środa, 26 grudnia 2018


Kłusownik w łowisku
(część czwarta)

Drewniane schody skrzypiały niemiłosiernie za każdym stąpnięciem. Adrenalina robiła swoje - powietrze gęstniało. Wydawało mi się, że czuję ostry, gryzący w nozdrza zapach potu, jaki wydziela osaczony człowiek – mężczyzna w chwili największego zdenerwowania. Wzrastające z każdą sekundą napięcie wisiało złowróżbnie nad naszymi głowami, jak przysłowiowy miecz Demoklesa. W dodatku Zbigniew nie chciał być gorszy ode mnie. Usiłując jak najszybciej wedrzeć się na górę, bezceremonialnie deptał mi po piętach.

- Jest pan tam, panie Machaj? Proszę się odezwać – zagadnąłem, wsuwając głowę – miałem wrażenie - w mroczną, najeżoną ostrymi kłami, złowieszczą paszczę krokodyla, która w każdej chwili mogła się zatrzasnąć. Odpowiedziała mi grobowa cisza, więc ruszyłem dalej, trzymając w lewej ręce latarkę, a w prawej, w każdej chwili gotowy do użycia, odbezpieczony pistolet. Jeszcze nigdy nikogo nie zabiłem, ani nawet nie strzelałem do człowieka, ale teraz, gdyby Frankensztajn chciał wygarnąć do nas z dwururki, byłem gotowy uprzedzić go i w odpowiednim momencie pociągnąć za spust.
Gdy tylko moje oczy znalazły się na wysokości podłogi górnego pomieszczenia, omiotłem światłem skąpaną w ciemności przestrzeń. Byłem bardzo ostrożny, żeby nie zrobić jakiegoś głupstwa, bo wydawało mi się, że stoimy na beczce prochu i wystarczy jeden nie przemyślany, niepotrzebny ruch, jedna iskierka, jeden niewielki płomyczek zapałki, żeby ten cały domek, a w raz z nim Frankensztajn i my, z wielkim hukiem, wyleciał w powietrze. W dodatku przez cały czas miałem w pamięci swoją pierwszą, prawdziwą, policyjną akcję, która sporo mnie nauczyła.

Dzisiaj wydaje się to niemożliwe, ale kiedy, wiele lat temu, w Przemyślu zaczynałem robotę gliniarza, przez jakiś czas chodziłem do służby w patrolu interwencyjnym kompletnie bez jakiegokolwiek wyposażenia, w cywilnym ubraniu.
Pewnego razu, o świcie, wraz z moim partnerem Michałem, kierowcą radiowozu, który był doświadczonym policjantem około czterdziestki – facet słynął z tego, że w czasie interwencji w restauracji Trojka na ul. Lwowskiej, w walce wręcz, pokonał awanturującego się mistrza Polski w zapasach wagi ciężkiej w stylu wolnym - technikiem kryminalistyki i detektywem z kryminalnego zostaliśmy wysłani do Stubna. Oddalonego o trzydzieści kilometrów od Przemyśla miasteczka gminnego, gdzie w nocy ktoś włamał się do garażu i ukradł motocykl marki jawa 350.
Po przybyciu na miejsce operacyjny szybko wytypował prawdopodobnego sprawcę i kierunek jego ucieczki, więc ruszyliśmy jego tropem. W pewnym momencie, gdy jadąc pośród uprawnych pól, w kierunku Medyki, dotarliśmy do drewnianego mostku na potoku, po przeciwnej stronie pojawił się czerwony motocykl. Na widok radiowozu, kierowca skręcił w polną drogę, porzucił motocykl (oczywiście marki jawa). A sam przepadł w bezkresnym łanie dojrzewającej kukurydzy. Rozstawiliśmy się w tyralierę i ruszyliśmy za nim w pościg, ale pole było długie, ciągnęło się chyba z półtora kilometra, aż do Sanu, więc nic nie wróżyło, że zdołamy go dopaść.
Wtedy pomyślałem sobie, że jeżeli pobiegnę wzdłuż skrajnej bruzdy, to wyprzedzę złodzieja i będę mógł zaskoczyć go na końcu uprawy, gdzie na pewno nie będzie się mnie spodziewał.
Moi kompani nie byli jeszcze w połowie drogi, kiedy ja, zdyszany, przykucnąłem za kępą krzewów. Nie czekałem długo, bo jeszcze nie odetchnąłem, gdy włamywacz wyłonił się z kukurydzy i pewny, że pościg pozostawił daleko za sobą, spokojnym krokiem ruszył w kierunku widocznej w oddali kładki na rzece. Wyszedłem mu na spotkanie.
Pomimo, że nie miałem żadnych środków przymusu, byłem pewny, że uda mi się go obezwładnić.
- Stój! Odrzuć kask i podnieś ręce nad głowę!– powiedziałem. – Jestem policjantem, aresztuję cię za kradzież z włamaniem. Jakikolwiek opór nie ma najmniejszego sensu.
Jednak on nie zastosował się do mojego polecenia. Uskoczył w bok, ale był zbyt wolny. Zastąpiłem mu drogę. Doszło do zwarcia. Złodziej wykorzystał kask, który trzymał w ręce. Trzasnął mnie w głowę. Poczułem wstrząs, jakby koń walnął mnie kopytem, który mnie kompletnie oszołomił. Na szczęście, równocześnie z jego uderzeniem, z rozpędu, wyprowadziłem prosty cios z lewej ręki, który odrzucił go ode mnie na kilka metrów i powalił na ziemię. Zerwał się jednak szybko na nogi, zanim zdołałem go dopaść, po czym z wysokiego brzegu skoczył w głębokie, porośnięte szuwarami zakole starorzecza; i brodząc, zanurzony po szyję, w mulistej ciemnej mazi zniknął mi z oczu...
Udało się nam go zatrzymać dopiero osiem godzin później w zasadzce przy kładce na rzece San, którą musiał przejść, aby powrócić polami w rejon Stubna. Okazało się, że był to cholernie niebezpieczny recydywista, karany za rozboje z użyciem niebezpiecznych narzędzi, który niedawno opuścił zakład karny.

Teraz, bogatszy o tamto i wiele innych, późniejszych, podobnych doświadczeń, stąpałem po schodach, jak kot po rozżarzonej blasze. Gdy tylko wysunąłem czubek głowy ponad podłogę, a nikt nie wygarnął do mnie z dwururki, moje wyostrzone do granic możliwości receptory, w świetle latarki, zarejestrowały, że na podłodze, w samym kącie pomieszczenia, pod jakimś meblem leży czerwony nabój do strzelby, który świadczył o tym, że jesteśmy we właściwym miejscu.
Frankensztajn leżał na wznak, na szerokiej drewnianej pryczy, z głową wysoko opartą na zagłówku. Miał na sobie kompletne ubranie, buty na nogach, jakby w ogóle nie kładł się tej nocy, szeroko rozwarte, szkliste oczy i wyglądał jak trup, bo nie zareagował, kiedy skierowałem na niego snop światła z mojej latarki. Poruszył się dopiero, gdy zapaliłem stojąca na stole lampę gazową, bo w domku nie było elektryczności. Wtedy też zauważyłem, że za przepierzeniem, w głębokim fotelu siedzi, sparaliżowana strachem, niemłoda już kobieta. Jak się później okazało, żona naszego „gospodarza”. Prawdopodobnie jej obecność wpłynęła na to, że Frankensztajn zachowywał się tak spokojnie. Chłop miał stalowe nerwy albo obawiał się, że zostanie zastrzelony, przy najmniejszej próbie oporu.
- No, bratku, a toś sobie nagrabił. Posiedzisz teraz za kratami kilka lat. Jeżeli nie chcesz pogorszyć swojej sytuacji, gadaj szybko, gdzie ukryłeś broń! – powiedział Zbigniew, sapiąc między zdaniami, jak kowalski miech. Widać było, że spodobała mu się prawdziwa, policyjna robota.
Frankensztajn jednak nie dał się podpuścić. Był doświadczonym przestępcą, który na konfliktach z prawem zjadł zęby. Podał tylko swoje dane personalne, a dalej milczał jak kamień. W żaden sposób nie zamierzał ułatwiać nam roboty. Również jego żona skorzystała, z przysługującego jej, jako osobie najbliższej, prawa do odmowy składania zeznań.
Niewiele jednak mu to pomogło. W czasie przeszukania domku i przyległego do niego terenu – już przy dziennym świetle – udało nam się odnaleźć kilka schowków, z których wydobyliśmy pół wiadra amunicji do sztucera i broni gładkolufowej. W pasiece pszczelarskiej znaleźliśmy poroże jelenia z czaszką oraz kilka, ukrytych w ulach, poroży koziołków. Tylko broni – pomimo użycia aż dwóch psów tropiących i wykrywacza metali – nigdzie nie było.
Dużo później, Frankensztaj, gdy udało nam się trochę „zaprzyjaźnić”, w nieoficjalnej rozmowie, potwierdził, że trzyma ją daleko od swojego domku, w leśnym schowku, w specjalnie zrobionej do tego celu, plastikowej, hermetycznej tubie. Ale tego, przecież, domyślaliśmy się od samego początku.
W toku prowadzonego w tej sprawie dochodzenia wyjaśniła się także sprawa braku tuszy zastrzelonej sarny, która myśliwi widzieli na ramieniu kłusownika. Okazało się, że Frankensztajn miał wspólnika z Rzeszowa, który przyjeżdżał i zabierał mięso ze skłusowanych zwierząt do miasta. Tamtego wieczoru także był w leśnej posiadłości Frankensztajna. Zabrał dwie sarny i jednego młodego dzika, i odjechał na kilka godzin przed naszym przybyciem.
Przy okazji w powolne młyny sprawiedliwości wpadł także jeden weterynarz, który zszedł na złą drogę, sprzeniewierzył się posłannictwu swojego szlachetnego zawodu i, od czasu do czasu, za dobrą opłatą, poza ewidencją, badał kłusownikom tusze upolowanych nielegalnie zwierząt. Ale to już temat na zupełnie inną historię.
Fakt, że nie udało nam się odnaleźć broni, świadczy o tym, że nadal gdzieś tam jest. Nie można, więc, wykluczyć, że jakiś myśliwy, czy leśniczy, spacerując po lesie któregoś popołudnia w rejonie Czarnych Młak, znowu natknie się na kłusującego Frankensztajna, który dawno już chyba – jeżeli po drodze nie przytrafiła mu się jakaś nowa odsiadka - opuścił więzienne mury, albo na jego młodszego „następcę”, któremu tamten przekazał swój nielegalny rynsztunek.

Wiesław Hop

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz