Kłusownik
w łowisku
(część
czwarta)
Drewniane
schody skrzypiały niemiłosiernie za każdym stąpnięciem.
Adrenalina robiła swoje - powietrze gęstniało. Wydawało mi się,
że czuję ostry, gryzący w nozdrza zapach potu, jaki wydziela
osaczony człowiek – mężczyzna w chwili największego
zdenerwowania. Wzrastające z każdą sekundą napięcie wisiało
złowróżbnie nad naszymi głowami, jak przysłowiowy miecz
Demoklesa. W dodatku Zbigniew nie chciał być gorszy ode mnie.
Usiłując jak najszybciej wedrzeć się na górę, bezceremonialnie
deptał mi po piętach.
-
Jest pan tam, panie Machaj? Proszę się odezwać – zagadnąłem,
wsuwając głowę – miałem wrażenie - w mroczną, najeżoną
ostrymi kłami, złowieszczą paszczę krokodyla, która w każdej
chwili mogła się zatrzasnąć. Odpowiedziała mi grobowa cisza,
więc ruszyłem dalej, trzymając w lewej ręce latarkę, a w prawej,
w każdej chwili gotowy do użycia, odbezpieczony pistolet. Jeszcze
nigdy nikogo nie zabiłem, ani nawet nie strzelałem do człowieka,
ale teraz, gdyby Frankensztajn chciał wygarnąć do nas z dwururki,
byłem gotowy uprzedzić go i w odpowiednim momencie pociągnąć za
spust.
Gdy
tylko moje oczy znalazły się na wysokości podłogi górnego
pomieszczenia, omiotłem światłem skąpaną w ciemności
przestrzeń. Byłem bardzo ostrożny, żeby nie zrobić jakiegoś
głupstwa, bo wydawało mi się, że stoimy na beczce prochu i
wystarczy jeden nie przemyślany, niepotrzebny ruch, jedna iskierka,
jeden niewielki płomyczek zapałki, żeby ten cały domek, a w raz z
nim Frankensztajn i my, z wielkim hukiem, wyleciał w powietrze. W
dodatku przez cały czas miałem w pamięci swoją pierwszą,
prawdziwą, policyjną akcję, która sporo mnie nauczyła.
Dzisiaj
wydaje się to niemożliwe, ale kiedy, wiele lat temu, w Przemyślu
zaczynałem robotę gliniarza, przez jakiś czas chodziłem do służby
w patrolu interwencyjnym kompletnie bez jakiegokolwiek wyposażenia,
w cywilnym ubraniu.
Pewnego
razu, o świcie, wraz z moim partnerem Michałem, kierowcą
radiowozu, który był doświadczonym policjantem około
czterdziestki – facet słynął z tego, że w czasie interwencji w
restauracji Trojka na ul. Lwowskiej, w walce wręcz, pokonał
awanturującego się mistrza Polski w zapasach wagi ciężkiej w
stylu wolnym - technikiem kryminalistyki i detektywem z kryminalnego
zostaliśmy wysłani do Stubna. Oddalonego o trzydzieści kilometrów
od Przemyśla miasteczka gminnego, gdzie w nocy ktoś włamał się
do garażu i ukradł motocykl marki jawa 350.
Po
przybyciu na miejsce operacyjny szybko wytypował prawdopodobnego
sprawcę i kierunek jego ucieczki, więc ruszyliśmy jego tropem. W
pewnym momencie, gdy jadąc pośród uprawnych pól, w kierunku
Medyki, dotarliśmy do drewnianego mostku na potoku, po przeciwnej
stronie pojawił się czerwony motocykl. Na widok radiowozu, kierowca
skręcił w polną drogę, porzucił motocykl (oczywiście marki
jawa). A sam przepadł w bezkresnym łanie dojrzewającej kukurydzy.
Rozstawiliśmy się w tyralierę i ruszyliśmy za nim w pościg, ale
pole było długie, ciągnęło się chyba z półtora kilometra, aż
do Sanu, więc nic nie wróżyło, że zdołamy go dopaść.
Wtedy
pomyślałem sobie, że jeżeli pobiegnę wzdłuż skrajnej bruzdy,
to wyprzedzę złodzieja i będę mógł zaskoczyć go na końcu
uprawy, gdzie na pewno nie będzie się mnie spodziewał.
Moi
kompani nie byli jeszcze w połowie drogi, kiedy ja, zdyszany,
przykucnąłem za kępą krzewów. Nie czekałem długo, bo jeszcze
nie odetchnąłem, gdy włamywacz wyłonił się z kukurydzy i pewny,
że pościg pozostawił daleko za sobą, spokojnym krokiem ruszył w
kierunku widocznej w oddali kładki na rzece. Wyszedłem mu na
spotkanie.
Pomimo,
że nie miałem żadnych środków przymusu, byłem pewny, że uda mi
się go obezwładnić.
-
Stój! Odrzuć kask i podnieś ręce nad głowę!– powiedziałem. –
Jestem policjantem, aresztuję cię za kradzież z włamaniem.
Jakikolwiek opór nie ma najmniejszego sensu.
Jednak
on nie zastosował się do mojego polecenia. Uskoczył w bok, ale był
zbyt wolny. Zastąpiłem mu drogę. Doszło do zwarcia. Złodziej
wykorzystał kask, który trzymał w ręce. Trzasnął mnie w głowę.
Poczułem wstrząs, jakby koń walnął mnie kopytem, który mnie
kompletnie oszołomił. Na szczęście, równocześnie z jego
uderzeniem, z rozpędu, wyprowadziłem prosty cios z lewej ręki,
który odrzucił go ode mnie na kilka metrów i powalił na ziemię.
Zerwał się jednak szybko na nogi, zanim zdołałem go dopaść, po
czym z wysokiego brzegu skoczył w głębokie, porośnięte szuwarami
zakole starorzecza; i brodząc, zanurzony po szyję, w mulistej
ciemnej mazi zniknął mi z oczu...
Udało
się nam go zatrzymać dopiero osiem godzin później w zasadzce przy
kładce na rzece San, którą musiał przejść, aby powrócić
polami w rejon Stubna. Okazało się, że był to cholernie
niebezpieczny recydywista, karany za rozboje z użyciem
niebezpiecznych narzędzi, który niedawno opuścił zakład karny.
Teraz,
bogatszy o tamto i wiele innych, późniejszych, podobnych
doświadczeń, stąpałem po schodach, jak kot po rozżarzonej
blasze. Gdy tylko wysunąłem czubek głowy ponad podłogę, a nikt
nie wygarnął do mnie z dwururki, moje wyostrzone do granic
możliwości receptory, w świetle latarki, zarejestrowały, że na
podłodze, w samym kącie pomieszczenia, pod jakimś meblem leży
czerwony nabój do strzelby, który świadczył o tym, że jesteśmy
we właściwym miejscu.
Frankensztajn
leżał na wznak, na szerokiej drewnianej pryczy, z głową wysoko
opartą na zagłówku. Miał na sobie kompletne ubranie, buty na
nogach, jakby w ogóle nie kładł się tej nocy, szeroko rozwarte,
szkliste oczy i wyglądał jak trup, bo nie zareagował, kiedy
skierowałem na niego snop światła z mojej latarki. Poruszył się
dopiero, gdy zapaliłem stojąca na stole lampę gazową, bo w domku
nie było elektryczności. Wtedy też zauważyłem, że za
przepierzeniem, w głębokim fotelu siedzi, sparaliżowana strachem,
niemłoda już kobieta. Jak się później okazało, żona naszego
„gospodarza”. Prawdopodobnie jej obecność wpłynęła na to, że
Frankensztajn zachowywał się tak spokojnie. Chłop miał stalowe
nerwy albo obawiał się, że zostanie zastrzelony, przy najmniejszej
próbie oporu.
-
No, bratku, a toś sobie nagrabił. Posiedzisz teraz za kratami kilka
lat. Jeżeli nie chcesz pogorszyć swojej sytuacji, gadaj szybko,
gdzie ukryłeś broń! – powiedział Zbigniew, sapiąc między
zdaniami, jak kowalski miech. Widać było, że spodobała mu się
prawdziwa, policyjna robota.
Frankensztajn
jednak nie dał się podpuścić. Był doświadczonym przestępcą,
który na konfliktach z prawem zjadł zęby. Podał tylko swoje dane
personalne, a dalej milczał jak kamień. W żaden sposób nie
zamierzał ułatwiać nam roboty. Również jego żona skorzystała,
z przysługującego jej, jako osobie najbliższej, prawa do odmowy
składania zeznań.
Niewiele
jednak mu to pomogło. W czasie przeszukania domku i przyległego do
niego terenu – już przy dziennym świetle – udało nam się
odnaleźć kilka schowków, z których wydobyliśmy pół wiadra
amunicji do sztucera i broni gładkolufowej. W pasiece pszczelarskiej
znaleźliśmy poroże jelenia z czaszką oraz kilka, ukrytych w
ulach, poroży koziołków. Tylko broni – pomimo użycia aż dwóch
psów tropiących i wykrywacza metali – nigdzie nie było.
Dużo
później, Frankensztaj, gdy udało nam się trochę „zaprzyjaźnić”,
w nieoficjalnej rozmowie, potwierdził, że trzyma ją daleko od
swojego domku, w leśnym schowku, w specjalnie zrobionej do tego
celu, plastikowej, hermetycznej tubie. Ale tego, przecież,
domyślaliśmy się od samego początku.
W
toku prowadzonego w tej sprawie dochodzenia wyjaśniła się także
sprawa braku tuszy zastrzelonej sarny, która myśliwi widzieli na
ramieniu kłusownika. Okazało się, że Frankensztajn miał
wspólnika z Rzeszowa, który przyjeżdżał i zabierał mięso ze
skłusowanych zwierząt do miasta. Tamtego wieczoru także był w
leśnej posiadłości Frankensztajna. Zabrał dwie sarny i jednego
młodego dzika, i odjechał na kilka godzin przed naszym przybyciem.
Przy
okazji w powolne młyny sprawiedliwości wpadł także jeden
weterynarz, który zszedł na złą drogę, sprzeniewierzył się
posłannictwu swojego szlachetnego zawodu i, od czasu do czasu, za
dobrą opłatą, poza ewidencją, badał kłusownikom tusze
upolowanych nielegalnie zwierząt. Ale to już temat na zupełnie
inną historię.
Fakt,
że nie udało nam się odnaleźć broni, świadczy o tym, że nadal
gdzieś tam jest. Nie można, więc, wykluczyć, że jakiś myśliwy,
czy leśniczy, spacerując po lesie któregoś popołudnia w rejonie
Czarnych Młak, znowu natknie się na kłusującego Frankensztajna,
który dawno już chyba – jeżeli po drodze nie przytrafiła mu się
jakaś nowa odsiadka - opuścił więzienne mury, albo na jego
młodszego „następcę”, któremu tamten przekazał swój
nielegalny rynsztunek.
Wiesław
Hop
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz