Dzisiaj zamieszczam opowiadanie "Magiczne słowo". Mam do niego szczególny sentyment, sami zrozumiecie dlaczego. Napisałem go kiedyś ku pamięci mojego przyjaciela z dzieciństwa, który, niestety, od ładnych paru lat już nie żyje.
Lata osiemdziesiąte, gdy Orły Górskiego rozsławiały Polskę na stadionach całego świata, pozostawiły w mojej pamięci niezatarte wspomnienia.
Dzisiaj Nawałka i jego Orły, mam nadzieję, idą tą samą drogą. Życzę im i nam wszystkim wielu wspaniałych meczy dla naszej Polski.
Byłoby mi niezmiernie przyjemnie, gdyby któryś z tych dawnych i obecnych Orłów, trafił kiedyś na mojego bloga i przeczytał to opowiadanie.
Magiczne słowo
Miałem wtedy jedenaście lat. Tego roku ukończyłem czwartą klasę
i - jak większość chłopców z naszego przysiółka – byłem
zakochany w piłce nożnej.
Przez całe wakacje razem z młodszym bratem, Bogdanem, pseudonim
Kojot, kolegami z okolicy i dwoma chłopcami z Piotrkowa
Trybunalskiego: jąkającym się Robertem i Bartkiem, którzy każde
lato spędzali u swojej babci na wsi - gdy tylko nie musieliśmy
pomagać w gospodarstwach - spotykaliśmy się na boisku do piłki
nożnej, za rzeką, na błoniu Legenca. Tam toczyliśmy zażarte
boje, rywalizując o zaszczytne i honorowe miano najlepszego strzelca
tych wakacji. Oczywiście o „złotych butach” nie mogliśmy
marzyć, bo nie mieliśmy na widoku żadnego sponsora, który mógłby
nam je sprezentować.
Tego lata, w Niemczech odbywały się mistrzostwa świata w piłce
nożnej, w których Polska, zaskakując wszystkich, okazała się
rewelacyjnym czarnym koniem i zajęła trzecie miejsce.
Obejrzeliśmy
je w telewizji, w domu naszych kolegów, Andrzeja i Marka. Ich ojciec
był gajowym i jako jedyny w okolicy posiadał telewizor. Byliśmy
zauroczeni grą polskiej reprezentacji i każdy z nas, po cichu,
marzył, że kiedyś zostanie Latą, Szarmachem, Gadochą, Deyną,
czy Lubańskim... I mieliśmy świeżo w pamięci, wypowiadane z
charakterystycznym lwowskim akcentem, nosowym głosem, filozoficzne
słowa naszego wielkiego trenera, Kazimierza Górskiego, który
mówił: „Mecz można wygrać, przegrać albo zremisować, ale nie
wolno go poddać.” To oznaczało, że trzeba walczyć do ostatniej
minuty i na boisku, za każdym razem, położyć swoje serce.
Ja na mojego bohatera, którego chciałem naśladować, wybrałem
Gadochę. Gadocha może nie strzelał tyle bramek, co Lato, czy
Szarmach, ale był niesamowicie waleczny. Miał piękny drybling.
Kręcił bajeczne kółka, zamieniając swoich przeciwników w słupy
soli. Potrafił przyjąć piłkę piętą, w taki sposób, aby
przeleciała mu nad głową i upadła, gotowa do strzału, metr przed
jego stopami. No i przede wszystkim zdobył moje serce w
przedostatnim meczu z Niemcami, przegranym jeden do zera, gdzie w
strugach deszczu, dosłownie, kładł swoje serce na murawie, a w
ostatnich sekundach, niezapomnianą sztuczką techniczną, uderzając
piłkę piętami, próbował doprowadzić do remisu. I pochodził z
Galicji, z niewielkiego Mielca, do którego nam, wiejskim chłopcom z
Pogórza Przemyskiego, wydawało się najbliżej.
Próbując go naśladować, za radą trenera Górskiego, za każdym
razem, gdy wychodziłem na nasze boisko, z drewnianymi, sękatymi
bramkami z okorowanej sosny, które sami sobie zrobiliśmy, grałem
tak, jakby do tego zależało moje życie – jakbym codziennie
reprezentował kraj i walczył o mistrzostwo świata. Może dzięki
temu - pomimo, że nie imponowałem warunkami fizycznymi i na boisku,
pod tym względem, prezentowałem się dosyć przeciętnie; i
praktycznie w rywalizacji ze starszymi o kilka lat kolegami, tego
roku, nie miałem szans na króla strzelców – zdobyłem honorowy
tytuł najlepszego dryblera.
Ale lato się skończyło. Boisko nad piękną, bystrą rzeką,
pełną, kryjących się pod kamieniami, małych wąsatych ryb, które
nazywaliśmy sumikami i łapaliśmy w ręce oraz piegowatych,
płochliwych pstrągów, opustoszało; i trzeba było wracać do
szkoły.
Ponieważ w naszej wsi była tylko szkoła czteroklasowa, po
wakacjach musiałem rozpocząć naukę i zaaklimatyzować się w
jednej z dwóch znajdujących się w sąsiednich miejscowościach
szkół ośmioklasowych. Wybrałem oddaloną o trzy kilometry Hutę
Brzuską, a nie Sufczynę, bo tutaj było mi najbliżej. Stąd
pochodzili moi rodzice, a w pobliżu szkoły, nad górującym nad
okolicą pagórku, w otoczonym pięknym sadem, drewnianym domku,
mieszkał mój dziadek Franciszek z babcią Marią. Zamierzałem
zachodzić do nich po lekcjach i czasami, gdy dziadek będzie, na
popołudnie, wybierał się do moich rodziców, wracać z nim do domu
zaprzęgiem konnym.
Miałem nadzieję, że w nowej szkole szybko się zaadoptuję, znajdę
nowych kolegów i nie będę się czuł gorzej niż w starej. Ale już
w pierwszym tygodniu przekonałem się, że czekają mnie poważne
problemy; schody pod górkę i będę musiał wywalczyć swoja
pozycję pięściami. A przyczyną wszystkiego było to, co
najbardziej kochałem – piłka nożna i mój (podpatrzony u
Gadochy, trenowany codziennie na podwórku za domem) podwójny
drybling, który już w czasie wakacji pozwalał mi ogrywać
starszych ode mnie zawodników.
W piątej klasie, do której dołączyłem, uczyło się sześć
dziewczyn i dziesięciu chłopców, a wśród nich, do tej pory, na
każdej płaszczyźnie, pierwsze skrzypce, zawsze, grał Zbyszek.
Zbyszek był inteligentnym, zdolnym i ambitnym chłopcem. Miał przed
sobą wielką przyszłość! Najlepiej w klasie się uczył. Często
odwiedzał bibliotekę i – jak na swój wiek – był bardzo
oczytany. Nie miał sobie równych z matematyki, ani języka
polskiego Ponadto, ponieważ był twardy i zadziorny, najlepiej
radził sobie na lekcjach wychowania fizycznego. I tak, jak ja,
kochał piłkę nożną. Dzięki tym zaletom, od lat, zajmował w
klasie, niezagrożoną przez nikogo, pozycję lidera. I nie miał
zamiaru, na żadnym polu, za żadne skarby świata, nikomu jej
odstąpić.
Ponieważ w tamtym czasie zbytnio nie przejmowałem się stopniami -
z trudem i to nie zawsze zmuszałem się do odrabiania zadań
domowych, mało czytałem, zaledwie udawało mi się przebrnąć
przez obowiązkowe lektury szkolne – w nauce nie mogłem mu
dorównać. Ale w rywalizacji sportowej, na sali gimnastycznej i na
boisku szkolnym, nie chciałem i nie mogłem mu ustąpić. To
sprawiło, że Zbyszek poczuł się zagrożony. Nie wytrzymał i
postanowił pokazać nowemu koledze, gdzie jest jego miejsce w
szeregu.
A wszystko zaczęło się w piątek pod koniec września, w czasie
dnia sportu, który dyrektor Kotowicz, lansujący wychowanie poprzez
sport, każdego roku o tej porze, organizował dla całej szkoły.
Po zawodach lekkoatletycznych i wyścigach rowerowych na dystansie
tysiąca metrów, najważniejszym punktem programu, był mecz piłki
nożnej pomiędzy drużynami Notesa, nauczyciela wychowania
fizycznego i dyrektora, którzy, po losowaniu, wybierali do swoich
drużyn najlepiej grających chłopców ze starszych klas.
Tym razem dyrektorowi dopisało szczęście. Rzucono monetę i wypadł
orzeł, którego on obstawił, więc rozpoczął kompletowanie swojej
drużyny od najlepszego zawodnika w szkole. Dzięki wymyślonej przez
Notesa zasadzie, w obu drużynach musi być co najmniej jeden zawodnik z
każdej klasy, od klasy piątej do ósmej, również młodsi chłopcy
mieli szansę zagrać przed cała szkołą.
Z naszej klasy wybrano Zbyszka i mnie. On trafił do drużyny
dyrektora, a ja do Notesa.
Graliśmy dwa razy po trzydzieści minut. Na pięć minut przed
upływem regulaminowego czasu gry, przy stanie dwa do dwóch, gdy
wszyscy padali już ze zmęczenia i zanosiło się na dogrywkę,
postawiłem wszystko na jedną kartę.
Opuściłem swoja stanowisko lewego obrońcy, przedarłem się do
przodu i zająłem pozycję wysuniętego napastnika. I właśnie
wtedy otrzymałem dosyć przypadkową piłkę od Notesa, który z
dystansu, z prawej strony usiłował strzelać na bramkę, ale nie
uderzył czysto i piłka mu zeszła, trafiając do mnie. Był to
prawdziwy dar z nieba. Nie mogłem go zmarnować. Przed sobą miałem
tylko Zbyszka, którego – tak jak mnie – wciśnięto na obronę,
dwa słupki, i sterczącego pomiędzy nimi, z rozczapierzonymi na
boki rękami, dyrektora Kotowicza.
Widząc atakującego mnie z furią obrońcę, zgasiłem piłkę lewą
nogą. Dwa kółka sprawiły, że będący w pełnym biegu Zbyszek
stracił równowagę, zachwiał się i przewrócił na ziemię. A
później, niczym Domarski na Wembley, uderzyłem płasko po ziemi w
krótszy róg.
Dyrektor, który nawet w najlepszych swoich latach nie przypominał
Janowa Tomaszewskiego, nie miał szans na obronę i piłka wylądowała
w siatce.
Ta bramka zdecydowała o naszym zwycięstwie. Ale Zbyszek nie
pogodził się z przegraną. Twierdził stanowczo, że go sfaulowałem
– podstawiłem mu nogę i przewróciłem na ziemię.
W drodze ze szkoły, gdy zatrzymaliśmy się przy sklepie, aby się
napić oranżady, podszedł do mnie, szturchnął mnie palcem w
klatkę piersiową i powiedział:
- Tego ci nigdy nie daruję! Jesteś nędznym oszustem, który nie
potrafi grać w piłkę, tylko kopać ludzi po nogach...
- Sam jesteś oszustem – odciąłem się. - O co masz pretensje?
Słabo ci dzisiaj szło. Kiwnąłem cię dwa razy i to wszystko!
Straciliście bramkę i przegrali cały mecz, a teraz nie możesz się
z tym pogodzić, więc szukasz winnego...
- Pieprzysz! Taki z ciebie cwaniak? Wcale mnie nie kiwnąłeś, tylko
sfaulowałeś! – odepchnąłeś i podciąłeś nogę!
- Sędzia jakoś tego nie zauważył. Ale nie przejmuj się. Może
już niedługo będziesz miał okazję, aby się odegrać.
- Zaraz się odegram! – powiedział i mocno pchnął mnie w ramię.
Zachwiałem się i aby nie upaść zrobiłem dwa kroki do tyłu.
Oranżada, którą trzymałem w ręce, wypadła mi na ziemię i
wylała się.
- To za to, że skosiłeś mnie na boisku. Ale to jeszcze nie koniec.
Jeszcze się policzymy! – zagroził Zbyszek.
Po meczu byłem śmiertelnie zmęczony i nie miałem ochoty na bójkę.
Ale nie mogłem tego tak zostawić. Nie wolno mi było cofnąć
tyłka, pójść do domu i udawać, że nic się nie stało, bo
ostatecznie straciłbym twarz w oczach chłopców, którzy stali
obok, patrzyli i czekali, co z tego wyniknie. Ciągle jeszcze byłem
tym nowym i walczyłem o swoją pozycję w klasie. Nie chciałem się
bić, bo nie byłem typem dominującym; raczej zawsze wolałem być
niezależny, trzymać się na uboczu i pilnować własnych spraw, ale
Zbyszek nie pozostawił mi wyboru. Musiałem pokazać, że nie jestem
tchórzem –nie boję się go, wiec nie będę siedział cicho w
kącie, jak szara mysz pod miotłą, i trząsł się ze strachu. Bo w
razie potrzeby potrafię sobie z nim poradzić.
Zrozumiałem to wszystko w jednej sekundzie. Pociemniało mi w oczach
i z furią, nie zważając już na żadne konsekwencje, ruszyłem na
niego. Chwyciliśmy się za ramiona, zaczęliśmy się szarpać i
mocno szczepieni ze sobą, jak dwa gryzące się, młode szczeniaki,
które jeszcze niezbyt dobrze odróżniają prawdziwą walkę od
zabawy, przewróciliśmy się na pokrytą kurzem i piaskiem,
wysuszoną ziemię.
Tym razem skończyło się tylko na otarciach kolan i łokci, bo w
tym momencie, na drodze, zza zakrętu wyłonił się Kotowicz, który
mieszkał w sąsiadującym ze sklepem, obrośniętym winogronem,
starym jak on domu nauczyciela.
- Dyrektor na horyzoncie! – wrzasnął Staszek, najbliższy
przyjaciel Zbyszka, który działał jako peryskop i obserwował
okolicę.
To sprawiło, że musieliśmy przerwać walkę i – bez
rozstrzygnięcia – rozejść się do domów. Ale od tamtego dnia,
codziennie, niemal przez cały rok szkolny, rywalizowaliśmy ze sobą
na boisku szkolnym, w sali gimnastycznej i w klasie. I bardzo często,
pod byle pretekstem, dochodziło pomiędzy nami do walki wręcz. Były
to dosyć chaotyczne pojedynki, które najczęściej kończyły się
drobnymi siniakami, rzadziej rozbitym nosem. Czasami ja wychodziłem
z nich zwycięsko, a niekiedy, ze łzami w oczach, musiałem
przełknąć gorycz porażki. Nie były to jednak walki
rozstrzygające. Można by powiedzieć, że przegrywaliśmy na
punkty, bo żaden z nas nie miał na tyle siły i sprytu, aby
znokautować przeciwnika. Powalić go na deski i zmusić do
kapitulacji.
Zbyszek był nieustępliwym i twardym przeciwnikiem. Nie odpuszczał!
Ciągle główkował, kaptował stronników i wymyślał nowe sposoby
prowokacji. Nie wystarczały mu najlepsze stopnie z języka
polskiego, matematyki i innych przedmiotów. Chciał jeszcze,
bezwzględnie, dominować na lekcjach wychowania fizycznego. Na to
jednak ja nie mogłem się zgodzić.
Sport, a szczególnie piłka nożna, w tamtych latach, to był mój
teren! – moja Miłość! Moje Życie! I na tym polu, za żadne
skarby świata, nie mogłem, bez walki, oddać nikomu palmy
pierwszeństwa.
Lubiłem w czasie meczu ośmieszyć pilnującego mnie zawodnika:
Zrobić kilka kółek, jakiś drybling, założyć mu siatkę,
puszczając piłkę pomiędzy jego nogami. A gdy kompletnie
zbaranieje, straci pewność siebie i orientację, najlepiej
podkręconą piłką, tak zwanym rogalem, strzelić gola.
Takie wspaniałe uderzenie, którym na stadionach całego świata,
zdobywając bramki bezpośrednio z rzutów rożnych, popisywał się
Deyna – najlepiej wyszkolony technicznie zawodnik w drużynie
Kazimierza Górskiego – trenowałem codziennie, niezależnie od
pory roku, na naszym podwórku.
Ustawiałem piłkę piętnaście metrów od domu, na wysokości pnia
starej lipy, i uderzałem ją nasadą dwóch palców, nieco z boku,
tak, aby nabrała rotacji; łukiem ominęła drzewo i uderzyła
dokładnie w namalowane czerwoną farbą na ścianie domu,
przysłonięte przez lipę kółko o średnicy jednego metra. A
wszystko po to, aby przez chwilę, w czasie meczu, poczuć na sobie
wzrok kibicujących nam koleżanek i zobaczyć w ich oczach iskierki
zainteresowania, gdy później, korytarzem szkolnym przeciskaliśmy
się do szatni.
Pewnego dnia – był to już koniec maja i w gorącym powietrzu czuć
było już wyraźnie beztroską atmosferę zbliżającego się lata –
w piątek przepadło nam dwie godziny, bo nauczycielka języka
polskiego wyjechała na konferencję do Przemyśla. Skończyliśmy
lekcje dwadzieścia minut przed dwunastą, a ponieważ było jeszcze
stanowczo za wcześnie na powrót do domu, całą klasą, spotkaliśmy
się na boisku szkolnym. Razem z dziewczynami podzieliliśmy się na
dwie drużyny i rozgrywaliśmy mecz piłki siatkowej.
Ja i Zyszek, tradycyjnie, graliśmy w przeciwnych zespołach, a
ponieważ jest to sport, w którym drużyny rozdzielone są siatką,
wyglądało na to, że pomiędzy mną a Zbyszkiem wszystko jest w
porządku. Że przynajmniej tego dnia nie dojdzie pomiędzy nami do
żadnego konfliktu.
Myliłem się jednak, mając taką nadzieję, bo po drugim secie coś
się popsuło. Być może, w ferworze walki, powiedziałem coś
niepotrzebnego, albo nieświadomie strzeliłem jakąś gafę, co
uraziło Zbyszka i zepsuło przyjazną, pokojową atmosferę. I
chociaż świeciło piękne, gorące, majowe słońce, a powietrze
pachniało skoszoną trawą i kwiatami z pobliskiej łąki, nad
naszymi głowami zawisła ciemna, gradowa chmura. Było jasne, że w
każdej chwili może dojść do przesilenia i zacznie padać.
Na razie jednak wiedzieliśmy o tym tylko my dwaj. Inni bawili się
doskonale, nie mając zielonego pojęcia, że obok nich, oprócz
rywalizacji sportowej, dwaj śmiertelni przeciwnicy toczą wojnę
psychologiczną, która w każdym momencie może przerodzić się w
otwarty, brutalny konflikt.
Gdy, po przegranym przez moją drużynę meczu, schodziliśmy do
szatni, aby się przebrać, myślałem, że Zbyszek zadowolił się
zwycięstwem i nic się nie wydarzy. Ale myliłem się, bo on
postanowił pójść za ciosem i tego dnia, ostatecznie, na oczach
dziewczyn, rozprawić się ze mną.
Widziałem, jak szepnął coś do ucha Michałowi, pseudonim Balast,
który należał do jego paczki, a ten podszedł do mnie i głośno –
tak, aby wszyscy słyszeli – powiedział:
- No i co, Kaśka? Przegrałeś i uciekasz do budy, jak kundel z
podwiniętym ogonem.
Zaskoczył mnie, używając mojego przezwiska z poprzedniej szkoły,
o którym już prawie zdążyłem zapomnieć. Do tej pory wydawało
mi się, że tutaj nikt go nie zna; że to już przeszłość, którą
pozostawiłem poza sobą. Zignorowałem go, ponieważ nie chciałem,
pod koniec roku szkolnego, żadnych bójek, które mogły wpłynąć
na obniżenie mojej oceny ze sprawowania.
Rywalizacja ze Zbyszkiem pozytywnie wpłynęła na moje stopnie i –
po raz pierwszy w życiu – miałem nadzieję, że razem ze
świadectwem ukończenia piątej klasy będę mógł w domu pochwalić
się piękną książką od dyrektora i wychowawcy z dedykacją: „
Za dobre wyniki w nauce i osiągnięcia sportowe...”
Balast jednak nie odpuścił (Zbyszek był królem intrygi i
najprawdopodobniej planował tę akcję od dawna). Gdy się
odwróciłem, podbiegł do mnie. Od tyłu, mocno, chwycił mnie
przedramieniem za szyję i próbował przewrócić na plecy. Ale był
za wolny, aby mu się to udało.
Szarpnąłem jego rękę w dół i przycisnąłem ją do mojej klatki
piersiowej. Później - tak, jak mnie uczył starszy brat, który w
Przemyślu chodził do liceum i drugi rok trenował judo –
przykucnąłem, pociągając go za sobą. Gdy stracił równowagę i
oparł się na moich plecach, gwałtownie wyprostowałem nogi, które
zadziałały jak doskonała katapulta. Balast przeleciał nad moją
głową, jak worek kartofli i upadł na trawę. Nic mu się nie
stało, ale nie zaryzykował drugiego ataku. Podwinął ogon,
wykrzywił usta w nieszczerym uśmiechu i próbował obrócić
wszystko w żart.
Podejrzewałem, że kryje się za tym jakieś drugie dno, bo Michał
wyróżniał się wprawdzie wzrostem i wagą, ale nie miał w sobie
tyle ikry, aby sam zainicjować taką akcję. I nie myliłem się!
W szatni Zbyszek zagrodził mi drogę:
- Co Kaśka? Może chcesz się ze mną spróbować? Nie pójdzie
ci tak łatwo, jak z Balastem...
Dziewczyny wyszły. Ktoś zamknął drzwi prowadzące na korytarz. W
szatni pozostał tylko Zbyszek, ja, Balast i kilku neutralnie
nastawionych chłopców, którzy mieli odegrać rolę sędziów.
Nie miałem wyjścia. Zrzuciłem plecak i zaczęliśmy się boksować.
Początkowo, obaj, próbowaliśmy walczyć honorowo i przestrzegać
jakiś reguł, ale szybko sytuacja wymknęła się nam spod kontroli
i walka przerodziła się w bezwzględny, śmiertelny pojedynek.
Zbyszek atakował, a ja się cofałem. Parowałem jego ciosy i
próbowałem, od spodu, trafić go w żołądek. Po jednym z takich
uderzeń, które najwidoczniej doszło do celu, Zbyszek nie
wytrzymał: Odrzucił wszelkie, obowiązujące w czasie szkolnych
pojedynków, zasady, mówiące o tym, że walczymy tylko pięściami,
i nie uderzamy poniżej pasa i w twarz, chwycił stojącą w kącie
miotłę i z całej sił walnął mnie w głowę. Nie trafił jednak
czysto. Zdołałem się odchylić i trzonek wylądował na moim lewym
ramieniu, nie czyniąc mi wielkiej szkody, gdyż uderzenie zostało
zamortyzowane przez gruby kołnierz wiatrówki, którą miałem na
sobie. Wtedy postawił wszystko na jedną kartę. Jeszcze raz
zaatakował i kolanem zadał, jak mu się wydawało, decydujący cios
w moje krocze. Jednocześnie nadział się twarzą na moją pięść,
ale to była pestka w porównaniu z bólem, jaki mi zadał. To mnie
jednak uratowało, bo nie sięgnął dostatecznie daleko.
Oczy wyszły mi z orbit. Myślałem, że zemdleję, ale jakimś cudem
zdołałem przetrzymać to druzgocące uderzenie. Musiałem wyglądać
strasznie, bo Zbyszek przestraszył się, uznał, że mam dość;
albo widząc, że nadal trzymam się na nogach, upadł na duchu i
stracił wiarę w to, że może mnie pokonać. Z rozbitym nosem
wybiegł na korytarz i szukał schronienia w pobliżu pokoju
nauczycielskiego. Najprawdopodobniej zdawał sobie sprawę z tego, co
zrobił i wiedział, że nie ma na świecie takiej siły, która –
w tym momencie – mogłaby ocalić go przed moją zemstą.
Gdy już zdołałem się ruszyć z miejsca, a trwało to zaledwie
kilka sekund, pobiegłem za nim. Dopadłem go i uderzyłem tak mocno,
z całą wściekłością, którą wyzwolił we mnie jego nieetyczny
cios poniżej pasa, że przewrócił się na drzwi pokoju belfrów,
które się otworzyły pod jego ciężarem i wpadł do środka. Na
szczęście, wewnątrz, nikogo nie było, bo wszyscy przebywali na
lekcjach.
Po tym zdarzeniu Zbyszek, przez kilka dni, nie pokazywał się w
szkole. Balast mówił, że liże się z ran i wstydzi się pokazać,
bo ma spuchniętą i posiniaczoną twarz. Bałem się, że stało mu
się coś poważniejszego i z niepokojem czekałem na moment, w
którym jego matka pojawi się u dyrektora. Ale Zbyszek był twardym
gościem i nie rozwiązywał swoich problemów przy pomocy rodziców.
Ja, natomiast, robiłem dobrą minę, do złej gry. Udawałem, że ze
mną wszystko jest w porządku, że nic mi się nie stało. Miałem
tylko podbite jedno oko; a tego, że w spodniach mam wszystko czarne
jak smoła, i nie mogę zrobić jednego kroku bez dotkliwego bólu,
nikt się nie domyślał.
Zbyszek pojawił się w szkole po czterech dniach. Był trochę
przygaszony i trzymał się ode mnie z daleka. Czuł się pokonany i
winny. Przynajmniej tak mi się wydawało. Nikomu się nie skarżył.
Ja również tego nie robiłem. Na jego twarzy, wyraźnie, było
widać kilka ciemnych plam i można było pomyśleć, że przez
nieuwagę wpadł pod kombajn.
Zobaczyłem go na długiej przerwie, gdy stał na uboczu, na dolnym
korytarzu, z dala od wszystkich, zamyślony i wpatrzony w przestrzeń
za oknem. Udawał, że mnie nie widzi. Ale ja wiedziałem, że czeka
na mój ruch i obawia się go. W końcu to jego uderzenie kolanem
poniżej pasa – ten akt bezsilności, desperacji i zemsty, nigdy
nie powinien mieć miejsca. Zdecydował się na to, bo
najprawdopodobniej już wtedy wiedział, że nie jest w stanie mnie
pokonać, tak jak ja nie byłem w stanie pokonać jego.
Obaj szukaliśmy przyjaciół, a przysparzaliśmy sobie wrogów.
Zrozumiałem to wszystko i zrobiło mi się go żal, bo gdy tam stał
– w swojej desperacji i nieustępliwości podobny do mnie, jak
dwie, skapujące z dachu, krople rosy – przyszło mi do głowy, że
jego sytuacja jest dużo gorsza od mojej. Był przecież nieślubnym
dzieckiem. Mieszkał z matką i jej głuchoniemym bratem, który był
ludowym rzeźbiarzem – prawdziwym artystą. Z drewna lipowego
wycinał, znane w całych Bieszczadach, piękne postacie Chrystusa
Frasobliwego i figurki świętych, i budował dla nich przydrożne
kapliczki. A dla pieniędzy wyrabiał ogromne miotły z brzeziny i w
każdą środę sprzedawał je na jarmarku w Birczy.
Zbyszek wiedział, kto jest jego ojcem, ale nie mógł na niego
liczyć; nie mógł z nim porozmawiać, bo tamten – pomimo, że
mieszkał w tej samej wsi – zachowywał się tak, jakby jego syn
nie istniał. Ponieważ był bardzo inteligentnym chłopcem, musiało
mu się ciężko żyć z tą świadomością.
Ja natomiast żyłem w pełnej rodzinie. Miałem trzech braci, dwie
siostry, dziadka i dwie babcie. Więc na co mogłem się skarżyć?
Poczułem się winny, bo nigdy wcześniej nie myślałem o sobie, ani
o nim w ten sposób. Do tej pory byłem małym egoistą i widziałem
tylko czubek własnego nosa.
Pod wpływem tych zaskakujących myśli, które trochę mnie zbiły z
tropu i onieśmieliły, zdobyłem się na odwagę, podszedłem do
niego, wyciągnąłem rękę i po raz pierwszy w życiu - zupełnie
świadomie, tak, jak to robią ludzie dorośli – wypowiedziałem to
magiczne słowo, które do tej pory, dobrowolnie, nigdy nie chciało
mi przejść przez gardło:
- Zbyszek! Przepraszam cię! Nie gniewaj się! Pogódźmy się. Jak
długo jeszcze będziemy się bili? – wyjąkałem.
Popatrzył na mnie zaskoczony, spod opadającej mu na czoło
kędzierzawej czupryny, tymi swoimi, przenikliwymi, błękitnymi jak
niebo, dużymi oczami. Był zaskoczony. Przez chwilę nie mógł się
ruszyć z miejsca, bo raczej spodziewał się czegoś innego, a nie
przeprosin i wyciągniętej ręki do zgody.
Obserwowałem, jak zmienia się, rozluźnia, łagodnieje i uśmiecha
jego chłopięca twarz.
- Ja także cię przepraszam! – powiedział i mocno, po męsku,
uścisnął moją, wyciągniętą do zgody dłoń.
Od tamtej pory, nigdy więcej nie biliśmy się. Na całe życie
zostaliśmy przyjaciółmi – braćmi krwi. Tak lubię o nas myśleć.
I chociaż po ukończeniu szkoły podstawowej, nasze drogi rozeszły
się, wiedziałem, że jest moim przyjacielem i zawsze mogę na niego
liczyć; tak, jak on mógł liczyć na mnie. A sprawiło to jedno
magiczne słowo, które czasami tak ciężko wypowiedzieć.
fajne opowiadanie
OdpowiedzUsuńdodam tylko ze ten gluchoniemy to nie byl jego brat a jego wujek, brat jego mamy
pozdrawiam
Prawda, to był rzeczywiście wujek. Fajnie, że Ci się podobało.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam