piątek, 16 października 2015

Dzisiaj zamieszczam opowiadanie "Magiczne słowo". Mam do niego szczególny sentyment, sami zrozumiecie dlaczego. Napisałem go kiedyś ku pamięci mojego przyjaciela z dzieciństwa, który, niestety, od ładnych paru lat już nie żyje.
Lata osiemdziesiąte, gdy Orły Górskiego rozsławiały Polskę na stadionach całego świata, pozostawiły w mojej pamięci niezatarte wspomnienia.
Dzisiaj Nawałka i jego Orły, mam nadzieję, idą tą samą drogą. Życzę im i nam wszystkim wielu wspaniałych meczy dla naszej Polski.
Byłoby mi niezmiernie przyjemnie, gdyby któryś z tych dawnych i obecnych Orłów, trafił kiedyś na mojego bloga i przeczytał to opowiadanie.

Magiczne słowo


Miałem wtedy jedenaście lat. Tego roku ukończyłem czwartą klasę i - jak większość chłopców z naszego przysiółka – byłem zakochany w piłce nożnej.
Przez całe wakacje razem z młodszym bratem, Bogdanem, pseudonim Kojot, kolegami z okolicy i dwoma chłopcami z Piotrkowa Trybunalskiego: jąkającym się Robertem i Bartkiem, którzy każde lato spędzali u swojej babci na wsi - gdy tylko nie musieliśmy pomagać w gospodarstwach - spotykaliśmy się na boisku do piłki nożnej, za rzeką, na błoniu Legenca. Tam toczyliśmy zażarte boje, rywalizując o zaszczytne i honorowe miano najlepszego strzelca tych wakacji. Oczywiście o „złotych butach” nie mogliśmy marzyć, bo nie mieliśmy na widoku żadnego sponsora, który mógłby nam je sprezentować.
Tego lata, w Niemczech odbywały się mistrzostwa świata w piłce nożnej, w których Polska, zaskakując wszystkich, okazała się rewelacyjnym czarnym koniem i zajęła trzecie miejsce.
Obejrzeliśmy je w telewizji, w domu naszych kolegów, Andrzeja i Marka. Ich ojciec był gajowym i jako jedyny w okolicy posiadał telewizor. Byliśmy zauroczeni grą polskiej reprezentacji i każdy z nas, po cichu, marzył, że kiedyś zostanie Latą, Szarmachem, Gadochą, Deyną, czy Lubańskim... I mieliśmy świeżo w pamięci, wypowiadane z charakterystycznym lwowskim akcentem, nosowym głosem, filozoficzne słowa naszego wielkiego trenera, Kazimierza Górskiego, który mówił: „Mecz można wygrać, przegrać albo zremisować, ale nie wolno go poddać.” To oznaczało, że trzeba walczyć do ostatniej minuty i na boisku, za każdym razem, położyć swoje serce.
Ja na mojego bohatera, którego chciałem naśladować, wybrałem Gadochę. Gadocha może nie strzelał tyle bramek, co Lato, czy Szarmach, ale był niesamowicie waleczny. Miał piękny drybling. Kręcił bajeczne kółka, zamieniając swoich przeciwników w słupy soli. Potrafił przyjąć piłkę piętą, w taki sposób, aby przeleciała mu nad głową i upadła, gotowa do strzału, metr przed jego stopami. No i przede wszystkim zdobył moje serce w przedostatnim meczu z Niemcami, przegranym jeden do zera, gdzie w strugach deszczu, dosłownie, kładł swoje serce na murawie, a w ostatnich sekundach, niezapomnianą sztuczką techniczną, uderzając piłkę piętami, próbował doprowadzić do remisu. I pochodził z Galicji, z niewielkiego Mielca, do którego nam, wiejskim chłopcom z Pogórza Przemyskiego, wydawało się najbliżej.
Próbując go naśladować, za radą trenera Górskiego, za każdym razem, gdy wychodziłem na nasze boisko, z drewnianymi, sękatymi bramkami z okorowanej sosny, które sami sobie zrobiliśmy, grałem tak, jakby do tego zależało moje życie – jakbym codziennie reprezentował kraj i walczył o mistrzostwo świata. Może dzięki temu - pomimo, że nie imponowałem warunkami fizycznymi i na boisku, pod tym względem, prezentowałem się dosyć przeciętnie; i praktycznie w rywalizacji ze starszymi o kilka lat kolegami, tego roku, nie miałem szans na króla strzelców – zdobyłem honorowy tytuł najlepszego dryblera.
Ale lato się skończyło. Boisko nad piękną, bystrą rzeką, pełną, kryjących się pod kamieniami, małych wąsatych ryb, które nazywaliśmy sumikami i łapaliśmy w ręce oraz piegowatych, płochliwych pstrągów, opustoszało; i trzeba było wracać do szkoły.
Ponieważ w naszej wsi była tylko szkoła czteroklasowa, po wakacjach musiałem rozpocząć naukę i zaaklimatyzować się w jednej z dwóch znajdujących się w sąsiednich miejscowościach szkół ośmioklasowych. Wybrałem oddaloną o trzy kilometry Hutę Brzuską, a nie Sufczynę, bo tutaj było mi najbliżej. Stąd pochodzili moi rodzice, a w pobliżu szkoły, nad górującym nad okolicą pagórku, w otoczonym pięknym sadem, drewnianym domku, mieszkał mój dziadek Franciszek z babcią Marią. Zamierzałem zachodzić do nich po lekcjach i czasami, gdy dziadek będzie, na popołudnie, wybierał się do moich rodziców, wracać z nim do domu zaprzęgiem konnym.
Miałem nadzieję, że w nowej szkole szybko się zaadoptuję, znajdę nowych kolegów i nie będę się czuł gorzej niż w starej. Ale już w pierwszym tygodniu przekonałem się, że czekają mnie poważne problemy; schody pod górkę i będę musiał wywalczyć swoja pozycję pięściami. A przyczyną wszystkiego było to, co najbardziej kochałem – piłka nożna i mój (podpatrzony u Gadochy, trenowany codziennie na podwórku za domem) podwójny drybling, który już w czasie wakacji pozwalał mi ogrywać starszych ode mnie zawodników.
W piątej klasie, do której dołączyłem, uczyło się sześć dziewczyn i dziesięciu chłopców, a wśród nich, do tej pory, na każdej płaszczyźnie, pierwsze skrzypce, zawsze, grał Zbyszek.
Zbyszek był inteligentnym, zdolnym i ambitnym chłopcem. Miał przed sobą wielką przyszłość! Najlepiej w klasie się uczył. Często odwiedzał bibliotekę i – jak na swój wiek – był bardzo oczytany. Nie miał sobie równych z matematyki, ani języka polskiego Ponadto, ponieważ był twardy i zadziorny, najlepiej radził sobie na lekcjach wychowania fizycznego. I tak, jak ja, kochał piłkę nożną. Dzięki tym zaletom, od lat, zajmował w klasie, niezagrożoną przez nikogo, pozycję lidera. I nie miał zamiaru, na żadnym polu, za żadne skarby świata, nikomu jej odstąpić.
Ponieważ w tamtym czasie zbytnio nie przejmowałem się stopniami - z trudem i to nie zawsze zmuszałem się do odrabiania zadań domowych, mało czytałem, zaledwie udawało mi się przebrnąć przez obowiązkowe lektury szkolne – w nauce nie mogłem mu dorównać. Ale w rywalizacji sportowej, na sali gimnastycznej i na boisku szkolnym, nie chciałem i nie mogłem mu ustąpić. To sprawiło, że Zbyszek poczuł się zagrożony. Nie wytrzymał i postanowił pokazać nowemu koledze, gdzie jest jego miejsce w szeregu.
A wszystko zaczęło się w piątek pod koniec września, w czasie dnia sportu, który dyrektor Kotowicz, lansujący wychowanie poprzez sport, każdego roku o tej porze, organizował dla całej szkoły.
Po zawodach lekkoatletycznych i wyścigach rowerowych na dystansie tysiąca metrów, najważniejszym punktem programu, był mecz piłki nożnej pomiędzy drużynami Notesa, nauczyciela wychowania fizycznego i dyrektora, którzy, po losowaniu, wybierali do swoich drużyn najlepiej grających chłopców ze starszych klas.
Tym razem dyrektorowi dopisało szczęście. Rzucono monetę i wypadł orzeł, którego on obstawił, więc rozpoczął kompletowanie swojej drużyny od najlepszego zawodnika w szkole. Dzięki wymyślonej przez Notesa zasadzie, w obu drużynach musi być co najmniej jeden zawodnik z każdej klasy, od klasy piątej do ósmej, również młodsi chłopcy mieli szansę zagrać przed cała szkołą.
Z naszej klasy wybrano Zbyszka i mnie. On trafił do drużyny dyrektora, a ja do Notesa.
Graliśmy dwa razy po trzydzieści minut. Na pięć minut przed upływem regulaminowego czasu gry, przy stanie dwa do dwóch, gdy wszyscy padali już ze zmęczenia i zanosiło się na dogrywkę, postawiłem wszystko na jedną kartę.
Opuściłem swoja stanowisko lewego obrońcy, przedarłem się do przodu i zająłem pozycję wysuniętego napastnika. I właśnie wtedy otrzymałem dosyć przypadkową piłkę od Notesa, który z dystansu, z prawej strony usiłował strzelać na bramkę, ale nie uderzył czysto i piłka mu zeszła, trafiając do mnie. Był to prawdziwy dar z nieba. Nie mogłem go zmarnować. Przed sobą miałem tylko Zbyszka, którego – tak jak mnie – wciśnięto na obronę, dwa słupki, i sterczącego pomiędzy nimi, z rozczapierzonymi na boki rękami, dyrektora Kotowicza.
Widząc atakującego mnie z furią obrońcę, zgasiłem piłkę lewą nogą. Dwa kółka sprawiły, że będący w pełnym biegu Zbyszek stracił równowagę, zachwiał się i przewrócił na ziemię. A później, niczym Domarski na Wembley, uderzyłem płasko po ziemi w krótszy róg.
Dyrektor, który nawet w najlepszych swoich latach nie przypominał Janowa Tomaszewskiego, nie miał szans na obronę i piłka wylądowała w siatce.
Ta bramka zdecydowała o naszym zwycięstwie. Ale Zbyszek nie pogodził się z przegraną. Twierdził stanowczo, że go sfaulowałem – podstawiłem mu nogę i przewróciłem na ziemię.
W drodze ze szkoły, gdy zatrzymaliśmy się przy sklepie, aby się napić oranżady, podszedł do mnie, szturchnął mnie palcem w klatkę piersiową i powiedział:
- Tego ci nigdy nie daruję! Jesteś nędznym oszustem, który nie potrafi grać w piłkę, tylko kopać ludzi po nogach...
- Sam jesteś oszustem – odciąłem się. - O co masz pretensje? Słabo ci dzisiaj szło. Kiwnąłem cię dwa razy i to wszystko! Straciliście bramkę i przegrali cały mecz, a teraz nie możesz się z tym pogodzić, więc szukasz winnego...
- Pieprzysz! Taki z ciebie cwaniak? Wcale mnie nie kiwnąłeś, tylko sfaulowałeś! – odepchnąłeś i podciąłeś nogę!
- Sędzia jakoś tego nie zauważył. Ale nie przejmuj się. Może już niedługo będziesz miał okazję, aby się odegrać.
- Zaraz się odegram! – powiedział i mocno pchnął mnie w ramię.
Zachwiałem się i aby nie upaść zrobiłem dwa kroki do tyłu. Oranżada, którą trzymałem w ręce, wypadła mi na ziemię i wylała się.
- To za to, że skosiłeś mnie na boisku. Ale to jeszcze nie koniec. Jeszcze się policzymy! – zagroził Zbyszek.
Po meczu byłem śmiertelnie zmęczony i nie miałem ochoty na bójkę. Ale nie mogłem tego tak zostawić. Nie wolno mi było cofnąć tyłka, pójść do domu i udawać, że nic się nie stało, bo ostatecznie straciłbym twarz w oczach chłopców, którzy stali obok, patrzyli i czekali, co z tego wyniknie. Ciągle jeszcze byłem tym nowym i walczyłem o swoją pozycję w klasie. Nie chciałem się bić, bo nie byłem typem dominującym; raczej zawsze wolałem być niezależny, trzymać się na uboczu i pilnować własnych spraw, ale Zbyszek nie pozostawił mi wyboru. Musiałem pokazać, że nie jestem tchórzem –nie boję się go, wiec nie będę siedział cicho w kącie, jak szara mysz pod miotłą, i trząsł się ze strachu. Bo w razie potrzeby potrafię sobie z nim poradzić.
Zrozumiałem to wszystko w jednej sekundzie. Pociemniało mi w oczach i z furią, nie zważając już na żadne konsekwencje, ruszyłem na niego. Chwyciliśmy się za ramiona, zaczęliśmy się szarpać i mocno szczepieni ze sobą, jak dwa gryzące się, młode szczeniaki, które jeszcze niezbyt dobrze odróżniają prawdziwą walkę od zabawy, przewróciliśmy się na pokrytą kurzem i piaskiem, wysuszoną ziemię.
Tym razem skończyło się tylko na otarciach kolan i łokci, bo w tym momencie, na drodze, zza zakrętu wyłonił się Kotowicz, który mieszkał w sąsiadującym ze sklepem, obrośniętym winogronem, starym jak on domu nauczyciela.
- Dyrektor na horyzoncie! – wrzasnął Staszek, najbliższy przyjaciel Zbyszka, który działał jako peryskop i obserwował okolicę.
To sprawiło, że musieliśmy przerwać walkę i – bez rozstrzygnięcia – rozejść się do domów. Ale od tamtego dnia, codziennie, niemal przez cały rok szkolny, rywalizowaliśmy ze sobą na boisku szkolnym, w sali gimnastycznej i w klasie. I bardzo często, pod byle pretekstem, dochodziło pomiędzy nami do walki wręcz. Były to dosyć chaotyczne pojedynki, które najczęściej kończyły się drobnymi siniakami, rzadziej rozbitym nosem. Czasami ja wychodziłem z nich zwycięsko, a niekiedy, ze łzami w oczach, musiałem przełknąć gorycz porażki. Nie były to jednak walki rozstrzygające. Można by powiedzieć, że przegrywaliśmy na punkty, bo żaden z nas nie miał na tyle siły i sprytu, aby znokautować przeciwnika. Powalić go na deski i zmusić do kapitulacji.
Zbyszek był nieustępliwym i twardym przeciwnikiem. Nie odpuszczał! Ciągle główkował, kaptował stronników i wymyślał nowe sposoby prowokacji. Nie wystarczały mu najlepsze stopnie z języka polskiego, matematyki i innych przedmiotów. Chciał jeszcze, bezwzględnie, dominować na lekcjach wychowania fizycznego. Na to jednak ja nie mogłem się zgodzić.
Sport, a szczególnie piłka nożna, w tamtych latach, to był mój teren! – moja Miłość! Moje Życie! I na tym polu, za żadne skarby świata, nie mogłem, bez walki, oddać nikomu palmy pierwszeństwa.
Lubiłem w czasie meczu ośmieszyć pilnującego mnie zawodnika: Zrobić kilka kółek, jakiś drybling, założyć mu siatkę, puszczając piłkę pomiędzy jego nogami. A gdy kompletnie zbaranieje, straci pewność siebie i orientację, najlepiej podkręconą piłką, tak zwanym rogalem, strzelić gola.
Takie wspaniałe uderzenie, którym na stadionach całego świata, zdobywając bramki bezpośrednio z rzutów rożnych, popisywał się Deyna – najlepiej wyszkolony technicznie zawodnik w drużynie Kazimierza Górskiego – trenowałem codziennie, niezależnie od pory roku, na naszym podwórku.
Ustawiałem piłkę piętnaście metrów od domu, na wysokości pnia starej lipy, i uderzałem ją nasadą dwóch palców, nieco z boku, tak, aby nabrała rotacji; łukiem ominęła drzewo i uderzyła dokładnie w namalowane czerwoną farbą na ścianie domu, przysłonięte przez lipę kółko o średnicy jednego metra. A wszystko po to, aby przez chwilę, w czasie meczu, poczuć na sobie wzrok kibicujących nam koleżanek i zobaczyć w ich oczach iskierki zainteresowania, gdy później, korytarzem szkolnym przeciskaliśmy się do szatni.

Pewnego dnia – był to już koniec maja i w gorącym powietrzu czuć było już wyraźnie beztroską atmosferę zbliżającego się lata – w piątek przepadło nam dwie godziny, bo nauczycielka języka polskiego wyjechała na konferencję do Przemyśla. Skończyliśmy lekcje dwadzieścia minut przed dwunastą, a ponieważ było jeszcze stanowczo za wcześnie na powrót do domu, całą klasą, spotkaliśmy się na boisku szkolnym. Razem z dziewczynami podzieliliśmy się na dwie drużyny i rozgrywaliśmy mecz piłki siatkowej.
Ja i Zyszek, tradycyjnie, graliśmy w przeciwnych zespołach, a ponieważ jest to sport, w którym drużyny rozdzielone są siatką, wyglądało na to, że pomiędzy mną a Zbyszkiem wszystko jest w porządku. Że przynajmniej tego dnia nie dojdzie pomiędzy nami do żadnego konfliktu.
Myliłem się jednak, mając taką nadzieję, bo po drugim secie coś się popsuło. Być może, w ferworze walki, powiedziałem coś niepotrzebnego, albo nieświadomie strzeliłem jakąś gafę, co uraziło Zbyszka i zepsuło przyjazną, pokojową atmosferę. I chociaż świeciło piękne, gorące, majowe słońce, a powietrze pachniało skoszoną trawą i kwiatami z pobliskiej łąki, nad naszymi głowami zawisła ciemna, gradowa chmura. Było jasne, że w każdej chwili może dojść do przesilenia i zacznie padać.
Na razie jednak wiedzieliśmy o tym tylko my dwaj. Inni bawili się doskonale, nie mając zielonego pojęcia, że obok nich, oprócz rywalizacji sportowej, dwaj śmiertelni przeciwnicy toczą wojnę psychologiczną, która w każdym momencie może przerodzić się w otwarty, brutalny konflikt.
Gdy, po przegranym przez moją drużynę meczu, schodziliśmy do szatni, aby się przebrać, myślałem, że Zbyszek zadowolił się zwycięstwem i nic się nie wydarzy. Ale myliłem się, bo on postanowił pójść za ciosem i tego dnia, ostatecznie, na oczach dziewczyn, rozprawić się ze mną.
Widziałem, jak szepnął coś do ucha Michałowi, pseudonim Balast, który należał do jego paczki, a ten podszedł do mnie i głośno – tak, aby wszyscy słyszeli – powiedział:
- No i co, Kaśka? Przegrałeś i uciekasz do budy, jak kundel z podwiniętym ogonem.
Zaskoczył mnie, używając mojego przezwiska z poprzedniej szkoły, o którym już prawie zdążyłem zapomnieć. Do tej pory wydawało mi się, że tutaj nikt go nie zna; że to już przeszłość, którą pozostawiłem poza sobą. Zignorowałem go, ponieważ nie chciałem, pod koniec roku szkolnego, żadnych bójek, które mogły wpłynąć na obniżenie mojej oceny ze sprawowania.
Rywalizacja ze Zbyszkiem pozytywnie wpłynęła na moje stopnie i – po raz pierwszy w życiu – miałem nadzieję, że razem ze świadectwem ukończenia piątej klasy będę mógł w domu pochwalić się piękną książką od dyrektora i wychowawcy z dedykacją: „ Za dobre wyniki w nauce i osiągnięcia sportowe...”
Balast jednak nie odpuścił (Zbyszek był królem intrygi i najprawdopodobniej planował tę akcję od dawna). Gdy się odwróciłem, podbiegł do mnie. Od tyłu, mocno, chwycił mnie przedramieniem za szyję i próbował przewrócić na plecy. Ale był za wolny, aby mu się to udało.
Szarpnąłem jego rękę w dół i przycisnąłem ją do mojej klatki piersiowej. Później - tak, jak mnie uczył starszy brat, który w Przemyślu chodził do liceum i drugi rok trenował judo – przykucnąłem, pociągając go za sobą. Gdy stracił równowagę i oparł się na moich plecach, gwałtownie wyprostowałem nogi, które zadziałały jak doskonała katapulta. Balast przeleciał nad moją głową, jak worek kartofli i upadł na trawę. Nic mu się nie stało, ale nie zaryzykował drugiego ataku. Podwinął ogon, wykrzywił usta w nieszczerym uśmiechu i próbował obrócić wszystko w żart.
Podejrzewałem, że kryje się za tym jakieś drugie dno, bo Michał wyróżniał się wprawdzie wzrostem i wagą, ale nie miał w sobie tyle ikry, aby sam zainicjować taką akcję. I nie myliłem się!
W szatni Zbyszek zagrodził mi drogę:
- Co Kaśka? Może chcesz się ze mną spróbować? Nie pójdzie ci tak łatwo, jak z Balastem...
Dziewczyny wyszły. Ktoś zamknął drzwi prowadzące na korytarz. W szatni pozostał tylko Zbyszek, ja, Balast i kilku neutralnie nastawionych chłopców, którzy mieli odegrać rolę sędziów.
Nie miałem wyjścia. Zrzuciłem plecak i zaczęliśmy się boksować. Początkowo, obaj, próbowaliśmy walczyć honorowo i przestrzegać jakiś reguł, ale szybko sytuacja wymknęła się nam spod kontroli i walka przerodziła się w bezwzględny, śmiertelny pojedynek.
Zbyszek atakował, a ja się cofałem. Parowałem jego ciosy i próbowałem, od spodu, trafić go w żołądek. Po jednym z takich uderzeń, które najwidoczniej doszło do celu, Zbyszek nie wytrzymał: Odrzucił wszelkie, obowiązujące w czasie szkolnych pojedynków, zasady, mówiące o tym, że walczymy tylko pięściami, i nie uderzamy poniżej pasa i w twarz, chwycił stojącą w kącie miotłę i z całej sił walnął mnie w głowę. Nie trafił jednak czysto. Zdołałem się odchylić i trzonek wylądował na moim lewym ramieniu, nie czyniąc mi wielkiej szkody, gdyż uderzenie zostało zamortyzowane przez gruby kołnierz wiatrówki, którą miałem na sobie. Wtedy postawił wszystko na jedną kartę. Jeszcze raz zaatakował i kolanem zadał, jak mu się wydawało, decydujący cios w moje krocze. Jednocześnie nadział się twarzą na moją pięść, ale to była pestka w porównaniu z bólem, jaki mi zadał. To mnie jednak uratowało, bo nie sięgnął dostatecznie daleko.
Oczy wyszły mi z orbit. Myślałem, że zemdleję, ale jakimś cudem zdołałem przetrzymać to druzgocące uderzenie. Musiałem wyglądać strasznie, bo Zbyszek przestraszył się, uznał, że mam dość; albo widząc, że nadal trzymam się na nogach, upadł na duchu i stracił wiarę w to, że może mnie pokonać. Z rozbitym nosem wybiegł na korytarz i szukał schronienia w pobliżu pokoju nauczycielskiego. Najprawdopodobniej zdawał sobie sprawę z tego, co zrobił i wiedział, że nie ma na świecie takiej siły, która – w tym momencie – mogłaby ocalić go przed moją zemstą.
Gdy już zdołałem się ruszyć z miejsca, a trwało to zaledwie kilka sekund, pobiegłem za nim. Dopadłem go i uderzyłem tak mocno, z całą wściekłością, którą wyzwolił we mnie jego nieetyczny cios poniżej pasa, że przewrócił się na drzwi pokoju belfrów, które się otworzyły pod jego ciężarem i wpadł do środka. Na szczęście, wewnątrz, nikogo nie było, bo wszyscy przebywali na lekcjach.
Po tym zdarzeniu Zbyszek, przez kilka dni, nie pokazywał się w szkole. Balast mówił, że liże się z ran i wstydzi się pokazać, bo ma spuchniętą i posiniaczoną twarz. Bałem się, że stało mu się coś poważniejszego i z niepokojem czekałem na moment, w którym jego matka pojawi się u dyrektora. Ale Zbyszek był twardym gościem i nie rozwiązywał swoich problemów przy pomocy rodziców.
Ja, natomiast, robiłem dobrą minę, do złej gry. Udawałem, że ze mną wszystko jest w porządku, że nic mi się nie stało. Miałem tylko podbite jedno oko; a tego, że w spodniach mam wszystko czarne jak smoła, i nie mogę zrobić jednego kroku bez dotkliwego bólu, nikt się nie domyślał.
Zbyszek pojawił się w szkole po czterech dniach. Był trochę przygaszony i trzymał się ode mnie z daleka. Czuł się pokonany i winny. Przynajmniej tak mi się wydawało. Nikomu się nie skarżył. Ja również tego nie robiłem. Na jego twarzy, wyraźnie, było widać kilka ciemnych plam i można było pomyśleć, że przez nieuwagę wpadł pod kombajn.
Zobaczyłem go na długiej przerwie, gdy stał na uboczu, na dolnym korytarzu, z dala od wszystkich, zamyślony i wpatrzony w przestrzeń za oknem. Udawał, że mnie nie widzi. Ale ja wiedziałem, że czeka na mój ruch i obawia się go. W końcu to jego uderzenie kolanem poniżej pasa – ten akt bezsilności, desperacji i zemsty, nigdy nie powinien mieć miejsca. Zdecydował się na to, bo najprawdopodobniej już wtedy wiedział, że nie jest w stanie mnie pokonać, tak jak ja nie byłem w stanie pokonać jego.
Obaj szukaliśmy przyjaciół, a przysparzaliśmy sobie wrogów.
Zrozumiałem to wszystko i zrobiło mi się go żal, bo gdy tam stał – w swojej desperacji i nieustępliwości podobny do mnie, jak dwie, skapujące z dachu, krople rosy – przyszło mi do głowy, że jego sytuacja jest dużo gorsza od mojej. Był przecież nieślubnym dzieckiem. Mieszkał z matką i jej głuchoniemym bratem, który był ludowym rzeźbiarzem – prawdziwym artystą. Z drewna lipowego wycinał, znane w całych Bieszczadach, piękne postacie Chrystusa Frasobliwego i figurki świętych, i budował dla nich przydrożne kapliczki. A dla pieniędzy wyrabiał ogromne miotły z brzeziny i w każdą środę sprzedawał je na jarmarku w Birczy.
Zbyszek wiedział, kto jest jego ojcem, ale nie mógł na niego liczyć; nie mógł z nim porozmawiać, bo tamten – pomimo, że mieszkał w tej samej wsi – zachowywał się tak, jakby jego syn nie istniał. Ponieważ był bardzo inteligentnym chłopcem, musiało mu się ciężko żyć z tą świadomością.
Ja natomiast żyłem w pełnej rodzinie. Miałem trzech braci, dwie siostry, dziadka i dwie babcie. Więc na co mogłem się skarżyć?
Poczułem się winny, bo nigdy wcześniej nie myślałem o sobie, ani o nim w ten sposób. Do tej pory byłem małym egoistą i widziałem tylko czubek własnego nosa.
Pod wpływem tych zaskakujących myśli, które trochę mnie zbiły z tropu i onieśmieliły, zdobyłem się na odwagę, podszedłem do niego, wyciągnąłem rękę i po raz pierwszy w życiu - zupełnie świadomie, tak, jak to robią ludzie dorośli – wypowiedziałem to magiczne słowo, które do tej pory, dobrowolnie, nigdy nie chciało mi przejść przez gardło:
- Zbyszek! Przepraszam cię! Nie gniewaj się! Pogódźmy się. Jak długo jeszcze będziemy się bili? – wyjąkałem.
Popatrzył na mnie zaskoczony, spod opadającej mu na czoło kędzierzawej czupryny, tymi swoimi, przenikliwymi, błękitnymi jak niebo, dużymi oczami. Był zaskoczony. Przez chwilę nie mógł się ruszyć z miejsca, bo raczej spodziewał się czegoś innego, a nie przeprosin i wyciągniętej ręki do zgody.
Obserwowałem, jak zmienia się, rozluźnia, łagodnieje i uśmiecha jego chłopięca twarz.
- Ja także cię przepraszam! – powiedział i mocno, po męsku, uścisnął moją, wyciągniętą do zgody dłoń.
Od tamtej pory, nigdy więcej nie biliśmy się. Na całe życie zostaliśmy przyjaciółmi – braćmi krwi. Tak lubię o nas myśleć. I chociaż po ukończeniu szkoły podstawowej, nasze drogi rozeszły się, wiedziałem, że jest moim przyjacielem i zawsze mogę na niego liczyć; tak, jak on mógł liczyć na mnie. A sprawiło to jedno magiczne słowo, które czasami tak ciężko wypowiedzieć.

2 komentarze:

  1. fajne opowiadanie
    dodam tylko ze ten gluchoniemy to nie byl jego brat a jego wujek, brat jego mamy
    pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Prawda, to był rzeczywiście wujek. Fajnie, że Ci się podobało.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń