piątek, 27 listopada 2015

Opowiadanie, które dzisiaj zamieszczam może nie jest najlepiej dopracowane, ale ma jedną istotną zaletę - od początku do końca jest prawdziwe i bardzo osobiste. Napisałem go kilka lat temu i mam do niego szczególny sentyment, ale jakoś nie mogę się zdobyć na to, żeby go trochę dopieścić.

Bociany i dzieci


Był koniec marca roku 2010. Obudziłem się rano w pustym domu i chociaż przez szerokie okno do wnętrza sypialni wpadały rozkosznie promienie wiosennego słońca i zapowiadał się piękny, ciepły, bezchmurny dzień, w sam raz na długi spacer albo wycieczkę rowerową, poczułem w sobie pustkę i jakiś żal do otaczającego mnie świata, że nie jest tak dobrze, jak miało być.
Na dodatek tego dnia dokuczał mi niemal fizyczny ból istnienia, który objawiał się niemym, niezbyt mocnym, ale na dłuższą metę niezwykle dokuczliwym, głuchym krzykiem wszystkich mięśni i tkanek. Aby go pokonać i zrzucić z siebie,
przygniatającą mnie do ziemi, krępującą ruchy, niewidzialną, a jednak rzeczywistą ołowiana skorupę, zmusiłem się do wykonania codziennej porcji ćwiczeń gimnastycznych.
Od kilku miesięcy byłem na emeryturze i po początkowej euforii, trwającej kilka miesięcy, wpadłem w jakiś olbrzymi, depresyjny dół, z którego w żaden sposób nie umiałem się wyrwać. Czułem się zapomniany przez Boga i ludzi, i nikomu już niepotrzebny; chociaż wiedziałem, że powinienem się cieszyć, bo mam zapewnione jakieś dochody do końca życia.
Może było lepiej zostać i umrzeć na służbie?” – pytałem sam siebie przy śniadaniu, pomimo, że doskonale wiedziałem, że nie miałem wyboru.
Musiałem odejść, bo wyczerpałem do końca, nieprzebrane za młodu, zasoby mojej cierpliwości i wyrozumiałości dla brudów tego świata...Nie mogłem już dłużej patrzeć na ten wszechobecny nepotyzm, postępującą i dławiącą wszystko korupcję, gdzie ręka rękę myje, a o wszystkim decydują osobiste przysługi, interesy i znajomości – w tej dziwnej krainie, gdzie dobre prawa i szlachetne zasady nadal obowiązują tylko na papierze.
Byłem jak odkurzacz, który do końca napełnił się nieczystościami; zapaliła mu się czerwona, ostrzegawcza lampka i bez wymiany worka nie może przyjąć więcej śmieci.
Dawniej było lepiej! Prawdziwi mężczyźni ginęli na wojnie i nie doświadczali uroków starości” – myślałem.
Teoretycznie powinienem być zadowolony. Miałem żonę, która codziennie o siódmej rano wychodziła do pracy; dwoje dorosłych dzieci na studiach i wybudowany własnymi rękami, piękny domek, dookoła którego zasadziłem całe mnóstwo drzew. Mogłem więc spocząć na laurach i – tak jak mówi znane wszystkim ludowe porzekadło – uważać się za spełnionego mężczyznę.
Cóż więcej można chcieć od życia?” – setny raz stawiałem sobie to pytanie i natychmiast odpowiadałem: „Tylko taki pokręcony głupek jak ja, któremu na starość poprzewracało się w głowie, nie potrafi docenić tego, co ma!”
Nie wiedząc, co mam ze sobą zrobić, jak przetrwać tych kilka godzin w pustym domu, które pozostały do powrotu Małgosi z pracy, postanowiłem dostarczyć sobie odrobinę adrenaliny; zaryzykować i zabrać się za robotę, którą ze względu na to, że była niebezpieczna, groziła upadkiem z dużej wysokości i skręceniem karku, odkładałem od ładnych kilku lat.
Naostrzyłem dobrze ręczną piłkę, którą kupiłem kiedyś w sklepie ogrodniczym. Wsunąłem ją za pasek spodni i po przystawionej do pnia długiej drabinie i gałęziach wspiąłem się na sam szczyt, rosnącej na stromej skarpie, w odległości dziesięciu metrów od domu, wysokiej, grubej lipy. Musiałem zmniejszyć jej koronę, aby osłabić opór stawiany wiatrom, bo w czasie burz trzeszczała i wydawało się, że w każdej chwili może się złamać lub przewrócić z korzeniami i zawalić nasz dom.
A co tam! Będzie jak będzie! Raz kozie śmierć!” – powiedziałem sobie w duchu, starając się opanować drżenie nóg. Przez chwilę odpoczywałem, łapiąc powietrze, jak wyciągnięta na brzeg ryba, a później zabrałem się solidnie do roboty.
Po kilku godzinach skakania po gałęziach i intensywnego cięcia pot ściekał mi po plecach, ale udało mi się zmniejszyć koronę drzewa do przyzwoitych, bezpiecznych rozmiarów. Następnie, zachęcony powodzeniem, przeniosłem się na jeszcze wyższą sosnę i ją również udało mi się doprowadzić do porządku. Gdy skończyłem byłem tak zmęczony, że musiałem usiąść na jej szczycie, na obciętym pniu, jak na stołku, aby odpocząć przed zejściem na ziemię.
Spojrzałem w dół. Zakręciło mi się w głowie i przez chwilę poczułem się wolny, jak ptak buszujący po przestworzach. Miałem przed oczami piękny widok na całą okolicę. Patrzyłem na czerwone dachy domów miasteczka Bircza i maleńki, otoczony starymi kamienicami, pamiętający czasy Jagiełły, prostokątny rynek oraz położony za nim, na niewielkim pagórku murowany kościół z początku dwudziestego wieku, z odnowionym niedawno miedzianym dachem, który jeszcze nie zdążył pokryć się zielenią; z dwoma wieżami zwieńczonymi błyszczącymi w słońcu, złotymi kulami, z których unoszą się ku niebu, świecące niczym diamenty w promieniach słońca, strzeliste krzyże.
Choć niebo było czyste, wydawało mi się, że bujam w obłokach. Musiałem jednak wyrwać się z tego transu i szybko zejść na dół, bo niespodziewanie zerwał się lekki wiatr i zaczął niebezpiecznie kołysać moim drzewem.
Gdy stanąłem na ziemi odetchnąłem z ulgą. W tym czasie, nie wiadomo skąd, nadleciał bocian i zatoczył kilka kółek nad naszym domem. Ja jednak nie zaprzątałem sobie nim głowy, bo na drodze, punktualnie jak w zegarku, o tej samej porze co zwykle, pojawiła się listonoszka Marysia; zobaczyła mnie i skręciła w moją stronę. Ruszyłem jej na spotkanie.
- Bocian siedzi na czubku pańskiej sosny – powiedziała wręczając mi list. – Pewnie niedługo przyniesie wam jakąś niespodziankę do nowego domu.
- Proszę nie żartuje. Kilka lat temu, to jeszcze bym nic nie mówił. Ale teraz mocno się spóźnił, wiec może sobie tam siedzieć ile chce – odpowiedziałem jej w tym samym, żartobliwym tonie. Pomyślałem jednak, ze skoro mamy już dorosłe, to nigdy nic nie wiadomo...
Jakiś czas później, gdy zdążyłem już zapomnieć o tym zdarzeniu, zupełnie niespodziewanie, okazało się, że pani Marysia miała rację. Bocian nie fatygował się na darmo. Przyleciał do mnie i Małgosi w forpoczcie, jako zwiastun dobrej, choć niespodziewanej nowiny, i przewrócił nasze życie do góry nogami.
W połowie stycznia następnego roku przywieźliśmy do domu, ze Szpitala Miejskiego w Sanoku piękną dziewczynkę, która wniosła w nasz dom nową nadzieję, radość i szczęście.
Chociaż był środek zimy, tego dnia, jakby specjalnie dla nas, było ciepło, świeciło słońce, a droga była sucha i bezpieczna, więc bez problemów pokonaliśmy wszystkie karkołomne serpentyny na Górach Słonych, oddzielające Birczę od Sanoka.
Dzisiaj, gdy nasza córeczka, Karolinka – nasze słoneczko na niebie, nasza kruszynka i promyk nadziei – która ma już dwa latka, wskakuje mi na kolana, daje buziaka i przedrzeźniając się z mamą, dorosłą siostrą i bratem, krzyczy: „To moje tato!” ogarnia mnie wielka radość i szczęście. Potrafię to docenić. I jestem wdzięczny Wszechmogącemu Bogu, bo wiem, że nic lepszego mnie w życiu nie mogło spotkać.


5 komentarzy:

  1. Witam Panie Wiesławie,

    Bardzo piękna opowieść. Mam wrażenie, że po części opisuje Pan również moje życie. Może nie było bociana, listonoszki Marysi ale moja, już prawie 3-letnia córka, wnosi do naszego domu tyle ciepła i radości przedrzeźniając się również z nami krzycząc: "To moja tato, to mój mama", "Tato, ja chcem balana" (chcę na barana), "Nie jestem ziomek! jestem już duzia"
    Pozdrawiam życząc samych pogodnych dni z Karolinką na kolanach :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Cześć Wiesiu!
    Przeczytałem Twoje opiwadanie i nasuwa mi się taka oto refleksja: wszystko przez piłkę, bo gdybyś jej nie kupił... . A tak na poważnie, fajne i pełne optymizmu opowiadanie, które daje wiarę w to, że w drugiej połowie życia można osiągnąć szczęście, które było takie powszednie w jego pierwszej połowie. Mam na myśli tutaj dzieci, które wychowywaliśmy, goniąc za życiem. Starając się jakoś zapewnić im byt i dach nad głową. Czas tak szybko upłyną, one już są dorosłe a my nie mieliśy czasu zauważyć, kiedy one dorosły. Później zdarza się coś, co w zasadzie już nie powinno się zdarzyć i... szczęście przeżywamy dzień po dniu. Przypominamy sobie te dobre chwile z przeszłości, jednocześnie na nowo uczymy się być rodzicami, choć ustawiliśmy się już na "dziadkowanie" i "babciowanie". Sam to przeżywam, więc wiem jak jest. Mój syn obecnie ma 2,5 roku. U mnie znowu wszystko wydarzyło się przez nawigację samochodową. To długa historia. Może kiedyś zdecyduję się ją opisać.
    Gratuluję pomnysłu na opowiadania, czyta się je jednym tchem. Książki też. Obydwoje z żoną przeczytaliśy je na zmianę w jeden wieczór, bo tak nas wciągnęły.
    Pozdrawiam gorąco.

    OdpowiedzUsuń
  3. Piękne opowiadanie i odnajduje siebie w nim --Dziękuje ---szczęscie jest tak blisko --jest przy mnie --a ja go szukam ---Dziękuje

    OdpowiedzUsuń
  4. Szczęściarz, tyle powiem.

    OdpowiedzUsuń
  5. Dziękuję wszystkim za miłe i bardzo rozsądne komentarze.

    OdpowiedzUsuń