Opowiadanie, które dzisiaj zamieszczam może nie jest najlepiej dopracowane, ale ma jedną istotną zaletę - od początku do końca jest prawdziwe i bardzo osobiste. Napisałem go kilka lat temu i mam do niego szczególny sentyment, ale jakoś nie mogę się zdobyć na to, żeby go trochę dopieścić.
Bociany i dzieci
Był koniec marca roku 2010.
Obudziłem się rano w pustym domu i chociaż przez szerokie okno do
wnętrza sypialni wpadały rozkosznie promienie wiosennego słońca i
zapowiadał się piękny, ciepły, bezchmurny dzień, w sam raz na
długi spacer albo wycieczkę rowerową, poczułem w sobie pustkę i
jakiś żal do otaczającego mnie świata, że nie jest tak dobrze,
jak miało być.
Na
dodatek tego dnia dokuczał mi niemal fizyczny ból istnienia, który
objawiał się niemym, niezbyt mocnym, ale na dłuższą metę
niezwykle dokuczliwym, głuchym krzykiem wszystkich mięśni i tkanek.
Aby go pokonać i zrzucić z siebie,
przygniatającą mnie do ziemi,
krępującą ruchy, niewidzialną, a jednak rzeczywistą ołowiana
skorupę, zmusiłem się do wykonania codziennej porcji ćwiczeń
gimnastycznych.
Od kilku miesięcy byłem na
emeryturze i po początkowej euforii, trwającej kilka
miesięcy, wpadłem w jakiś olbrzymi, depresyjny dół, z którego w
żaden sposób nie umiałem się wyrwać. Czułem się zapomniany
przez Boga i ludzi, i nikomu już niepotrzebny; chociaż wiedziałem,
że powinienem się cieszyć, bo mam zapewnione jakieś dochody do
końca życia.
„Może było lepiej zostać
i umrzeć na służbie?” – pytałem sam siebie przy śniadaniu,
pomimo, że doskonale wiedziałem, że nie miałem wyboru.
Musiałem odejść, bo
wyczerpałem do końca, nieprzebrane za młodu, zasoby mojej
cierpliwości i wyrozumiałości dla brudów tego świata...Nie
mogłem już dłużej patrzeć na ten wszechobecny nepotyzm,
postępującą i dławiącą wszystko korupcję, gdzie ręka rękę
myje, a o wszystkim decydują osobiste przysługi, interesy i
znajomości – w tej dziwnej krainie, gdzie dobre prawa i szlachetne
zasady nadal obowiązują tylko na papierze.
Byłem jak odkurzacz,
który do końca napełnił się nieczystościami; zapaliła mu się
czerwona, ostrzegawcza lampka i bez wymiany worka nie może przyjąć
więcej śmieci.
„Dawniej było lepiej!
Prawdziwi mężczyźni ginęli na wojnie i nie doświadczali uroków
starości” – myślałem.
Teoretycznie powinienem być
zadowolony. Miałem żonę, która codziennie o siódmej rano
wychodziła do pracy; dwoje dorosłych dzieci na studiach i
wybudowany własnymi rękami, piękny domek, dookoła którego
zasadziłem całe mnóstwo drzew. Mogłem więc spocząć na laurach
i – tak jak mówi znane wszystkim ludowe porzekadło – uważać
się za spełnionego mężczyznę.
„Cóż więcej można chcieć
od życia?” – setny raz stawiałem sobie to pytanie i natychmiast
odpowiadałem: „Tylko taki pokręcony głupek jak ja, któremu na
starość poprzewracało się w głowie, nie potrafi docenić tego,
co ma!”
Nie wiedząc, co mam ze sobą
zrobić, jak przetrwać tych kilka godzin w pustym domu, które
pozostały do powrotu Małgosi z pracy, postanowiłem dostarczyć
sobie odrobinę adrenaliny; zaryzykować i zabrać się za robotę,
którą ze względu na to, że była niebezpieczna, groziła upadkiem
z dużej wysokości i skręceniem karku, odkładałem od ładnych
kilku lat.
Naostrzyłem dobrze ręczną
piłkę, którą kupiłem kiedyś w sklepie ogrodniczym. Wsunąłem
ją za pasek spodni i po przystawionej do pnia długiej drabinie i
gałęziach wspiąłem się na sam szczyt, rosnącej na stromej
skarpie, w odległości dziesięciu metrów od domu, wysokiej, grubej
lipy. Musiałem zmniejszyć jej koronę, aby osłabić opór stawiany
wiatrom, bo w czasie burz trzeszczała i wydawało
się, że w każdej chwili może się złamać lub przewrócić z
korzeniami i zawalić nasz dom.
„A co tam! Będzie jak
będzie! Raz kozie śmierć!” – powiedziałem sobie w duchu,
starając się opanować drżenie nóg. Przez chwilę odpoczywałem,
łapiąc powietrze, jak wyciągnięta na brzeg ryba, a później
zabrałem się solidnie do roboty.
Po kilku godzinach skakania po
gałęziach i intensywnego cięcia pot ściekał mi po plecach, ale
udało mi się zmniejszyć koronę drzewa do przyzwoitych,
bezpiecznych rozmiarów. Następnie, zachęcony powodzeniem,
przeniosłem się na jeszcze wyższą sosnę i ją również udało
mi się doprowadzić do porządku. Gdy skończyłem byłem tak
zmęczony, że musiałem usiąść na jej szczycie, na obciętym
pniu, jak na stołku, aby odpocząć przed zejściem na ziemię.
Spojrzałem w dół. Zakręciło
mi się w głowie i przez chwilę poczułem się wolny, jak ptak
buszujący po przestworzach. Miałem przed oczami piękny widok na
całą okolicę. Patrzyłem na czerwone dachy domów miasteczka
Bircza i maleńki, otoczony starymi kamienicami, pamiętający czasy
Jagiełły, prostokątny rynek oraz położony za nim, na niewielkim
pagórku murowany kościół z początku dwudziestego wieku, z
odnowionym niedawno miedzianym dachem, który jeszcze nie zdążył
pokryć się zielenią; z dwoma wieżami zwieńczonymi błyszczącymi
w słońcu, złotymi kulami, z których unoszą się ku niebu,
świecące niczym diamenty w promieniach słońca, strzeliste krzyże.
Choć niebo było czyste,
wydawało mi się, że bujam w obłokach. Musiałem jednak wyrwać
się z tego transu i szybko zejść na dół, bo niespodziewanie
zerwał się lekki wiatr i zaczął niebezpiecznie kołysać moim
drzewem.
Gdy stanąłem na ziemi
odetchnąłem z ulgą. W tym czasie, nie wiadomo skąd, nadleciał
bocian i zatoczył kilka kółek nad naszym domem. Ja jednak nie
zaprzątałem sobie nim głowy, bo na drodze, punktualnie jak w
zegarku, o tej samej porze co zwykle, pojawiła się listonoszka
Marysia; zobaczyła mnie i skręciła w moją stronę. Ruszyłem jej
na spotkanie.
- Bocian siedzi na czubku
pańskiej sosny – powiedziała wręczając mi list. – Pewnie
niedługo przyniesie wam jakąś niespodziankę do nowego domu.
- Proszę nie żartuje.
Kilka lat temu, to jeszcze bym nic nie mówił. Ale teraz mocno się
spóźnił, wiec może sobie tam siedzieć ile chce –
odpowiedziałem jej w tym samym, żartobliwym tonie. Pomyślałem
jednak, ze skoro mamy już dorosłe, to
nigdy nic nie wiadomo...
Jakiś czas później, gdy
zdążyłem już zapomnieć o tym zdarzeniu, zupełnie
niespodziewanie, okazało się, że pani Marysia miała rację.
Bocian nie fatygował się na darmo. Przyleciał do mnie i Małgosi w
forpoczcie, jako zwiastun dobrej, choć niespodziewanej nowiny, i
przewrócił nasze życie do góry nogami.
W połowie stycznia następnego
roku przywieźliśmy do domu, ze Szpitala Miejskiego w Sanoku piękną
dziewczynkę, która wniosła w nasz dom nową nadzieję, radość i
szczęście.
Chociaż był środek zimy,
tego dnia, jakby specjalnie dla nas, było ciepło, świeciło
słońce, a droga była sucha i bezpieczna, więc bez problemów
pokonaliśmy wszystkie karkołomne serpentyny na Górach Słonych,
oddzielające Birczę od Sanoka.
Dzisiaj, gdy nasza córeczka,
Karolinka – nasze słoneczko na niebie, nasza kruszynka i promyk
nadziei – która ma już dwa latka, wskakuje mi na kolana, daje
buziaka i przedrzeźniając się z mamą, dorosłą siostrą i
bratem, krzyczy: „To moje tato!” ogarnia mnie wielka radość i
szczęście. Potrafię to docenić. I jestem wdzięczny
Wszechmogącemu Bogu, bo wiem, że nic lepszego mnie w życiu nie
mogło spotkać.
Witam Panie Wiesławie,
OdpowiedzUsuńBardzo piękna opowieść. Mam wrażenie, że po części opisuje Pan również moje życie. Może nie było bociana, listonoszki Marysi ale moja, już prawie 3-letnia córka, wnosi do naszego domu tyle ciepła i radości przedrzeźniając się również z nami krzycząc: "To moja tato, to mój mama", "Tato, ja chcem balana" (chcę na barana), "Nie jestem ziomek! jestem już duzia"
Pozdrawiam życząc samych pogodnych dni z Karolinką na kolanach :)
Cześć Wiesiu!
OdpowiedzUsuńPrzeczytałem Twoje opiwadanie i nasuwa mi się taka oto refleksja: wszystko przez piłkę, bo gdybyś jej nie kupił... . A tak na poważnie, fajne i pełne optymizmu opowiadanie, które daje wiarę w to, że w drugiej połowie życia można osiągnąć szczęście, które było takie powszednie w jego pierwszej połowie. Mam na myśli tutaj dzieci, które wychowywaliśmy, goniąc za życiem. Starając się jakoś zapewnić im byt i dach nad głową. Czas tak szybko upłyną, one już są dorosłe a my nie mieliśy czasu zauważyć, kiedy one dorosły. Później zdarza się coś, co w zasadzie już nie powinno się zdarzyć i... szczęście przeżywamy dzień po dniu. Przypominamy sobie te dobre chwile z przeszłości, jednocześnie na nowo uczymy się być rodzicami, choć ustawiliśmy się już na "dziadkowanie" i "babciowanie". Sam to przeżywam, więc wiem jak jest. Mój syn obecnie ma 2,5 roku. U mnie znowu wszystko wydarzyło się przez nawigację samochodową. To długa historia. Może kiedyś zdecyduję się ją opisać.
Gratuluję pomnysłu na opowiadania, czyta się je jednym tchem. Książki też. Obydwoje z żoną przeczytaliśy je na zmianę w jeden wieczór, bo tak nas wciągnęły.
Pozdrawiam gorąco.
Piękne opowiadanie i odnajduje siebie w nim --Dziękuje ---szczęscie jest tak blisko --jest przy mnie --a ja go szukam ---Dziękuje
OdpowiedzUsuńSzczęściarz, tyle powiem.
OdpowiedzUsuńDziękuję wszystkim za miłe i bardzo rozsądne komentarze.
OdpowiedzUsuń