sobota, 9 kwietnia 2016

Przeglądając statystyki mojego bloga, zauważyłem, że zagląda tutaj sporo ludzi nawet z bardo dalekich i egzotycznych krajów. Nie wiem, co tam robią, ale myślę, że tęsknią za Ojczyzną. Specjalnie dla nich, ale nie tylko, postanowiłem udostępnić w całości (do tej udostępniłem kilka rozdziałów) moją powieść obyczajową "Wbrew woli".
Może jej lektura sprawi komuś przyjemność. Zapraszam.
Książka została wydana w 2013 roku. w Sklepach Okazje info uzyskała status bestsellera, a po likwidacji wydawnictwa, które miało utrzymywać ją w sprzedaży przez siedem lat, w niespełna miesiąc, została wysprzedana i zniknęła z rynku.
Zamieszczam tekst "przed korektą", co oznacza, ze mogą się w nim znajdować jakieś błędy.


Rozdział 1

Są takie piękne i niepowtarzalne dni, w których wszystko wydaje się dobre, jasne i proste.
Człowiek budzi się rano, trzeźwo spojrzy na świat i nagle doznaje olśnienia: Dochodzi do wniosku, że mimo wielu głupstw, które narobił – kłótni o błahostki, nieporozumień małżeńskich i zdrad, ma wspaniałe życie. Postanawia, więc, zmienić swoje postępowanie i naprawić to, co lekkomyślnie zepsuł.
W takich niesamowitych chwilach każdy wraca do - ukrytej na co dzień, pod ciężkimi pokładami gruboskórnego zobojętnienia - istoty swojego człowieczeństwa. Swojej miłości do najbliższych, do świata w którym żyje. Do swojej przeszłości, teraźniejszości i przyszłości; do najgłębszych zasobów ludzkiej dobroci. Dobroci, która równoważy nagromadzone w nim zło i pozwala mu żyć i kochać; i z nadzieją patrzeć, w rozpościerającą się ponad nim, błękitną dal.
W takim dniu Grzegorz Kosiński - za sprawą pewnego dupka, drobnego szantażysty, który nigdy nie liczył się z ludzkimi uczuciami, bo jego serce było małe, jak główka od szpilki – doznał największego życiowego szoku.
W tym dniu spełniła się także feralna przepowiednia, wypowiedziana przed laty przez pewnego wiejskiego jasnowidza, o której już dawno zdążył zapomnieć. Wyrzucił ją z pamięci, bo nigdy nie wierzył w tego typu bzdury. Nie potrafił sobie wyobrazić, że ten stary, pomarszczony, wyglądem przypominający siwobrodego capa, maleńki człowiek, w rozłożonych na stole niemiłosiernie sfatygowanych kartach do tarota, zobaczył jego przyszłość. Pozostawało to stanowczo poza zasięgiem jego racjonalnie ukształtowanego rozumu.

Tego poranka Grzegorz spał dłużej niż zwykle. Gdy otworzył oczy, wiszący na ścianie, okrągły, zabytkowy zegar ze złotymi wskazówkami, wybił godzinę ósmą. Ciepłe promienie słoneczne przebijały się przez wiszącą w oknie, cienką firankę i wesoło rozświetlały przytulną sypialnię. To sprawiło, że Grzegorz zaraz po przebudzeniu poczuł dobrą energię. Zniknęła gdzieś, doskwierająca mu zwykle o tej porze, ociężałość w kościach, miał ochotę wstać, napić się kawy i zabrać się do jakiejś roboty.
Był w domu sam, bo jego żona, Patrycja, jak zwykle gdy miała pierwszą zmianę, o szóstej trzydzieści pojechała do pracy. Nie słyszał kiedy wyszła, ani jak krzątała się po kuchni i przygotowywała sobie śniadanie. Od kilku miesięcy, nie wiadomo dlaczego, coś się pomiędzy nimi nie układało. Przeżywali pierwszy tak poważny, małżeński kryzys i dlatego zajmowali oddzielne sypialnie. Oficjalnie Patrycja wyniosła się z małżeńskiego łoża do pokoju gościnnego, gdyż miała słabe nerwy. Zaczęło jej przeszkadzać jego chrapanie i nie mogła się wysypiać. Ale on podejrzewał, że kryje się za tym coś więcej...
Prawdopodobnie oboje nie pozostawali tutaj bez winy. Po prostu, chwilowo, znudzili się sobą i po dwudziestu pięciu latach wspólnego życia przechodzili nieuniknione turbulencje, które niebawem miną i wszystko wróci do normy. Miał nadzieję, że tak się stanie, bo Patrycja – pomimo wszystko - była miłością jego życia. Jedyną kobietą, której ufał, i którą naprawdę kochał. Ona – był o tym święcie przekonany – zawsze miała o niebo lepszy charakter od niego i nigdy go nie zdradziła.
Tego ostatniego, niestety, nie mógł już powiedzieć o sobie. Jakiś czas temu, rozgoryczony obojętnością żony, podczas jej kilkudniowej nieobecności w domu, dał się ponieść emocjom. Zapomniał o przyzwoitości i pierwszy raz w życiu zdradził ją, z o wiele młodszą od siebie, ich najbliższą sąsiadką, Martą.
Marta była słomianą wdową, gdyż jej mąż na stałe pracował za granicą. Później zrobili to jeszcze kilka razy. Z tego powodu Grzegorz, słusznie, czuł się winny. Wyrzucał sobie, że – pod tym względem - okazał się słabym człowiekiem i nie wytrzymał próby charakteru. Bo, gdy tylko w jego małżeństwie coś zaczęło zgrzytać, pobiegł jak kot z podniesionym ogonem do sąsiadki, aby u niej zaspokoić swoje żądze.
Marta była młodą i bardzo piękną kobietą. Emanowała seksem i na ulicy, jak magnes, przyciągała wzrok mężczyzn. Ale przy bliższym poznaniu wychodził na jaw jej brak wykształcenia i klasy, więc nie mogła, w żaden sposób, konkurować z Patrycją.
Patrycja, jego zdaniem, pozostawała poza zasięgiem większości znanych mu kobiet. I bez względu na to, jak ułoży się ich dalsze życie, pozostanie na pierwszym miejscu w jego sercu. Była przecież matką jego jedynej córki, i nadal, pomimo upływających lat, miała w sobie coś tak uroczego i pociągającego, że nigdy nie potrafił jej znienawidzić. Stanowiła niesamowicie atrakcyjną mieszaninę radości i smutku, nocy i dnia, wschodu i zachodu słońca; mleka i miodu doprawionego odrobiną goryczy. Wszystko mógł jej wybaczyć, byle tylko codziennie rano uśmiechała się do niego i pozwalała mu oddychać jej powietrzem.
Tego ranka Grzegorz był w wyjątkowo dobrym nastroju. Na samą myśl, że wieczorem, z Ameryki, samolotem Polskich Linii Lotniczych LOT, przylatuje na wakacje do domu ich córka Jolanta – jego szczęście i radość, ogarniało go błogie zadowolenie.
Z tej okazji postanowił ostatecznie zerwać z Martą i naprawić wszystko to, co w ostatnich miesiącach popsuło się pomiędzy nim a Patrycją. Cóż jednak znaczą, choćby najszczersze, postanowienia bujającego w obłokach człowieka wobec złośliwości losu, który drwi sobie z jego decyzji. A gdy ma tylko ochotę na chwilę zabawy, brutalnie ściąga go za nogi na ziemię i z uśmiechem na ustach, bez mrugnięcia okiem, chętnie płata mu kolejnego, życiowego figla.

Około południa na drodze, jak codziennie o tej porze, pojawiła się listonoszka. Była to już niemłoda, ale bardzo wesoła i miła w obejściu kobieta o dosyć pokaźnej tuszy, która jednak – wbrew powszechnie panującej w dzisiejszym świecie opinii, że tylko ludzie szczupli są atrakcyjni – zdawała się korzystnie wpływać na jej urodę i wesołe usposobienie.
Gdy znalazła się na wysokości bramy wjazdowej do posesji Kosińskich, zatrzymała się. Chwilę gmerała w swojej olbrzymiej, przewieszonej przez ramię, służbowej torbie, po czym podeszła do przytwierdzonej do furtki skrzynki na listy. Wrzuciła coś do jej wąskiego gardła i już miała odejść, ale zobaczyła, że w ogrodzie, nad stawem, przy sztalugach, z paletą i pędzlem w rękach, odwrócony plecami do drogi, siedzi Grzegorz Kosiński.
- Dzień dobry, panie Grzegorzu – zagadnęła. Była wielką gadułą i nigdy nie potrafiła odmówić sobie przyjemności zamienienia kilku zdań ze spotykanymi na trasie swojego przemarszu ludźmi. – Kiedy mnie pan zaprosi na kawę, abym mogła wreszcie zobaczyć to cudo, które pan maluje?
Grzegorz odwrócił się. Na jego twarzy pojawił się przyjemny uśmiech.
- Dzień dobry. Dzisiaj panią zapraszam! Proszę wejść i odpocząć chwilę na moim pięknym jeziorkiem! – Lubił tę kobietę, bo bardzo solidnie wykonywała swój zawód. Nie roznosiła plotek i utrzymywała przyjazne stosunki ze wszystkimi klientami poczty na trasie swojej codziennej, bardzo długiej wędrówki.
- Dzisiaj nie mogę, bo nie zdążę wrócić przed piętnastą do firmy. Ale wrzuciłam panu do skrzynki list od przyjaciółki – zażartowała w swoim stylu. Zawsze tak robiła, gdy miała okazję uciąć sobie pogawędkę z którymś z mieszkańców.
- Jakiej przyjaciółki? – zdziwił się Grzegorz, chociaż podejrzewał, ze jest to tylko gra słów, którą prowadzi z nim dowcipna listonoszka. Odkąd zamieszkał w Gwożnicy, zdążył się już zorientować, że pani Jadwiga jest wyjątkowo przyjaźnie usposobioną kobietą i posługuje się swoim własnym, zawodowym żargonem.
- Pani Telekomunikacja zdecydowała się do pana napisać i, zapewne, podnieść cenę za swoje usługi. – Roześmiała się ze swojego dowcipu.
- Tego, po niej, zawsze można się spodziewać. Z pewnością, jak większości kobiet na tym świecie, brakuje jej do pierwszego. – Grzegorz dostosował się do stylu listonoszki. – Ale dziękuję. I proszę pamiętać, że zaproszenie na kawę nad moim stawem jest zawsze aktualne.
- Trzymam pana za słowo!
Po jej odejściu, kilka minut później, w skrzynce pocztowej, Grzegorz znalazł rachunek, o którym mówiła listonoszka oraz – ku swojemu ogromnemu zaskoczeniu – jeszcze jedną białą kopertę bez nazwy adresata i naklejonego znaczka. Taki list nie mógł przyjść pocztą. Skoro jednak znalazł się w skrzynce, musiał być kierowany do niego. Grzegorz nie miał pojęcia, kto i po co go tam wrzucił.
Gdy zaciekawiony otworzył kopertę i zajrzał do środka, zobaczył zdjęcia swojej żony, sfotografowanej w towarzystwie jej przełożonego ze szpitala, ordynatora wydziału chirurgicznego, doktora Andrzeja Stachury. Autor tych fotografii nie pozostawił mu miejsca na swobodną interpretację. Na ich widok, nawet drewniany koń trojański, domyśliłby się, że nie chodzi tutaj o niewinne spotkania i pocałunki dwojga zaprzyjaźnionych osób, tylko o zdradę. To sprawiło, że nogi się pod nim ugięły. Poczuł się tak, jakby ktoś, niespodziewanie, zdzielił go kijem bejsbolowym po głowie.
Na to, co zobaczył, kompletnie nie był przygotowany. Oszołomiony i wytrącony z równowagi, próbując zebrać myśli, dowlókł się do stawu. Rzucił list na stół i – zapominając o bożym świecie – jak rażony piorunem, opadł na ogrodowy fotel.
W tej pozycji zastała go Marta, która, idąc po syna do szkoły, wstąpiła nad staw. Chciała, pod pretekstem obejrzenia obrazu, porozmawiać z Grzegorzem i chociaż przez chwilę poczuć to miłe napięcie i mrowienie w nogach, będące przyczyną ich wspólnej tajemnicy.
- Zawsze wiedziałam, że ta twoja Patrycja, to taka sama dziwka, jak wszystkie inne – powiedziała na widok leżących na stole fotografii, które nie wymagały komentarza. Przysunęła się bliżej Grzegorza i, aby go pocieszyć, położyła mu rękę na ramieniu. – Moja kuzynka z Rzeszowa, która pracuje w administracji szpitala, mówiła mi, że ona od dawna pasie konie z tym doktorkiem. Podobno cały szpital już o tym szumi. Nie chciałam ci nic mówić, bo i tak byś mi nie uwierzył, a jeszcze mógłbyś mnie za to znienawidzić. Ale teraz wszystko jest jasne!
W jej głosie można było wyczuć pewną, ledwie uchwytną, nutę satysfakcji z tego, że oto ta - tak wysoko ceniona, wyniesiona na piedestał, jedyna godna prawdziwej miłości, i niepowtarzalna Patrycja, o którą była zawsze zazdrosna – do której on, po tylu latach małżeństwa, nawet mając w łóżku o wiele młodszą kobietę, nadal tęsknił, okazała się zwykłą suką.
- Nie mów tak o mojej żonie! To nie twoja sprawa! – obruszył się.
- Dobrze! Dobrze! Masz rację! To nie moja sprawa! Nic więcej nie powiem. Ale chyba nie jesteś ślepy i sam widzisz, jak jest...
- Widzę! I co z tego?
- Nic. Tyle tylko, że od dzisiaj wiesz, na czym stoisz. Ale nie przejmuj się tym zbytnio. Jej strata! A poza tym ma już swoje lata i jej czas się kończy...
Słowa Marty wyrwały Grzegorza z chwilowego otępienia i sprawiły, że nie mógł już dłużej siedzieć, rozczulać się nad sobą i udawać, ze nic się nie stało. Musiał coś zrobić. Zacząć działać. Tym bardziej, że poczuł w głowie wyraźne ukłucie, jakiś impuls... A później pustkę; jakby na zawsze zniknęła stamtąd część mózgu odpowiedzialna za wiarę w miłość i wierność małżeńską, za wstrzemięźliwość w czynach i trzeźwy rozsądek.
Na skutek tej zapaści, w jego głowie powstało, grożące natychmiastową katastrofą, olbrzymie podciśnienie.
- Zabiję drania! – powiedział, bardziej do siebie, niż do Marty. I z jakimś, widocznym z daleka, obłędem w oczach, podniósł się z krzesła, i tak jak stał, zdecydowanym krokiem szaleńca, poszedł w kierunku stojącego na podjeździe przed domem, terenowego jeepa. Wskoczył do samochodu. Uruchomił silnik i z piskiem opon wypadł na drogę.
Jechał, jak szalony, w kierunku Rzeszowa, owładnięty pragnieniem zemsty, oprócz której, w tej chwili, nic innego nie miało znaczenia. Musiał to zrobić, aby wypełniły się, brzmiące jak wyrok, słowa tragicznej przepowiedni; słowa przeznaczenia, które dwadzieścia pięć lat temu usłyszał z ust, znanego w całej rzeszowszczyżnie jasnowidza, wiejskiego w róża, w które – w dodatku – nigdy nie uwierzył.
Rozdział 2

Patrycja obudziła się i przetarła zaspane oczy. Wyprostowała plecy i naprężyła wszystkie mięśnie, aż poczuła, że jej coś przyjemnie strzela w kościach. Delikatnie odsunęła się od męża, aby go nie obudzić i odgrodziła się od niego grubą warstwą kołdry. Na razie miała go powyżej dziurek w nosie, więc nie chciała, aby przez jakieś przypadkowe dotknięcie źle ją zrozumiał i zaczął się do niej przystawiać. Nie po raz pierwszy w tym miesiącu, musiałaby mu odmówić, a to by go obraziło.
Za oknem padał drobny śnieg. Było dosyć zimowo i mroźno, jak na połowę marca, przy – podobno – ciągle ocieplającym się klimacie. I zapowiadał się dosyć przyjemny, rześki dzień.
Pomimo śniegu i mrozu powietrze pachniało już wiosną. Przez uchylone nieznacznie okno cieniutka strużka tego ożywczego zapachu wdzierała się do sypialni wraz z ostrym jeszcze powietrzem i ćwierkaniem wróbli, wesoło baraszkujących w gałęziach, rosnącej przy domu, starej rozłożystej sosny.
Patrycja cierpiała na lekką klaustrofobię, dlatego, w przeciwieństwie do Grzegorza, nawet w zimie, lubiła spać przy otwartym oknie. Inaczej brakowało jej tlenu i odnosiła wrażenie, że się dusi.
On natomiast, nieczuły drań, mógł przez całą noc leżeć w zaduchu. Nic mu to nie przeszkadzało. Co najwyżej odrzucał na bok kołdrę i spał prawie nago, w samych majtkach. A co najgorsze, w nocy, pod kołdrą – czego najbardziej nie lubiła – pociły mu się, mocno owłosione, jak u szympansa, muskularne nogi.
Kiedyś naprawdę się kochali. Połączyło ich namiętne uczucie, ale to było już wieki temu. Dzisiaj z ich młodzieńczej, wielkiej, nieokiełznanej miłości – uważała Patrycja – zostało już tylko przyzwyczajenie; wspólny kierat, wspólny majątek i dorosła córka, Jolanta, która, po studiach, wyjechała dokształcać się i szukać szczęścia w Stanach Zjednoczonych Ameryki, pozostawiając po sobie syndrom opuszczonego gniazda.
Byli najbardziej niedobraną parą pod słońcem, jaką można sobie wyobrazić. Pisały o tym wszystkie horoskopy, które znalazła, buszując w internecie, w książkach i w prasie dla kobiet dla potwierdzenia swoich podejrzeń.
On, nie znoszący sprzeciwu, zaborczy, despotyczny skorpion, zaciekle broniący swojego terytorium; z naturą skrytego w sobie, cichego zabójcy, który, pod osłoną nocy, skrada się do człowieka, aby go ukąsić i wsączyć w niego swój śmiertelny jad.
Ona, nie tolerująca ograniczeń i przymusu, kochająca zmiany, ruch i podróże – wolny strzelec. Dla niej życie na uwięzi, bez poznawania nowych ludzi, bez codziennych podniet i nowych emocji traciło jakikolwiek sens.
Ogień i woda – z tego połączenia, na dłuższą metę, nigdy nie może wyjść szczęśliwy związek dwojga ludzi. A jednak, żyjąc razem, długo zadawali kłam tej prawdzie.

Patrycja wstała z łóżka. Miała na sobie na wpół przeźroczystą koszulę nocną z różowego jedwabiu i wystające spod niej, bawełniane, luźne szorty. Spojrzała w wiszące na ścianie przy łóżku, olbrzymie lustro i – musiała przyznać – spodobało jej się własne odbicie. Była szczupła i zgrabna, a na jej, ciągle jeszcze jędrnym i ponętnym ciele, nigdzie nie można było znaleźć śladu celulitu. I nikomu, kto nie widział jej metryki, nie przyszłoby do głowy, że kilka miesięcy temu ukończyła już czterdzieści pięć lat i zbliża się nieuchronnie do tej magicznej granicy, jaką dla każdej kobiety jest smutny czas przekwitania.
„Ale czy na pewno smutny? Możliwe, że to tylko taki stary, oklepany mit, nie mający nic wspólnego z prawdziwym życiem. Bo czego tu się smucić? I czego żałować? – myślała. A, poza tym, była niemal pewna, że do tego jeszcze daleko. „W dzisiejszym czasie, życie się wydłuża i wszystko przychodzi dużo później niż jeszcze kilkadziesiąt lat temu. Przy odrobinie charakteru, kobieta, może długo zachować młodość...”
Wiele razy słyszała, jak niektórzy znawcy tematu mówią, że dla kobiety prawdziwe, dojrzałe, beztroskie życie zaczyna się dopiero po pięćdziesiątce: Dzieci są już odchowane, dorosłe i samodzielne; mają pracę, swoje rodziny i własne kłopoty. Można, więc, przestać żyć ich problemami. Pozwolić im odcumować swoją łajby od rodzicielskiej, bezpiecznej przystani i wypłynąć na szerokie, wzburzone wody. I nareszcie, pomyśleć o sobie... Podobno nawet seks, w tym okresie życia, lepiej smakuje, niż w młodości, bo nie trzeba się zabezpieczać i drżeć przed niechcianą ciążą. Czy tak jest na sto procent, tego Patrycja nie była pewna. Ale uważała, że coś prawdy w tym musi być. Nie darmo, przecież, trąbią o tym wszystkie kobiece gazety.
„ Warto by wreszcie skończyć z tą codzienną rutyną, z tym życiowym marazmem i spróbować czegoś nowego... – myślała. - Praca, dom, gotowanie obiadów; wieczory w towarzystwie podstarzałego, gnuśnego męża, który dawno przestał stroszyć pióra i w niczym nie przypomina, zabiegającego o partnerkę, bażant w okresie godowym. Spoczął na laurach! Oklapł! i wydaje mu się, że wszystko mu się należy, tylko dlatego, dwadzieścia lat temu zgodziłam się zostać jego żoną.”
Niekiedy przychodziło jej do głowy, że popełniła błąd; że była wtedy młoda i głupia, i żałowała tego kroku... Miała dopiero dziewiętnaście lat i żadnego doświadczenia z mężczyznami. Łatwo dała się zauroczyć, omamić... Zakochała się w starszym od siebie o siedem lat, przystojnym, chociaż trochę zbyt poważnym oficerze i - stanowczo za wcześnie – zgodziła się stanąć z nim na ślubnym kobiercu. A przecież miała jeszcze czas! Mogła poczekać! Wyszumieć się! Spróbować życia, a dopiero później, pod trzydziestkę, założyć sobie pętlę na szyję. W końcu była piękną dziewczyną i nigdy nie brakowało jej adoratorów: młodych, niewinnych chłopców, którzy codziennie – nawet już po ślubie – zaczepiali ją na ulicy i chcieli umawiać się na randki. Ale ona była naiwną, niepoprawną marzycielką, głupią gąską. Zakochała się i chciała założyć rodzinę...
Na szczęście wszystko w miarę dobrze się potoczyło. Przetrzymała trudne lata. Córka wyrosła na piękną pannę i poszła z domu, więc teraz, znowu, ma czas i może zająć się sobą. Sama zadecyduje, co i kiedy będzie robić. Może zrealizuje swoje życiowe marzenie i zacznie podróżować – poznawać świat.
A on, Grzegorz, niech idzie swoją drogą! Na wszystko mu pozwoli. Niech robi, co chce, byle tylko jej nie ograniczał i dał sobie spokój z tymi, niczym nieuzasadnionymi, napadami milczącej zazdrości. Niech się wyleguje do południa w domu, albo siedzi w ogrodzie, na krzesełku pod lipą i – jak stary, ograniczony umysłowo Nikifor – maluje na emeryturze te swoje prostackie, kiczowate (chociaż – musiała to przyznać – dosyć ładne) obrazki, których i tak, nikt, nigdy, od niego nie kupi. Może również całymi dniami strugać z lipowych patyków figurki szachowe. Oszukiwać się, że jest artystą i w ten sposób poprawiać swoje samopoczucie, jeżeli nie stać go na nic innego; byleby tylko jej dał święty spokój. Pozwolił normalnie żyć, i spotykać się z ludźmi. Niczego więcej od niego nie żąda!

Grzegorz obudził się. Lóżko delikatnie zaskrzypiało, gdy się przewracał na drugi bok. Ale nie otworzył oczu. Udał, że nadal śpi i jednym okiem, przez wąską szczelinę w niedomkniętej powiece, niczym leżący w szuwarach, przebiegły krokodyl, obserwował, stojącą przed lustrem, żonę.
Podobała mu się w tej krótkiej, różowej, przeźroczystej koszulce - podkreślającej bardzo dobitnie zgrabną sylwetkę i pełne piersi – i luźnych, majtkach. Zawsze miał do niej słabość. I na razie nic się, w tym względzie, nie zmieniło. Teraz także miał ochotę wyciągnąć rękę i przewrócić ją na łóżko, aby trochę z rana pobaraszkować. Ale powstrzymał się ostatkiem woli i nie zrobił tego, bo podejrzewał, że żona – jak zwykle z rana - jest w złym nastroju, więc i tak nic z tego nie wyjdzie. Szkoda się denerwować i zaczynać dzień od, nikomu niepotrzebnej, awantury. Postanowił zaczekać z tym do wieczora. Miał nadzieję, że do tego czasu wyczuwalne wyraźnie, wiszące w powietrzu, niedobre fluidy rozproszą się i żona spojrzy na niego łaskawszym okiem.
Patrycja zauważyła, że mąż nie śpi. Wiedziała, o co mu chodzi i postanowiła, przekornie, zagrać mu na nosie. Niech się denerwuje i pęknie z zazdrości, jeżeli jest taki głupi...
„Nie dla psa kiełbasa!” – uśmiechnęła się do tej myśli i z pełnym wyrafinowaniem, wyuzdanym ruchem, poruszyła biodrami, a później, zabawnym, rozkołysanym krokiem filmowej gwiazdeczki weszła do łazienki, pozostawiając za sobą otwarte drzwi.
Umyła się, zrobiła makijaż i starannie uczesała fryzurę. Po czym umalowała usta i oczy, i ciemną kredką podkreśliła linię, pięknie utrzymanych, cieniutkich brwi. Narzuciła na siebie, przylegający do ciała granatowy kostium i wsunęła na nogi popielate pantofle na wysokim obcasie. Po tych wszystkich kosmetycznych zabiegach od razu poczuła się o kilkanaście lat młodsza. Opuściło ja poranne rozdrażnienie, więc spokojnie wróciła do sypialni, pochyliła się nad mężem i delikatnie musnęła go ustami w chropowaty policzek. Nie był to pocałunek, ale coś, co w jej mniemaniu miało być rodzajem przeprosin za odtrącenie i kolejną „spokojną” noc.
W ostatnich latach zmęczyła ją ta codzienna rutyna, ten nigdy nie kończący się, monotonny kierat i kompletnie straciła ochotę na seks. Nie czując pożądania, nie chciała się do tego zmuszać tylko po to, aby sprawić przyjemność swojemu samcowi alfa. Ale czy na pewno alfa? Tego, tak do końca, nigdy nie była pewna.
Grzegorz był porządnym, przewidywalnym facetem. Rodzajem spokojnego konia pociągowego, który bez oporów, codziennie, robił wszystko co trzeba. I nigdy, bez powodu, nie buntował się i nie szarpał wędzidłem. Być może dlatego, niekiedy, odnosiła wrażenie, że – pomimo iż jest oficerem – nie ma zbyt dobrze rozwiniętych cech przywódczych. Zauważyła, że brakuje mu inicjatywy i prawdziwej, męskiej ikry – a cechy te są niezbędne, aby w krwiożerczej, bezlitosnej dżungli, jaką jest dzisiejszy świat, mógł skutecznie przywodzić stadu. Ale dzięki temu trzymał się blisko domu, więc nie musiała obawiać się, że poszuka sobie kogoś na boku i będzie ją zdradzał. Bo tego, by nie zniosła. Nie należała do kobiet zadowalający się ochłapami. Zawsze wyznawała zasadę: „Wszystko albo nic!”

Teraz, po przejściu w stan spoczynku, Grzegorz trochę rozleniwił się i zgnuśniał. Nie interesował się innymi kobietami. Taką przynajmniej miała nadzieję. Ale nie zawsze tak było...
Kiedyś próbował szczęścia... Dał się omamić tej młodej, głupiej sekretarce, z dużym tyłkiem, z dowództwa batalionu i wodził za nią wolimi oczami. Na szczęście w porę spostrzegła niebezpieczeństwo i przystopowała ten, dobrze zapowiadający się romansik podstarzałego mężczyzny z młodą dziewczyną, która – widocznie – nie była na tyle atrakcyjna, aby znaleźć sobie adoratora w swoim wieku i łasiła się na starszych mężczyzn. Zrobiła mu wtedy takie piekło, że nie wiedział, gdzie stoi, i miał wszystkiego dosyć. I - raz na zawsze – wybiła mu z głowy wszelkie marzenia o przygodach na boku. Ale adoratorka wyższych oficerów nie odpuściła. Niedługo po tym zarzuciła sieci na dowódcę batalionu i rozbiła jego małżeństwo.
- Śpisz? – zapytała zaskoczona tym, że niespodziewanie opuścił ja zły nastrój i – po raz pierwszy od wielu dni - ma ochotę zrzucić z siebie ubranie i wskoczyć na chwilę do rozgrzanego łóżka. Nie było jednak już czasu nawet na szybki numerek, bo spóźniłaby się do pracy. A na to nie mogła sobie pozwolić.
- Nie! Leżę i zastanawiam się, dla kogo tak się stroisz?
„Więc jednak, serce go zakłuło!” – pomyślała. „Jest zazdrosny! Niech poczuje, jak to jest. Ja znosiłam to przez tyle lat, gdy on, w mundurze oficera, codziennie paradował po mieście, a jego kura domowa, siedziałam w domu przy garach i dziecku.”
- Dla dobrego samopoczucia –odpowiedziała i uśmiechnęła się. – Nie powiesz mi, chyba, że jesteś o mnie zazdrosny?
- Nie! Chyba nie. Ale wiesz o co mi chodzi...
- Wiem. Ty zawsze tylko o jednym... Już ci mówiłam, że mężczyzna potrzebuje do seksu sytuacji, a kobieta przyczyny. Postaraj się przyczynę. Ugotuj dobry obiad, to może wieczorem coś pomyślimy... – Lubiła w ten sposób się z nim przekomarzać. Czuła, że teraz, gdy on siedzi w domu, wreszcie zdobyła nad nim przewagę. Praca dawała jej poczucie niezależności, kontakt z ludźmi; świadomość, że robi coś ważnego i jest potrzebna.
Nie jest już tylko uroczym, głupiutkim dodatkiem do swojego męża, do jego orderów i medali. Ozdobą jego domu, gdy zaprasza gości; kucharką i matką jego córki, ale samodzielną istotą. Człowiekiem, który ma swoje miejsce w społeczeństwie i rolę do spełnienia. I odkąd posiadała własne, oddzielne, konto bankowe, poczuła się naprawdę wolna i postanowiła, że od tej pory sama będzie decydować, kiedy, gdzie i w jakim celu zdejmuje majtki...
- Wyjęłam z zamrażalnika kawałek kury. Gdy się rozmrozi, wrzucisz go do stojącego z wodą na kuchence czerwonego garnka, są tam już warzywa i przyprawy, i będziesz gotował, tak jak ci pokazywałam, przez trzy godziny... Na drugie, jeżeli będzie ci się chciało, możesz przygotować ziemniaki i rybę w panierce. Ale tylko dla siebie. Mnie wystarczy zwyczajny rosół z makaronem i odrobiną zielonej pietruszki.
- Da się zrobić! – zgodził się i leniwie przewrócił się na drugi bok, aby, po jej wyjściu, w spokoju, poleżeć jeszcze przez godzinkę.
Od dawna odnosił wrażenie, ze Patrycja bierze odwet za te wszystkie lata, gdy on stał na pierwszym miejscu. Dwa razy do roku wyjeżdżał na te swoje poligono-wczasy, gdzie – jej zdaniem – byczył się na słońcu i do woli wysypiał pod namiotem; oddychając zdrowym, pachnącym żywicą, leśnym powietrzem. A jego praca, zupełnie niesłusznie nazywa służbą, była najważniejsza, bo zarabiał trzy razy tyle, co ona.
Ustępowała i godziła się z tą niekomfortową sytuacją kury domowej, podporządkowanej władzy koguta, który łaskawie przyzwalał na to, aby mogła pracować i przynosić do domu dodatkowe pieniądze.
Pieniądze! Zawsze liczyły się tylko pieniądze, bo trzeba było wychować i wykształcić córkę, kupić działkę i wybudować dom, aby zapewnić sobie jakieś godziwe życie na starość.
Teraz, gdy Grzegorz przeszedł w stan spoczynku, wszystko się zmieniło: On utracił swoją pierwszoplanową pozycję. Siedzi w domu, odpoczywa, bawi się, rozwija swoje hobby, dla których wcześniej nie miał czasu. Jest znowu dużym chłopcem. Pogodził się z utratą znaczenia i nie martwi się o przyszłość, bo każdego miesiąca pieniądze spokojnie, bezszelestnie można powiedzieć, wpływają mu na konto. Córka studiuje w Ameryce. A ona, Patrycja, codziennie dojeżdża do pracy. Ma swoje sprawy, swoje życie – swój odrębny świat i własne konto w banku. Kosztowało ją to wiele wyrzeczeń, ale dzięki temu jest teraz niezależna i nie musi patrzeć na mężowską łaskę. Zresztą, będąc ambitną kobietą, nie miała innego wyjścia, musiała pracować, zaocznie zrobić studia, bo w dzisiejszych czasach, z jednej pensji, nie da się żyć na w miarę przyzwoitym poziomie.
- No to pa! – machnęła ręką na pożegnanie, bardziej z przyzwyczajenia niż z rzeczywistej potrzeby ducha, i już jej nie było. Z korytarza krzyknęła jeszcze, że może dzisiaj się spóźnić na obiad, bo Elżbieta ma urodziny i zaprosiła wszystkich po pracy do kawiarni. Było to oczywiście małe, niewinne kłamstewko, bo w kawiarni miały się spotkać tylko wybrane osoby. Nie chciała jednak, aby Andrzej na tej podstawie zaczął snuć jakieś teorie spiskowe i przypadkiem nie odkrył , że jego żona, aby przekonać się, że jest jeszcze atrakcyjna kobietą, po raz pierwszy po tylu latach wspólnego życia, ma ochotę umówić na randkę z innym mężczyzną.

Już czwarty rok mieszkali w Gwożnicy, kilkanaście kilometrów od Rzeszowa, w pięknej pagórkowatej okolicy. Przez środek ich działki, dwadzieścia metrów od przypominającego dawny, szlachecki dworek parterowego domku, przepływał uroczy, wiosną obrośnięty kwitnącymi kaczeńcami, niewielki strumyczek, w którym od kwietnia do późnej jesieni baraszkowały żaby i przypominające miniaturowe krokodyle, maleńkie traszki. I Grzegorz planował, tego lata, wybudować na nim przydomową zaporę wodną, wyposażoną w turbinę zdolną wytworzyć dostateczną ilość prądu do oświetlenia posesji. Zamierzał w niej również hodować własne pstrągi, które mógłby łowić na sztuczną muchę i przypiekać nad wodą, na grilu, gdy będzie miał na to ochotę lub niespodziewanie wpadną do niego z wizytą starzy znajomi.
Oboje z żoną zawsze marzyli o własnym, przydomowym stawie, gdzie mogliby w lecie, w spokoju i w ciszy, pływać na łódce i moczyć nogi w wodzie. Dlatego ten strumyk, stwarzający szansę na realizację tego marzenia, zdecydował, że kupili tę działkę, aby na niej wybudować dom i na dobre wyprowadzić się z zatłoczonego Rzeszowa.
W sąsiedztwie, w ostatnich latach, jak grzyby po deszczu, wyrosło wiele innych pięknych domów, ogrodzonych solidnymi płotami z kutego metalu, ze strzyżonymi co tydzień trawnikami, w których mieszkali ludzie z miasta. Wieś znowu stała się modna.
Każdy kto mógł i kogo było na to stać, sprzedawał swoją klatkę w bloku z socjalistycznej dużej płyty – miejsce swojego dobrowolnego odosobnienia i tortur, gdyż w lecie w mieszkaniach tych panowała niesamowita spiekota, a zimą, pomimo horrendalnie wysokich opłat za ogrzewanie i ciepłą wodę, było zawsze zimno – i uciekał na wieś. Ale wieś ta miała już niewiele wspólnego z tamtą dawną, którą wszyscy pamiętali z czasów swojego szczęśliwego dzieciństwa. Brakowało w niej porannego piania kogutów, gdakania kur; bydła wypasanego na przydrożnych łąkach i dzieci, grających w piłkę na podwórkach przed domami; a zimą z krzykiem zjeżdżających na nartach, sankach i wypchanych sianem workach po nawozie z okolicznych pagórków i budujących ze śniegu prowizoryczne skocznie i przydomowe lodowiska. Przypominała raczej podmiejskie dzielnice willowe lub jakieś luksusowe hoteliki, do których codziennie, na noc i na weekendy, przyjeżdżali leniwi, tłuści ludzie z miasta, żeby odpocząć; wyspać się w ciszy i spokoju, z dala od wszelkiego zgiełku, i nic nie robić.

Na parkingu przed domem stało dwa samochody: terenowy jeep Grzegorza i maleńkie, trzydrzwiowe, czerwone audii Patrycji, z ekonomicznym silnikiem TDI. Patrycja lubiła to małe autko, gdyż – w przeciwieństwie do forda, którym jeździła wcześniej – było bezawaryjne, bardzo zwrotne i łatwe do zaparkowania na zatłoczonych parkingach. Dzięki tym cechom dawało jej poczucie bezpieczeństwa, niezależności i swobody. Codziennie dojeżdżała nim do Rzeszowa, gdzie w miejskim szpitalu pracowała jako pielęgniarka oddziałowa na wydziale chirurgicznym.
Wsiadając do samochodu odniosła wrażenie, że ostatnio zrobiła się jakaś ociężała. Niespodziewanie poczuła także na twarzy lekkie uderzenie gorąca, któremu towarzyszył łagodny zawrót głowy.
„Czyżby zaczynały się kłopoty z menopauzą?” – przemknęło jej przez głowę, ale odpędziła od siebie tą niedorzeczną myśl. Na to, było jeszcze stanowczo za wcześnie! Dlatego doszła do wnioski, że to efekt zwyczajnego przemęczenia i złego odżywiania się. Od lat wyjeżdżała z domu prawie na czczo. Rano nic jadła, gdyż nie chciała, aby jej ciało zaczęło przypominać tłusty baleron. W szpitalu, codziennie na początek dnia, wypijała mocną kawę z mlekiem, i zwykle około południa, aby nie umrzeć z głodu, przegryzała kanapkę w bufecie. Dopiero po powrocie do domu, wieczorem, przygotowywała coś razem z Grzegorzem, co od biedy, można było nazwać domowym obiadem. Nic więc dziwnego, że przy takim trybie życia żołądek jej się skurczył i nie odczuwała głodu. Pomimo to, wiek wyraźnie dawał o sobie znać i trudno jej było utrzymać dobrą formę.
Po przejechaniu kilku kilometrów poczuła się lepiej, ale nadal miała wrażenie, że coś jest nie tak. Spódnica stanowczo za bardzo wżerała jej się w biodra, a to świadczyło o tym, że musiała ostatnio nieco przytyć. Zawsze wszystko szło jej w boki, nigdy w ramiona, czy piersi, więc będzie musiała coś z tym zrobić. Postanowiła, że od dzisiaj musi się zdrowiej odżywiać i zapisze się na aerobik, albo sama zacznie ćwiczyć w domu. Bo, jak tak dalej pójdzie, to niedługo nie będzie się niczym różnić od tych swoich starszych koleżanek, którym tyłki dawno przestały mieścić się na krzesłach. Zawsze była piękną i ponętną kobietą. Znała swoją wartość. Na ulicy mężczyźni nadal wodzili za nią wzrokiem. Ale czas nieubłaganie mijał i działał na jej niekorzyść. Nie była na tyle zadufana w sobie i tępa, aby nie zdawać sobie z tego sprawy. Pomimo to, trudno jej było się z tym pogodzić. Dlatego, jak każda kobieta, łaknęła potwierdzenia, że wciąż jest atrakcyjna, kochana i pożądana. Ale Grzegorz zrobił się oschły i bardzo małomówny. Od dawna nie szeptał jej do uszu czułych słów i nie przynosił kwiatów. Oczekiwał raczej, że to ona będzie zabiegać o jego względy, i za każdym wyciągnięciem ręki, o każdej porze będzie gotowa pójść z nim do łóżka.
Tymczasem ona, targana sprzecznościami i potrzebą zmian, z nadzieją wypatrywała czegoś, co miało odmienić jej życie. Pragnęła znowu, jak wtedy, gdy miał dziewiętnaście lat, przeżywać wielkie uniesienia i żyć w atmosferze nieustającego podniecenia i szczęścia. Czuć, że ktoś zabiega o jej względy, pragnie jej i jest gotów zrobić dla niej dosłownie wszystko.
Wprawdzie Grzegorz zawsze zapewniał ją, że kocha te jej wszystkie okrągłości; w tym także, jej zdaniem, coraz bardziej rozrastające się biodra. Ale czy można mu wierzyć? Czy w ogóle można wierzyć jakiemukolwiek mężczyźnie, który, gdy jest podniecony, aby osiągnąć swój cel i rozładować seksualne napięcie, powie wszystko to, co tylko kobieta pragnie usłyszeć, a chwilę później, gdy jest już po wszystkim, wypali papierosa, przewróci się na drugi bok i zaśnie twardym snem przydrożnego kamienia.
„Na szczęście Grzegorz nie pali” – pomyślała. „ Ale cała reszta pasuje, jak ulał. Wydaje mu się, że wszystko mu się należy; że z ochotą będę wyskakiwała z majtek za każdym razem, gdy tylko kiwnie na mnie palcem. Bo ma do tego prawo, tylko dlatego, że kiedyś zgodziłam się zostać jego żoną.”
Patrycja była przeciwna przejściu Grzegorza na emeryturę. Uważała, że zdejmując mundur, który doskonale podkreślał jego drapieżną urodę, stracił wiele na atrakcyjności. Obawiała się również, że w pustym domu nie będzie miał co robić przez całe dnie. Zacznie się nudzić, szukać towarzystwa miejscowych obiboków i pić; albo, jeszcze gorzej, rozglądać się za młodszymi i chętnymi kobietami. Dlatego dyskretnie próbowała mu zasugerować, że natychmiast powinien znaleźć sobie jakieś dodatkowe zajęcie. I nie podobało jej się, gdy zabrał się do malowania obrazów i strugania figurek szachowych z drewna lipowego. Podejrzewała – i miała rację – że, siedząc w domu, z czasem zrobi się zazdrosny i będzie próbował ograniczać jej wolność. A na to, żadną miarą, nie mogła się zgodzić. Nie po to, przesz tyle lat, męczyła się, dokształcała i budowała swoja pozycję zawodową, aby teraz, gdy dochrapała się odpowiedzialnego, samodzielnego stanowiska pielęgniarki oddziałowej, miała z tego zrezygnować i pozwoliła się kontrolować; wodzić na pasku i zamknąć w czterech ścianach domu.
Grzegorz, musiała to przyznać, nigdy nie żądał od niej, aby zrezygnowała z pracy, ale zrobiłby to na pewno, gdyby nie potrzebowali pieniędzy, które każdego miesiąca przynosiła do domu. A zanosiło się na to, że już niedługo jej pensja przerośnie jego emeryturę. Uważała, że Grzegorz jest zazdrosny i najchętniej trzymałby ją na smyczy, jak własnego foksteriera, dając tylko tyle swobody, aby mogła pracować i zarabiać pieniądze. Co prawda dobrze to ukrywał. Nigdy nic nie mówił i nie robił jej wyrzutów, ale czytała to w jego oczach, za każdym razem, gdy o godzinę lub dwie spóźniała się z powrotem do domu.
Niekiedy miała dość takiego życia. Wtedy żałowała, że zgodziła się na sprzedaż mieszkania, które mieli w Rzeszowie. Co prawda nie było to nic nadzwyczajnego. Ot zwyczajna dwupokojowa klatka w bloku na czwartym piętrze, bez windy. Ale teraz, raz na jakiś czas, dla odmiany, mogłaby zanocować w nim. Posiedzieć w samotności, porozmyślać, a wieczorem spotkać się z koleżankami na mieście i odpocząć od codziennych problemów, od Grzegorza i gęstniejącej coraz bardziej domowej atmosfery, w której czasami można było, bez problemu, powiesić siekierę. Jemu także takie krótkie wakacje bez żony wyszłyby z pewnością na zdrowie.
Rozmyślając w ten sposób Patrycja dojechała do rogatek miasta. Była dzisiaj w wyjątkowo podłym nastroju i być może dlatego, doszła do przekonania, że jej związek z Grzegorzem znajduje się na mocno oblodzonym, ostrym zakręcie. I albo oboje pójdą po rozum do głowy i - wspólnymi siłami - dojdą do jakiegoś porozumienia i wyjdą na prostą; albo ich małżeństwo rozpadnie się, jak przysłowiowa bańka mydlana. I właściwie, w tej chwili, nie miała ochoty dłużej walczyć. Było jej wszystko jedno: Wóz albo przewóz! Świat nie kończy się na jednym mężczyźnie! Przy odrobinie zachodu można ich, bez problemu, wodzić za nosy i wiązać w pęczki. Można również doskonale się bez nich obejść. Bo większość z nich, to zwyczajne dupki, egoistyczne samce, którzy – zanim dopadnie ich starość – nie potrafią spojrzeć dalej poza czubek własnego fiuta.

Miasto wchłonęło przylegające do niego wioski. Dzięki temu zyskało nowe tereny inwestycyjne i rozrastało się bardzo szybko we wszystkie strony. Przypominało jeden wielki plac budowy. Z każdego miejsca widać było, sterczące na tle bezchmurnego nieba, olbrzymie ramiona dźwigów, do których przytwierdzone były, przypominające ptasie gniazda, przeźroczyste, maleńkie kabiny operatorów. O tej porze, w każdej z nich, siedział już miniaturowy człowiek i za pomocą kilku drążków, podnosił, przesuwał i opuszczał wielkie ciężary. Na placach budów niezgrabne kopary i buldożery, rozkopywały i ubijały ziemię; a przypominające kontenery, czterdziestotonowe ciężarówki, przewożące kruszywo ze żwirowni i buchającą parą, gorącą masę bitumiczną, tarasowały drogi.
Budowano nową obwodnicę, budynki uniwersyteckie, osiedla mieszkaniowe i olbrzymie supermarkety.
Obserwując to wszystko, w drodze do pracy, Patrycja czuła się rozczarowana. Bo wiedziała, że za tą, widoczną dla wszystkich, fasadą, pozorem dobrobytu, kryje się wielkie oszustwo: wysokie bezrobocie i bardzo niskie płace robotników, którzy jednak mieli szczęście i pracują, oraz niewspółmierne do zasług, czasami horrendalnie wysokie dochody, powiązanych z politykami, członków zarządu i prezesów spółek oraz – tak zwanych – „niezastąpionych” menadżerów i innych szalbierzy, którzy w białych rękawiczkach, za pomocą opłacanego lobbingu, kulawego prawa, niskiej płacy minimalnej, umów śmieciowych i innych kantów, od lat ograbiają ludzi z ich pieniędzy.
Od czasu, gdy jej córka Jolanta, skorzystała z okazji i wyjechała kontynuować naukę do Ameryki, bo w kraju nie znalazła dla siebie żadnych perspektyw do dalszego rozwoju., Patrycja zdawała sobie sprawę, że w najgorszej sytuacji znajdują się młodzi ludzie, których wpuszczono w niezły kanał...
Przez lata zachęcano ich do studiowania i wmawiano, że jest to jedyna droga do osiągnięcia dobrobytu. Teraz, gdy okazało się, że większość z nich po opuszczeniu uczelni nie może znaleźć pracy, bo nie przygotowano dla nich żadnych propozycji, mogli, spokojnie, powiesić swoje dyplomy na ścianach lub podetrzeć sobie nimi tyłki.
Okazało się, że nikt na nich nie czeka z wyciągniętymi rękami. Kraj nie potrzebował tylu ludzi z tytułem magistra i inżyniera. Nie potrzebował również robotników. Dlatego, na początku dwudziestego pierwszego wieku, zrobiono z młodych Polaków towar eksportowy; i hurtowo, aby pozbyć się problemu, z dyplomami i bez, wysyłano ich za granicę, żeby tam płacili podatki i pomnażali dobrobyt innych narodów.
Patrycja uświadomiła sobie to dopiero, gdy problem dotknął ją osobiście. Do tej pory żyła w nieświadomości, w błogim zadowoleniu ludzi „dających sobie radę”. Przekonana, że wszystko idzie w dobrym kierunku i jakoś to będzie. Gonimy uciekającą, bogatą Europę, więc trzeba zaciskać pasa. Pomimo wielu problemów, ciągnących się za nami, jak kula u nogi, wad narodowych, krok po kroku posuwamy się do przodu; jesteśmy pracowici, oszczędni, opieramy się kryzysom, więc już prawie ich mamy...
Wjeżdżając na teren szpitala, Patrycja odpędziła od siebie wszystkie nieprzyjemne myśli, wszystkie zmartwienia i kłopoty. Tutaj zaczynał się inny świat - świat ludzi cierpiących i chorych, którym trzeba pomagać wrócić do zdrowia, dawać nadzieję - zaszczepiać optymizm. I to, w tej chwili, było jej najważniejsze zadanie. W szpitalu, nigdy nie pozwalała sobie na kwaśną minę.
Ponadto doszła do wniosku, że pomimo pewnych niedoskonałości, jej życie nie jest wcale złe. Cóż z tego, że w jej małżeństwie zaczyna coś trzeszczeć. Od tego, przecież, świat się jeszcze nie zawali. Codziennie spotykała na swojej drodze ludzi, którym żyło się o wiele gorzej, których przygniatały do ziemi prawdziwe nieszczęścia, a pomimo to chodzili z podniesionymi głowami, nie załamywali się i do końca starali się walczyć.
A poza tym, czekało ją dzisiaj miłe popołudnie. Konspiracyjna randka, która już teraz, gdy o niej myślała, napełniała ją pewnym miłym niepokojem i dostarczała odrobinę pobudzającej do życia adrenaliny. Więc, przekraczając szpitalną bramę, odzyskała optymizm. Poczuła się lepiej i w żaden sposób nie mogła przewidzieć, że dzisiejszy dzień zapoczątkuje coś, co całkowicie przewróci do góry nogami jej dotychczasowe, ustabilizowane życie.
Rozdział 3

Doktor Andrzej Stachura, ordynator Wydziału Chirurgicznego Miejskiego Szpitala Zrespolonego w Rzeszowie siedział za skromnym biurkiem w swoim gabinecie i uważnie przeglądał dokumentację medyczną czterdziestoletniego pacjenta.
Był to ciężki przypadek niedotlenienia serca, spowodowany chorobą miażdżycową i doktor czekał na konsultację kardiologiczną. Ale - jego zdaniem – tylko natychmiastowa interwencja chirurgiczna i wszczepienie bajpasów mogło dać pozytywne rezultaty; i ocalić człowieka od niechybnej śmierci, która, zapewne, już czaiła się w kącie za łóżkiem, aby w dogodnej chwili przerwać cieniutką pajęczynę jego życia.
Ordynator był rozdrażniony, bo musiał borykać się z problemami nie mającymi nic wspólnego z leczeniem chorych.
Aby zadowolić urzędasów z Narodowego Funduszu Zdrowia i administrację szpitalną, powinien oszczędzać pieniądze. Stosować tańsze, a tym samym gorsze, procedury i leki, i przesuwać w czasie planowane zabiegi, aby zmieścić się w przyznanym mu limicie pieniędzy na funkcjonowanie wydziału i nie zadłużać szpitala. Do tej pory nie potrafił się na to zdobyć, bo nie czuł się Bogiem! Nie chciał sam decydować, komu dać szansę, a kogo jej pozbawić – kto ma żyć, a kto umrzeć!
Stachura był wdowcem. Trzy lata temu, po śmierci żony, którą w najlepszym momencie życia dopadł rak, przyjechał tutaj z Warszawy. Chciał z dala od podniet wielkiego świata, w zapomnieniu i ciszy, pomagać ludziom; pogodzić się ze stratą i ukoić nerwy, skołatane długą, bezskuteczną walka o życie żony. W pewnym sensie czuł się winny jej śmierci, bo nie potrafił jej pomóc.
Młodsza od niego o dziesięć lat Agnieszka była miłością jego życia i nie przypuszczał, aby kiedykolwiek, jakaś inna kobieta, mogła w jego sercu zająć jej miejsce. Żałował tylko, że nie mieli dzieci, gdyż teraz mógłby patrzeć, jak dorastają, zakładają swoje rodziny i odchodzą na swoje, jak pojawiają się wnuki... Mógłby obserwować to wszystko i cieszyć się ich szczęściem. Ale – jakby na własna prośbę – został tego pozbawiony.
W młodości oboje popełnili kilka błędów. Długo odkładali decyzję o dzieciach, bo chcieli mieć czas na własne kariery, doskonalenie swoich umiejętności zawodowych i podróże. Wtedy wydawało im się, że mają przed sobą długą drogę i szmat czasu, więc zdążą ze wszystkim. Świetnie to sobie zaplanowali. Ale, gdy wreszcie uznali, że przyszła pora, okazało się, że jest już za późno. Agnieszka nie mogła zajść w ciążę i nie potrafił jej w tym pomóc żaden specjalista, chociaż wszyscy zgodnie orzekli, że trzeba próbować, bo nie widzą żadnych znanych medycznych przeszkód, które by to uniemożliwiały. A później przyszła choroba... Ślepy los zakpił z nich w najokrutniejszy sposób i udowodnił, że człowiek pozostaje nadal niewolnikiem swojego przeznaczenia. Zakładnikiem Natury. I wystarczy jeden podmuch, jedno mrugnięcie oka niewidzialnego Pana i Władcy świata (Jeżeli rzeczywiście ktoś taki istnieje a o wszystkim nie decyduje głupi przypadek?), aby jego plany, jego marzenia i nadzieje, bezpowrotnie zmienić w garstkę prochu.
Od śmierci żony, przez bardzo długi czas, Andrzej nie potrafił się otrząsnąć z doznanego wstrząsu. Żył w dziwnym transie, w beznadziejności, jakby nieświadomy do końca co się z nim dzieje; zawieszony, gdzieś pośrodku, pomiędzy bytem a niebytem, przesiąknięty uczuciem niczym nie dającej się zastąpić, bezsensownej straty.
Codziennie chodził do pracy, uczciwie wykonywał swoje obowiązki; a wieczorami i w nocy – leżąc samotnie, zlany zimnym potem w pustym łóżku, ogarnięty nieracjonalnym smutkiem – słuchał monotonnego tykania zegara. I Zdarzały się noce, w których bezgłośnie, nie roniąc jednej łzy, przesiąknięty zwierzęcym smutkiem i tęsknotą, jak bieszczadzki wilk, wył do księżyca. Nie zwracał uwagi na inne kobiety, chociaż kilka z nich, bezskutecznie usiłowało umówić się z nim na randkę i pocieszyć go w jego smutku. Ale on nie odpowiadał na wysyłane sygnały. Nie mógł i nie potrafił się na to zdobyć, gdyż nie interesowało go życie. Chodził po ulicach, pracował i na pozór, funkcjonował jak wszyscy, ale w środku, w tym co jest najistotniejsze – w duszy, był martwy; martwy jak przydrożny głaz, albo stary zasuszony, grabowy pień, którego trudno porąbać nawet najlepiej naostrzoną siekierą. I wydawało mu się, że nie warto się starać, nie warto nic robić, nie warto żyć; że niepotrzebnie wyjechał z Warszawy, bo to przecież nic nie mogło zmienić. I w tym smutku, w tym zniechęceniu i bólu pozostanie już do końca swoich dni.
Ale nie on pierwszy i nie ostatni, na tym świecie, przekonał się, że czas, mimo wszystko, leczy rany i uśmierza cierpienie. Nie żeby zapomniał! O tym nigdy nie mogło być mowy! Raczej wyglądało to tak, jakby po długiej suszy zaczął mżyć drobniutki deszczyk i bardzo powoli, padając przez wiele tygodni, rozmoczył skostniałą i spękaną, jałową ziemię.
Którejś nocy miał piękny sen: We śnie zobaczył Agnieszkę. Siedziała w sukni ślubnej, na ławeczce, w bajecznie wyglądającym ogrodzie, pośród morza przepięknych kwiatów – tak mógł wyglądać tylko boski raj - i uroczo, z zadowoleniem, przepojona jakąś emanującą z jej pięknych oczu radością i szczęściem, patrzyła na niego.
Chciał podejść do niej, wziąć ją w ramiona i pocałować, ale nie mógł tego zrobić, gdyż jakaś niewidzialna siła przymurowała go do ziemi. Nogi miał ciężkie jak z kamienia i coś go ściskało za gardło. Więc nie mógł także wymówić żadnego słowa. Stał tylko i patrzył, zahipnotyzowany widokiem swojej żony i porażony jej niesamowitą, delikatną urodą.
- Widzisz, ja żyję! – powiedziała i uśmiechnęła się tak, jak zawsze to robiła, nieznacznie rozchylając usta i odsłaniając równe, białe, bardzo piękne zęby. – I jest mi tutaj dobrze! Dlatego, proszę cię, nie płacz więcej! Idź i żyj! Masz jeszcze długą drogę do przebycia. A jak wypełni się wszystko to, co masz zapisane, znowu się spotkamy, bo jesteśmy połówkami tego samego jabłka.
Po tych słowach obudził się i od razu wiedział, że coś się w nim przełamało; że przygniatający go od śmierci żony kamień smutku, spadł mu z serca. Zaskoczony i zdziwiony tym, co się wydarzyło we śnie, pełen niedosytu, gdyż chciał śnić dalej, podszedł do okna i spojrzał na ulicę, gdzie w brzasku porannego słońca rodził się piękny, zimowy dzień. I po raz pierwszy od trzech lat, zauważył znowu, że świat nadal jest piękny. Nie stracił swojego uroku i warto żyć, choćby tylko po to, aby codziennie, od nowa, podziwiać wschody i zachody słońca; i przemierzać te same, ale jakże odmienne dla każdego człowieka, drogi.
Od tamtej nocy począł znowu, z nadzieją, patrzeć w przyszłość. Powali mijało przygnębienie, a wracała chęć do pracy, do niesienia pomocy ludziom chorym, samotnym i potrzebującym. I jedynym celem jego życia, w tamtym okresie, stała się potrzeba czynienia dobra.
Na razie nie myślał o kobietach, gdyż nie odczuwał fizycznego pożądania. I wydawało mu się, że potrafi się bez nich obejść i żyć samotnie.
Aż pewnego dnia przekonał się, że to nieprawda!
Było to pod koniec lutego. Miał wtedy dzień wolny. Ale około południa wstąpił do szpitala, aby upewnić się, że na jego oddziale nie dzieje się nic nadzwyczajnego. Odwiedził dyżurnego lekarza, zerknął do pokoju pielęgniarek oraz obszedł sale chorych. Wszystko, jeżeli tak można powiedzieć, szło w dobrym kierunku. Był zadowolony z pracy swojego personelu. Nikomu, nawet gdyby usilnie szukał dziury w całym, nic nie mógł zarzucić.
Gdy już miał wychodzić, zapukał do pokoju pielęgniarki oddziałowej, Patrycji Kosińskiej, która siedziała za biurkiem i przeglądała jakieś papiery.
- Dzień dobry pani Patrycjo. Jak leci? – zagadnął, nie bardzo wiedząc, co powinien powiedzieć.
- Dziękuję, dobrze! Proszę wejść, panie ordynatorze – zaprosiła go do środka i wskazała ręką na stojący pod ścianą, mocno wysłużony fotel. – Morze napije się pan ze mną kawy? – zaproponowała. Nie było w tym nic zdrożnego. Ot zwyczajna uprzejmość, a może chęć przypodobania się przełożonemu. – Nie spodziewałam się dzisiaj tutaj pana zobaczyć.
- Wpadłem tylko na chwilę, aby zobaczyć, co się dzieje. Ale chętnie usiądę i wypiję filiżankę. Towarzystwo pięknej kobiety i gorąca kawa, na pewno, mi nie zaszkodzi – zgodził się. Po czym dwoma dużymi krokami przemierzył maleńkie biuro oddziałowej i wygodnie usadowił się na twardym, szpitalnym fotelu. – Jak pani wie, mieszkam w Rzeszowie już od ponad trzech lat, ale wciąż jestem tutaj obcy. Nie mam zbyt wielu przyjaciół i gdy nie pracuję, zwykle około południa, nie mam co ze sobą zrobić. Prościej mówiąc, doskwiera mi samotność, więc szukam kontaktu z ludźmi.
Patrycja, tak jak wszyscy z chirurgii, znała historię ordynatora. Wiedziała, że jest wdowcem, ale taktownie na ten temat nic nie napomknęła. Stachura był doskonałych chirurgiem, specjalistą wielkiej klasy. Bardzo cenionym przez współpracowników i pacjentów za wiedzę i wrodzoną delikatność w podejściu do ludzi. A szczególnie za upór i konsekwencję w starciach z administracją szpitalną i bezdusznymi urzędasami z Narodowego Funduszu Zdrowia. Gdy chodziło o dobro pacjenta, zawsze był gotów poruszyć niebo i ziemię.
A ponadto był przystojnym mężczyzną w sile wieku, otoczonym aureolą tajemnicy i ledwie wyczuwalnego smutku. Smutku, który przywiózł ze sobą z Warszawy i jeszcze się z niego nie otrząsnął. Ale dobrze się trzymał. I gdyby nie wiedziała, kiedy się urodził, nigdy by nie przypuszczała, że ten wysoki, szczupły, lekko szpakowaty, łagodny facet, o wnikliwym spojrzeniu niebieskich oczu, przekroczył już pięćdziesiątkę. Niewątpliwie miał w sobie coś pociągającego i podobał się kobietom. Niektóre z nich, szczególnie, tak zwane kolekcjonerki, które lubiły zwracać się do każdego lekarza po imieniu, od dawna ostrzyły sobie na niego zęby; i czekały na okazję, w której będą mogły na szpitalnej kozetce, rozłożyć przed nim swoje wypielęgnowane, długie nogi, albo wprost na podłodze, na materacu, dosiąść go okrakiem, chwycić za wędzidła i ujeździć, jak narowistego konia.
Ona również pozostawała pod jego urokiem, ale nie myślała o nim, jako o ewentualnej zdobyczy dla siebie. Była przecież porządną, szanującą się mężatką, która do tej pory - wbrew powszechnemu mniemaniu, że większość piguł, to spragnione seksu cichodajki, które na nocnych zmianach zabawiają się z dyżurującymi lekarzami i pielęgniarzami – pozostawała wierna swojemu mężowi i nie robiła żadnych skoków w bok.
Znała także, przynajmniej, trzy dużo młodsze od siebie, wolne dziewczyny, które miały wobec niego poważne zamiary i od dłuższego czasu, bezskutecznie, różnymi sposobami, próbowały zwabić go w swoje sidła. Doktor jednak nie zwracał na nie uwagi. Ale robił to tak, jakby nie miał pojęcia, o co im może chodzić.
Patrycja podniosła się, podeszła do stojącej w rogu pomieszczenia, przeszklonej szafki i wyjęła z niej dwie, bardzo ładne, filiżanki z chińskiej porcelany. Przecisnęła się obok doktora do okna, gdzie na szerokim parapecie stał elektryczny szybkowar i przygotowała kawę po turecku z cukrem i śmietanką. W tym czasie nic nie mówiła, a on siedział i patrzył na jej szczupłą sylwetkę. Okrągłe, wyraźnie zarysowane pod nieskazitelnie białym fartuchem szpitalnym, apetyczne biodra, w jakiś sposób, podrażniły jego wyobraźnię.
Do tej pory, od chwili przyjazdu do Rzeszowa, nie interesował się kobietami. Dziewczyny pracujące w jego wydziale, w tym także Patrycję, zawsze traktował z najwyższym szacunkiem, ale bezosobowo, jakby był wykastrowanym eunuchem, którego nie interesuje piękno kobiecego ciała i sex. Uważał, że ten etap życia ma już bezpowrotnie poza sobą.
Dzisiaj jednak coś się zmieniło. Coś w nim drgnęło. Zauważył, że Patrycja, pomimo, że jest już kobietą w średnim wieku, ma zgrabną sylwetkę młodej dziewczyny i jakiś, emanujący od niej, naturalny, babski wdzięk, który niespodziewanie zagrał mu na nosie; i po tak długim czasie uśpienia, obudził w nim mężczyznę. Sprawił, że gdy przygotowywała kawę, odwrócona do niego tyłem, nie mógł oderwać od niej oczu.
Kilka razy omiótł wzrokiem jej sięgające ramion, bardzo gęste, kasztanowe włosy, wąskie ramiona i plecy, wyraźnie rysujące się pod białym fartuchem okrągłe biodra i pośladki, oraz długie, niesamowicie zgrabne – wyglądające delikatnie, jak u rasowej arabskiej klaczy, nieco zaróżowione pod kolanami, długie nogi.
Trochę zmieszany i zaskoczony zmianą, która w nim zaszła, zastanawiał się, co to może oznaczać. Czyżby tak szybko zapomniał? Więc tylko tyle była warta jego miłość? Czy już otrząsnął się z żalu i smutku po stracie ukochanej kobiety i znowu stał się mężczyzną? Mężczyzną jakim był w młodości, który żadnej spódniczce, żadnej chętnej – starej czy młodej - cipce nie przepuszczał i był w stanie przelecieć wszystko, co miało dwie nogi i nie uciekało na drzewo...
Speszył się nieco, gdy Patrycja podeszła z gorącą kawą i pochyliła się nad nim, stawiając filiżankę na maleńkim stoliczku, przyozdobionym, wyszywaną cienkim kordonkiem, w czerwone róże, białą serwetką.
- Mam nadzieję, że będzie panu smakowała – powiedziała, nieświadomie odsłaniając przed nim piękne, zwisające w dół i figlarnie kołyszące się pod bluzką, kształtne, jak dwie olbrzymie, soczyste pomarańcze, urocze piersi.
Dzięki temu, że miała rozpięty fartuch i dekolt w bluzce, gdy się pochyliła nad stolikiem, na wysokości jego oczu, jego wzrok, mimowolnie, powędrował daleko w głąb jej stanika i dokładnie (na ile to możliwe, gdy kobieta jest ubrana) je sobie obejrzał. Były ciężkie i kształtne; i przyłapał się na tym, że ma ochotę, od spodu, wziąć je w ręce, jak dwie ulęgałki, aby poczuć na dłoniach ich wagę i twarde sutki. Ale nie to ostatecznie wytrąciło go z równowagi.
- Dziękuję – odrzekł, bezskutecznie siląc się na obojętnie brzmiące słowa, które całkowicie nie zdradziłyby jego myśli. – Jest pani bardzo miłą i uprzejmą kobietą.
- Proszę nie przesadzać z tymi komplementami, bo jeszcze w nie uwierzę i będzie kłopot. – Uśmiechnęła się, ale to, co powiedział przyjemnie ją podrażniło i poczuła, że zaczyna się czerwienić. Po czym, z uczuciem lekkiego mrowienia na całym ciele, cofnęła się szybko do swojego biurka i usiadła na krześle. – Niech pan pamięta, że nie mam już dwudziestu lat i jestem mężatką.
Gdy się pochylała nad stolikiem, stawiając przed nim kawę, do jego nozdrzy dotarł jej wyjątkowo miły zapach. Było w nim coś tak intensywnego i podniecającego zarazem, że poczuł w sobie, prawie zwierzęcy, prymitywny instynkt, objawiający się jako niesamowicie mocne, fizyczne, samcze pożądanie. Pożądanie, które, bez względu na konsekwencje, powinno zostać natychmiast zaspokojone.
Miał ochotę zerwać z niej ubranie, odwrócić tyłem do siebie i – tak, jak tysiące lat temu robili to dzikusy, jak sto lat temu i obecnie, na całym świecie, robią to współcześni barbarzyńcy – zwyczajnie ją zgwałcić.
Do tej pory, w swoim długim już życiu; nawet w pierwszych latach po ukończeniu medycyny, gdy poczuł się prawdziwym mężczyzną i szalał za kobietami, nigdy nie przytrafiło mu się coś tak intensywnego.
Co prawda nie był seksuologiem, ale kiedyś coś tam czytał o podobnych zdarzeniach. Nigdy jednak nie przypuszczał, że sam zapach kobiecego ciała – bo z pewnością nie chodziło tutaj o perfumy, ani o jej wygląd – może wywołać u doświadczonego mężczyzny, tak niesamowicie skrajne, intensywne uczucie.
Ale cywilizacja, w której wyrósł, zrobiła swoje. Nie był już, nie znającym granic, dzikusem – ociekającym krwią barbarzyńcą gwałcącym kobiety, dla którego życie i śmierć stanowiło jedność. Był tylko jego dalekim krewnym, na którym kultura odcisnęła swoje piętno; wtłoczyła go w ramki moralnych zakazów i nakazów – tego, co wypada, co można i czego nie powinno się robić. Więc, dzięki temu i niezłomnemu charakterowi, wielkim wysiłkiem woli, zdołał, w jakiś sposób, okiełznać żądzę i zapanować nad własnymi instynktami.
- Świetna kawa! – odezwał się po chwili, jakby nic się nie wydarzyło, spokojnym, ale nieco chrapliwym głosem. Miał ochotę pominąć wszelkie konwenanse, natychmiast przejść do rzeczy i bez ogródek zaproponować jej spotkanie. Po namyśle, aby nie spalić wszystkiego na panewce, postanowił jednak zaczekać na bardziej sprzyjające okoliczności. Gdyby to zrobił teraz - ponieważ był ordynatorem, a ona pielęgniarką, pracującą w jego oddziale - mogła poczuć się urażona i odnieść wrażenie, że chce wykorzystać stosunek zależności służbowej do celów prywatnych.
Patrycja instynktownie, jak każda kobieta, odgadła, co się dzieje. Wyczuła napięcie i feromony skaczące po pokoju. Nie potrzebowała słów, aby wiedzieć, że coś się pomiędzy nimi wydarzyło; coś ich połączyło, coś zaiskrzyło i od tej pory nigdy nie będą już zupełnie sobie obcymi ludźmi.
Doktor podobał jej się. Współczuła mu z powodu jego nieszczęścia i samotności. I pochlebiało jej to, że pomimo, iż silił się na obojętność – jej nie oszukał – patrzył na nią pożądliwym wzrokiem. Pochlebiało jej to, gdyż czuła się trochę zaniedbywana przez Grzegorza, który ciągle zapominał o ich wspólnych rocznicach i nie przynosił jej kwiatów; i – nie zdając sobie z tego sprawy – od dawna szukała potwierdzenia swojej atrakcyjności. W głębi duszy miała ochotę na mały flircik, który wniósłby odrobinę ożywczej adrenaliny i świeżości w jej monotonne, prawie samotne życie obok męża, którego już, chyba, przestała kochać.
„Spanie w jednym łóżku, pod dwudziestu latach wspólnego życia, z własnym chłopem, to zwyczajne kazirodztwo. Każda kobieta, z takim wieloletnim stażem, powinna mieć, zagwarantowane w umowie małżeńskiej, raz do roku, prawo na jeden skok w bok, aby się przekonać, jak to jest z innym mężczyzną” – przypomniała sobie żartobliwe słowa swojej, doświadczonej pod tym względem, najlepszej koleżanki, która przed rokiem wyjechała za, zapoznanym w internecie, trzecim mężem do dalekiej Australii.
Doktor Stachura, tajemniczy, ceniony chirurg z Warszawy, obdarzony wrodzoną delikatnością, który porzucił stolicę dla prowincjonalnego Rzeszowa, aby tutaj, w ciszy i zapomnieniu, z dala od wszelkich pokus wielkiego świata, ukoić swój ból, stanowił łakomy kąsek. Nie tylko dlatego, że był lekarzem i zajmował wysokie, kierownicze stanowisko - a więc miał władzę i pieniądze, co dla pewnego rodzaju kobiet, jest szczególnie kuszącym bodźcem. I gdyby tylko chciał, mógłby przebierać w dziewczynach jak w leżących jesienią w stodole, w wydrążonym w sianie dołku, apetycznych ulęgałkach.
Niektóre z nich, w tym także takie, które mogły być jego córkami, od dawna mu się narzucały, a nawet składały niedwuznaczne, wiele obiecujące propozycje. Ale on, do tej pory, nie wyraził zainteresowania żadną z nich. Dopiero dzisiaj, zupełnie przypadkowo, bez udziału jego woli, odezwała się w nim dzika natura prawdziwego, wygłodniałego samca. I przeżył coś – był o tym święcie przekonany - co na tym świecie, przydarza się niewielu ludziom: Po raz drugi w swoim życiu trafił na kobietę, odpowiadającą mu pod każdym względem. Kobietę, która mogła dać mu szczęście i stać się towarzyszką, czekającej go drogi... To też nic dziwnego, że zakochał się w niej od tej chwili, jak młody sztubak, jak dzieciak, który nigdy dotychczas nie miał i nie pragnął kobiety. Że tak jest, wiedział od momentu, gdy poczuł w nozdrzach jej upajający zapach i przeżył coś w rodzaju zewu krwi – prawie zwierzęcej żądzy.
Nie miał pojęcia, co Patrycja czuje do niego, ale odnosił wrażenie, że nie jest jej całkiem obojętny. Jednocześnie zdawał sobie sprawę z beznadziejności sytuacji w jakiej się znalazł, bona przeszkodzie stał jej mąż. Ale już teraz wiedział, że, tak czy inaczej, będzie musiał podjąć walkę...
Patrycja, mimo woli, porównywała Stachurę z Grzegorzem. I w duchu musiała uczciwie przyznać, że zestawienie to, nie wypada korzystnie dla jej męża.
Ordynator wydawał się przerastać go pod wieloma, ważnymi dla kobiet, względami: Był przystojniejszy, bardziej zadbany i delikatniejszy w obejściu; lepiej wykształcony i – co najważniejsze – miał przed sobą przyszłość... Nie to, co emerytowany, czekający już tylko na śmierć, usiłujący udawać artystę, znerwicowany żołnierz zawodowy w stanie spoczynku.
Nigdy nie podobało jej się wyrażenie „w stanie spoczynku”, bo nieuchronnie przywodziło na myśl spoczynek wieczny.

Doktor Andrzej Stachura przyszedł do pracy o godzinie szóstej rano i z przyjemnością zasiadł w swoim gabinecie przy otwartych na oścież drzwiach. Popijał kawę, przeglądał prasę, którą przyniósł ze sobą, i rozkoszował się ciszą i spokojem oraz widokiem, pustego o tej porze, długiego, jak główna ulica w małym miasteczku, szpitalnego korytarza. Tuż obok, za przeszklonymi drzwiami oddziału chirurgicznego, drzemali jeszcze jego pacjenci i wierzyli, że on będzie w stanie przywrócić im zdrowie. On również miał taką nadzieję i wiedział, że zawsze, dla każdego, zrobi wszystko, co w jego mocy, aby tego dokonać. Ale był skromnym człowiekiem, więc doskonale zdawał sobie sprawę ze swoich ograniczeń. Często lekarz, choćby najmądrzejszy, najlepiej wykształcony, dysponujący najnowszymi osiągnięciami współczesnej nauki, wobec choroby i śmierci jest bezradny. Wtedy pozostaje tylko pokora i wiara, że ktoś większy od człowieka pociągnie za sznurki i zdarzy się cud. Ale on – od śmierci żony – nie wierzył w cuda i nie liczył na nie! Przez całe swoje dorosłe życie leczył ludzi, pomagał im i dodawał otuchy, i może dla niektórych z nich był kimś, kto codziennie przyczyniał się do cudu uzdrowienia. Jednakże on wiedział, że jest tylko lekarzem - zwyczajnym konowałem, który zawiódł w najbardziej istotnym dla siebie momencie. Zawiódł kobietę, którą kochał, bo nie potrafił wyrwać jej ze szponów śmierci.
Na szczęście tamten etap życia miał już poza sobą. Długo to trwało, ale otrząsnął się z przygnębienia i od pewnego czasu z nadzieją i miłością w sercu, patrzył w przyszłość..
Nie znaczyło to wcale, że zapomniał! Pamiętał doskonale i myślał o niej bez przerwy! W każdej minucie, jakąś cząstką swojej duszy, nadal opłakiwał jej odejście i wspominał szczęśliwe dni, które razem przeżyli. Miał nadzieję, że kiedyś, gdy już dobrnie do kresu swojej drogi i przekroczy granicę Rajskiego Ogrodu, znowu się spotkają, w tamtym szczęśliwym, wiecznym życiu. W świecie, w którym nie ma cierpienia i klęski, który miłosierny Bóg, przygotował dla swoich wiernych. Aby tam trafić wystarczy uwierzyć i poprosić. Bo skoro udało się wiszącemu na krzyżu Łotrowi, to każdy może to osiągnąć... Stachura wierzył w to, wierzył w niezmierzone miłosierdzie boże, bo to była jego szansa na zbawienie. Nigdy nie był zbyt gorliwym katolikiem. Poświęcał się, nie oszczędzał sił. Pracę uważał za swoją codzienną modlitwę – swoje „Ojcze nasz i zdrowaś Mario...”
Teraz jednak, skoro pozostał tutaj i zakochał się w innej kobiecie, chciał żyć, tak jak żyją wszyscy ludzie.

Kilka minut przed siódmą zauważył idącą korytarzem Patrycję i od razu poczuł uderzenie adrenaliny, i jakieś dziwne, graniczące ze szczęściem, zadowolenie oraz przyjemne mrowienie w okolicy serca. Pomachał jej ręką na powitanie, gdy przechodziła obok jego gabinetu. Nie wstał jednak i nie wyszedł zza biurka, aby się przywitać, gdyż nie chciał jej wprawiać, w nikomu niepotrzebne, zakłopotanie, bo razem z nią, z windy, wyszło kilka innych, zdążających na poranną zmianę, pielęgniarek i jeden lekarz. Wolał poczekać do popołudnia, gdy spotkają się w kawiarni. Wtedy – jeżeli wszystko pójdzie po jego myśli – postawi sprawę jasno i wszystko się rozstrzygnie. Miał również nadzieję, że po porannej wizycie na oddziale, której nigdy nie opuszczał, znajdzie kilka chwil, aby pod pretekstem jakiejś służbowej sprawy, wstąpić do jej gabinetu i zamienić kilka miłych zdań.
Patrycja uśmiechnęła się i odpowiedziała mu na powitanie skinieniem głowy. Podejrzewała nieskromnie, że ordynator siedzi przy otwartych drzwiach tylko po to, żeby pomachać do niej ręką. Od Elżbiety wiedziała, że będzie dzisiaj na jej urodzinach. To także było coś nowego, bo do tej pory, skutecznie unikał wszelkich imprez z udziałem swoich podwładnych, na które go zapraszano.

Po wizycie Stachura nie wytrzymał i wpół do dziesiątej, tak jak się tego oboje spodziewali, zaszedł do Patrycji. Osobiście omówił z nią kilka spraw, a później tradycyjnie wypili razem poranną kawę, którą ona przygotowała. Dawno już przyłapała się na tym, że przyzwyczaiła się do picia kawy w towarzystwie ordynatora i czułaby się zawiedziona, gdyby dzisiaj się nie pojawił.
Musiała przyznać, że podobały jej się te wizyty. Doktor był zawsze miły i prawił jej komplementy, a to czule drażniło jej kobiecą próżność. Robił to jednak w taki sposób, aby nie przekraczać granic przyzwoitości. Oczywiście, kilka razy, dał jej wyraźnie do zrozumienia, że mu się podoba, ale to było wszystko, na co się do tej pory zdobył. Dzięki niemu poczuła się znowu młoda, piękna i pożądana. I w duchu, jak każda prawdziwa kobieta - chociaż się jeszcze, nawet przed sobą, do tego nie przyznawała – pragnęła spróbować zakazanego owocu: zakochać się i przeżyć coś wielkiego, jakąś niesamowitą, romantyczną miłość, o jakiej można tylko marzyć lub przeczytać w książkach.
Nie ulegało wątpliwości, że to, co łączyło ją kiedyś z Grzegorzem, dawno już się wypaliło, spowszedniało i wyblakło. Teraz, gdy w domu zabrakło córki, razem trzymało ich tylko przyzwyczajenie, wspólny dom i rachunki do zapłacenia. No i może jeszcze wzajemne pretensje o różne błahostki, przyprószone kurze wspomnień, i łóżko, na które ona – coraz częściej – nie miała już ochoty.
„Trudno się spodziewać, że w piecu, w którym wypaliło się drewno, wybuchnie nagle wielki płomień” – pomyślała.
Od jakiegoś czasu Grzegorz zamknął się w sobie. Zajął się własnymi sprawami. Przestał o nią zabiegać, a nawet się nią interesować. Wolał jeździć na polowania albo udawać pieprzonego artystę. Odnosiła wrażenie, że przestała mu się podobać lub że doszedł do wniosku, że nie musi się starać i dbać o jej względy, bo jest jego własnością, jak pies, fotel ogrodowy, na którym codziennie siedzi, strzelba czy pędzle do malowania.
Uważał, że ona mu się należy, bo zapłacił za nią latami wspólnego życia - tysiącem rodzinnych kłótni, sprzeczek i drobnych codziennych utarczek, ustępstw, rozejmów i porozumień.
Gdy się nad tym zastanawiała, dochodziła do wniosku, że do tej pory zawsze ona pierwsza dążyła do porozumienia. Była tą osobą w ich małżeństwie, która wszystko wybaczała, scalała i wiązała do kupy. Teraz jednak wiele się zmieniło. Miała ochotę wreszcie przeżyć coś sama, bez jego udziału.
Pragnęła podróżować po świecie i żyć tak, jakby każdy dzień miał być ostatnim. Nie wiedziała dokładnie z czego to wynika, ale podejrzewała, że są to objawy poważnego kryzysu małżeńskiego. A może kryzys ten pojawił się dlatego, że po raz pierwszy, od czasu małżeństwa z Grzegorzem, spotkała na swojej drodze innego mężczyznę, który jej się spodobał i z jakiegoś powodu, zabiegał o jej względy.
Stachura, nie po raz pierwszy, przyłapał się na tym, że nie potrafi przeżyć dnia, aby nie zobaczyć Patrycji. Dlatego wykorzystywał każdą okazję, aby znaleźć się blisko niej. Szczególnie podobała mu się, gdy, kołysząc się w biodrach, szła korytarzem.
Obserwowanie jej sprawiało mu wiele przyjemności. Ale doskonale zdawał sobie sprawę, że nie potrafi się tym zadowolić i pragnie czegoś więcej. Dlatego postanowił, że dzisiaj po południu wszystko się musi rozstrzygnąć. Postawi sprawę jasno, wyzna jej swoją miłość i zobaczy, co z tego wyniknie.
„Wóz albo przewóz! Dłużej tego nie będę ukrywał!” – postanowił.
Rozdział 4

Było piękne przedpołudnie . Grzegorz siedział w kuchni na drewnianym fotelu, który ubiegłej jesieni sam zrobił z sosnowego drewna i z trudem wywalczył dla niego miejsce pośród domowych mebli. Przez szerokie okno patrzył na, pustą o tej porze dnia, drogę i rosnące po jej obu stronach aleje starych dębów. Dębów pamiętających nie tak odległe znowu czasy, gdy droga była dużo węższa i kamienista, i spacerował po niej, mieszkający w Gwożnicy, wielki awangardowy poeta, Przyboś. Gdy codziennie słychać było turkot, jadących w pole, drewnianych, podkutych metalem chłopskich wozów, a w słoneczne dni bawiły się na niej gromady wiejskich dzieci, zgarniając małymi rączkami piasek i kurz w przypominające piramidy, piaskowe kopce.
W czasach licedalnych Grzegorz uczył się o Przybosiu na języku polskim. Podobały mu się jego wiersze i ponieważ, już wtedy, miał duszę artysty, zawsze marzył, aby oddychać tym samum powietrzem i przemierzać te same ścieżki, co on. Dlatego, gdy oboje z Patrycją zdecydowali się na wybudowanie domu na wsi, z daleka od miejskiego zgiełku, w którym będą mogli dożyć spokojnej starości, wybrali Gwożnicę, rodzinną wieś Przybosia. Wtedy nie przyszło im do głowy, że na ten sam pomysł wpadnie wielu innych, szukających swojego miejsca na ziemi, podobnych do nich ludzi.
Wiszący na ścianie, nad drzwiami, stary zegar z kukułką wybił godzinę dziesiątą. Grzegorz odłożył scyzoryk, którym z lipowych drążków, uparcie – jakby od tego zależało jego życie – codziennie rano, strugał figurki szachowe. Zgarnął i wrzucił do kosza zaśmiecające podłogę wióry i schował do szafki z narzędziami tekturowe pudełko, w którym gromadził swoje królewskie wojsko szachowe. Do pełnej talii, aby mógł rozegrać nimi partię, brakowało mu jeszcze jednej wieży, hetmanów i króli. Postanowił zrobić je na końcu, gdy nabierze już wprawy w rzeźbieniu, aby były najpiękniejsze ze wszystkich figur.
Od przejścia na emeryturę - po początkowej fazie chwilowej euforii, wywołanej świadomością, że wreszcie będzie miał dość czasu, aby poświęcić się własnym zainteresowaniom: spacerować po lesie ze strzelbą na ramieniu, malować i rzeźbić – czuł się samotny, wystawiony poza nawias toczącego się dookoła niego życia i nikomu niepotrzebny. Dlatego doszedł do wniosku, że dawniej było lepiej.
Rycerze nie odchodzili na emerytury, walczyli do końca i honorowo ginęli chwalebną śmiercią na polu walki. Dzięki temu nie mieli okazji przekonać się, jak to jest, gdy człowiek traci znaczenie i przyjaciół, z którymi spędził połowę swojego życia. Dzieci wyjadą szukać swojego miejsca na ziemi - swojej własnej drogi; a kochająca cię do tej pory kobieta, która kiedyś przysłoniła ci cały świat, zaczyna żyć własnym życiem. Oddala się od domu i odstawia cię na boczny tor, gdzie możesz dogorywać - spokojnie rdzewieć, jak stara, wysłużona lokomotywa.
Wprawdzie Patrycja nigdy nie powiedziała mu prosto w oczy: „Mam cię w dupie. To co między nami kiedyś było, nie ma już znaczenia. Wypiłeś mi tyle krwi, że ma cię powyżej dziurek w nosie.” Ale z jakiegoś powodu szczelnie zamknęła przed nim drzwi do własnego świata. Tym dała mu wyraźnie do zrozumienia, że ich ścieżki się rozeszły i już jej na nim nie zależy. Równie dobrze mogła powiedzieć: „Rób, co chcesz! Mnie to już nic nie obchodzi! Możesz żyć albo zdechnąć! Skończyć ze sobą, wieszając się na gałęzi, albo iść na dziwki, jeżeli jeszcze, co jest bardzo wątpliwe, od czasu do czasu, drgnie ci coś w spodniach. Mnie to już nie dotyczy! Nareszcie jestem wolna! Nie będę się przed nikim tłumaczyć, gdzie wychodzę z domu i o której wracam. I na co, do kurwy nędzy, wydaję swoje ciężko zarobione pieniądze. Mam dosyć! Wystarczająco się namęczyłam, przez tyle lat, czekając na ciebie z obiadkami, gdy ogorzały na twarzy, czerstwy i zadowolony, wracałeś do domu po miesięcznej nieobecności z poligonu, gdzie duzi chłopcy bawili się w wojnę. Teraz nareszcie zajmę się sobą i nigdy więcej nie będę taszczyć na plecach żadnego trutnia, któremu trzeba prać, gotować i sprzątać...”
Grzegorz bronił się przed takimi myślami. Próbował sobie wmawiać, że są one wytworem jego chorej wyobraźni, nieuczciwe i bardzo krzywdzące dla Patrycji, która starała się być dobrą żoną. Ale z drugiej strony – musiał to przyznać – w ostatnim czasie, ich współżycie nie wyglądało dobrze. I nie tylko on ponosił za to winę.
Patrycja odsunęła się od niego. Najprościej mówiąc, postawiła go w odstawkę (takie odnosił wrażenie), jakby rzeczywiście stał się jej zupełnie obojętny.
„Nie, to jakaś totalna bzdura!” – pomyślał. „Trzeba z tym skończyć! Sam sobie robię wodę z mózgu”.

Za oknem pięknie świeciło wiosenne słońce i zapowiadał się pogodny dzień. W sam raz taki, aby około południa można było wyruszyć w plener i zacząć, nareszcie, malować coś z natury.
Grzegorz poczuł głód, gdyż nie jadł jeszcze śniadania. Wysiłkiem woli przełamał swoją niechęć do kuchennych robót. Wstał, zapalił gaz, przygotował herbatę i dwa smażone jajka na bekonie z dużą ilością cebuli. Zawsze lubił takie, dobrze wysmażone, tłuste jedzenie, chociaż zdawał sobie sprawę, że w jego wieku, może to być zabójcze dla zdrowia. Nigdy jednak nie był wegetarianinem. I teraz, na starość, nie zamierzał zmieniać swoich upodobań.
Jedząc śniadanie zauważył, że drogą w kierunku wsi idzie młoda kobieta z dzieckiem. Była to najbliższa sąsiadka Kosińskich, Marta Wolanin, która codziennie o tej porze odprowadzała syna do szkoły, a pół godziny później, tą samą trasą, wracała do domu..
„Kto sąsiadki nie przjebie, ten nie będzie w niebie!” – przypomniał sobie żartobliwe powiedzenie swojego najbliższego kumpla z wojska, Wiktora. Wiktor, niestety, miał wyjątkowego pecha i już nie żył. Ubiegłego roku, na dzień przed odejściem na emeryturę, umarł na zawał serca.

Marta była typową ofiarą kryzysu gospodarczego i emigracji zarobkowej. Sześć lat temu jej mąż, Jan wyjechał z Polski do pracy w fabryce samochodów w Anglii. Wyglądało na to, że zadomowił się tam na dobre i nie ma zamiaru wracać. Wprawdzie przysyłał pieniądze na utrzymanie rodziny i dwa razy do roku – na Święta Wielkanocne i Boże narodzenie – przyjeżdżał do domu, aby wraz z żoną i synem, przykładnie, jak wzorowy mąż i ojciec, uczestniczyć we wszystkich południowych mszach, ale nikomu nie zamydlił tym oczu.
Wszyscy, nie wiadomo skąd, od dawna wiedzieli, że tam, na Wyspach Brytyjskich żyje z drugą kobietą, również Polką, którą tak jak i jego, desperacja, bieda i krótkowzroczność elit rządzących, rzuciły w ”troskliwe objęcia” obcego narodu.
Oboje, przed każdymi świętami, razem, przylatywali samolotem z Londynu do Warszawy. Tutaj rozdzielali się. On jechał pociągiem do Rzeszowa, gdzie na dworcu witała go żona z synkiem. Ona, natomiast, autobusem do Ciechanowa, by spędzić kilka dni z mężem i córką. Po Nowym Roku znowu spotykali się w Warszawie na Okęciu i -jak wzorowa para narzeczonych – ruszali w powrotną drogę do Angli.
W Gwożnicy nikt – oczywiście poza Martą i może jej najbliższą rodziną oraz kilkoma starymi dewotami, które dawno zapomniały o swojej rozpustnej przeszłości – nie miał Janowi tego za złe. Rozumieli, że kipi w nim gorąca krew młodego mężczyzny. I nie on pierwszy, i nie ostatni prowadzi takie ekscytujące, podwójne życie.
Marta była piękną, młoda, pełną wigoru kobietą o wesołym usposobieniu. Ciągnęło ją do mężczyzn, jak rybę do wody, ale z jakiegoś powodu, dotychczas, zachowywała wstrzemięźliwość i z nikim się nie spotykała.
Może obawiała się plotek, albo tego, że trafi na jakiegoś drania, który ją wykorzysta – omami, zrobi dziecko, wyczyści konto w banku i porzuci. Poza tym była przecież mężatką i młodą matką. Musiała dbać o reputację. I oboje z mężem zachowywali pozory, że pomiędzy nimi wszystko jest w porządku. Ale żyjąc w ten sposób, była już u kresu sił i niebezpiecznie zbliżała się do granicy załamania nerwowego.
Kiedy szła ulicą, w krótkiej spódnicy, eksponując kształtne, długie, obciągnięte cienkimi rajstopami, zabójcze nogi; kołysząc krągłymi biodrami i potrząsając nieświadomie dużymi cyckami i kasztanowymi, sięgającymi ramion włosami, doświadczone oko mężczyzny, mogło w niej dostrzec kipiący wulkan niezaspokojonego pożądania. I płakać się chciało na samą myśl, że taka tryskająca zdrowiem kobieta codziennie, noc po nocy, kładzie się do łóżka sama.
Marta rozsiewała feromony i emanowała seksem, i nic na to nie mogła poradzić, bo działo się to poza jej świadomością. Sama przed sobą próbowała ukryć prawdę. W gruncie rzeczy pragnęła tylko jednego: zaspokojenia fizycznego pożądania - porządnego pierdolenia, i najlepiej, gdyby trwało to non stop przez kilka dni, z niezbędnymi przerwami na posiłki.
Dwa razy w roku z mężem, który w tamtym dalekim kraju żył z inną kobietą – w końcu nie była na tyle głupia, aby tego nie wiedzieć – stanowczo jej nie wystarczało. Dlatego chętnie zgodziłaby się na mały romansik. Musiałaby tylko mieć pewność, ze mężczyzna, z którym by do tego doszło, nie jest durniem. A cała sprawa pozostanie zachowana w tajemnicy.

Grzegorz, nie po raz pierwszy, obserwował młodą sąsiadkę pobłażliwym wzrokiem doświadczonego mężczyzny i instynktownie wyczuwał, co się z nią dzieje. Czasami wydawało mu się, że nawet on – pomimo dzielącej ich różnicy wieku, a może dzięki tej różnicy – miałby u niej spore szanse.
Młoda sąsiadka traktowała go przyjaźnie. Kiedy był na podwórku, odrzucał śnieg, pracował w ogrodzie lub malował, gdy przechodziła obok jego domu, zawsze ucinali sobie miłą pogawędkę. Podobały jej się jego obrazy. Chwaliła je. Dostrzegała w nich jakąś urzekającą prostotę, harmonię kolorów, i – cokolwiek by to miało znaczyć – piękną grę cieni.
Kilka razy zapraszała go do siebie na przedpołudniową kawę. Do tej pory zawsze odmawiał, bo nie wierzył w prawdziwą, bezinteresowną przyjaźń pomiędzy kobietą i mężczyzną. Podejrzewał do czego to może doprowadzić. Takie akrobatyczne loty zawsze kończą się miękkim lądowaniem w łóżku. Nie mógł dopuścić do takiej sytuacji, bo nadal kochał Patrycję i nie chciał, na starość, komplikować sobie życia. Niekiedy jednak miło mu było pomyśleć, że ta młoda, interesująca kobieta zwróciła na niego uwagę; że mógłby stać się dla niej lekarstwem na doskwierającą samotność.
Czasami, szczególnie w taki dzień jak dzisiejszy, gdy jeszcze tłukły mu się po głowie żartobliwe słowa Patrycji, które ostatnio nazbyt często wypowiadała - „Nie dla psa kiełbasa!” – miał ochotę udowodnić sobie, że jeszcze nie jest starym, bezzębnym, głuchym kundlem. I gdyby tylko chciał, poczuł „głód” i zew krwi, mógłby jeszcze łatwo coś upolować, i zatopić swoje kły, nie tylko w kiełbasie, ale także w młodziutkiej cielęcince...
„Nie dla psa kiełbasa!” – myślał, ale nie chciał przyznać, że trochę go te słowa zabolały. „To jest oczywiście tylko żart, na który mogą sobie pozwolić ludzie, którzy przeżyli ze sobą całe życie i darzą się zaufaniem. Ale, czy na pewno tylko żart? Może kryje się w nich coś głębszego? Może Patrycja, w ten prosty sposób, daje mi do zrozumienia, że ma mnie dosyć i pomiędzy nami nigdy już nie będzie tak, jak dawniej?”
Obserwując przez szybę oddalającą się kobietę z dzieckiem, nalał sobie jeszcze jedną lampkę koniaku i pociągając go drobnymi łykami, doszedł do wniosku, że Marta mogłaby być jego odskocznią od nudnej codzienności; lekarstwem na długie, bezbarwne, samotne dni. Ale miał poważne wątpliwości, czy to mogłoby się udać. I czy on, na dłuższą metę, mógłby stać się tym samum dla niej.
Nie wierzył w szczęśliwe związki pomiędzy dużo starszym mężczyzną i młodą kobietą. Takie koligacje udają się tylko w nowelach telewizyjnych i skandalizujących brukowcach. Prawdziwe życie, natomiast, po pewnym czasie, zawsze weryfikuje to, co jest nienaturalne i sztucznie podtrzymywane. I wcześniej czy później ktoś musi za to słono zapłacić. Więc chociaż jeszcze nie był starym ramolem ,którego co rano strzyka w kościach, nie miał zamiaru robić z siebie widowiska. Stawać do biegu, którego nie mógł przecież wygrać.
Z Patrycją dobrze im się układało! Pasowali do siebie! Łączyło ich całe długie życie i córka, więc miał nadzieję, że nic tego nie może zepsuć i przekreślić. Ale nie zmieniało to faktu, że zainteresowanie jego osobą młodej kobiety, przyjemnie połechtało jego męską próżność.
Gdy się nad tym głębiej zastanowił, doszedł do wniosku, że pomiędzy nim a Patrycją wszystko jest w porządku. W każdym małżeństwie przychodzą kiedyś jakieś nieporozumienia i kryzysy. Ale to normalne zjawiska, które szybko odchodzą w zapomnienie. Pomimo to, od samego rana, odczuwał jakiś dziwny niepokój, jakieś niezdrowe podniecenie. Jakby w powietrzu wisiała nad nim ciemna, gradowa chmura, z której, w końcu, musiało zacząć padać.
Ale alkohol zrobił swoje. Przytępił zmysły. Po czwartym kieliszku i mocnej kawie z trzech łyżeczek Grzegorz poczuł się trochę raźniej. Nabrał animuszu i weselej spojrzał w przyszłość. Przynajmniej w tą najbliższa, na dzisiejszy dzień.
Zmusił się do racjonalnego myślenia. Postanowił przestać się zadręczać głupimi myślami i zabrać się wreszcie do kopania stawu. Robotę tą dawno już zaplanował i aby zdążyć na czas - zarybić staw w odpowiednim terminie, nie powinien dłużej zwlekać. Przypuszczał, że trochę to potrwa, bo zamierzał wszystko zrobić własnymi rękami, wykorzystując tylko łopatę i taczki, bez wynajmowania ciężkiego sprzętu.
„Przynajmniej przez kilka tygodni będę miał jakieś konkretne, solidne zajęcie” – myślał. „I zapomnę o głupich podejrzeniach, które przychodzą człowiekowi do głowy, gdy nie ma co robić. I może Patrycja przestanie wreszcie narzekać, że całymi dniami siedzę i zbijam bąki.”
Pół godziny później był już na polu. Obejrzał strumyk na całej długości swojej posesji i wytyczył miejsce pod niewielki zalew. Było tam dosyć rozległe zagłębienie terenu, które postanowił wykorzystać. Wystarczyło nieco je pogłębić i wyrównać, a od strony odpływu potoka zbudować tamę i wstawić mnicha do odprowadzania wody.
W rozgrzanym marcowym słońcem powietrzu unosił się zapach wiosny. Było ciepło i przyjemnie. A przed domem, w gałęziach krzewów tui, wesoło kłóciły się, pobudzone do życia wiosenną aurą, puszyste wróble. Śnieg tajał w oczach, odsłaniając, wielkie połacie szarych traw i zagony, wypoczętej pod śnieżnymi zaspami, burej ziemi. A po obu stronach strumyka i na łące, tam gdzie już dawno nie było śniegu, ponad szuwarami przegniłych traw, nieśmiało wychylały zielone głowy, budzące się już do życia młode kaczeńce.

Grzegorz pamiętał z dzieciństwa takie wiosny, gdy po trzymającej długo, ostrej i śnieżnej zimie, nagle robiło się ciepło. Śnieg topniał w kilka dni. W nocy było słychać szum wzbierającej rzeki. A on, po powrocie ze szkoły, ubierał długie gumowe buty i z dzieciakami z sąsiedztwa, biegał od kałuży do kałuży i na najbliższe pagórki, z których strugami spływała woda, żłobiąc w ziemi maleńkie jary i tworząc bajeczne, miniaturowe wodospady.
Pamiętał także babcię Natalię, która mieszkała w domu rodziców. Babcia była elegancką kobietą. Znała wiele dawnych ludowych, rzeszowskich piosenek, które śpiewała na weselach i festynach. Przed wojną była pokojówką u hrabiny we dworze. Wtedy nauczyła się szyć i gustownie ubierać.
W swoim pokoju babcia Natalia miała, robiony ręcznie, zamykany na kłódkę, drewniany kuferek ze skarbami, które, gdy była w dobrym humorze, po kolei wyjmowała, przeglądała i pokazywała dzieciom. Przy okazji zdradzając historię każdego z nich. Niekiedy opowiadała im bajki i zabierała ze sobą, gdy szła do sklepu, gdzie sprzedawała jajka i kupowała, kilogramami, na wagę, maleńkie herbatniki w kształcie słoni, zajączków, krokodyli i gwiazdek. Zjadali je razem w drodze powrotnej do domu.
Babcia miała bzika na punkcie budowania nad rzeką pieców chlebowych. Wraz z dziećmi wyplatała je z leszczynowych gałęzi, podobnie jak koszyki do zbierania ziemniaków, i oblepiała gliną. Gdy ziemia się wypaliła i zamieniła w czerwoną cegłę, nadawały się doskonale do wypieku chleba, świątecznych placków i bułek. Ale często niszczyły je rogate, olbrzymie byki, które pasły się na pobliskiej łące i do rzeki schodziły pić wodę.
Babcia zamierzała także, podobną metodą, ale już bez wypalania, w lasku na Porąbce, zbudować maleńki domek, w którym planowała, na lato, zamieszkać wraz ze wszystkimi dzieciakami z okolicy.
- Przeprowadzimy się tam po świętym Janie, gdy nastaną ciepłe noce! – mówiła do gromady zainteresowanych sprawą maluchów. – Będziemy zbierać i suszyć owoce, grzyby i lecznicze zioła! Gotować jedzenie w kociołku nad ogniskiem. A wieczorami, na polanie, obserwować spadające z nieba gwiazdy. Ale Grzesia nie zabierzemy – dodawała, z widocznym dla wszystkich mrugnięciem lewego oka. – Bo z niego jest trochę zbój. Lubi się bić! A to noiedobrze! No chyba, że do tego czasu się poprawi i nie będzie już więcej nikogo zaczepiał. – On jednak nigdy nie wierzył, że mogłaby go zostawić w domu.
Każdej niedzieli babcia Natlia chodziła gościńcem na sumę do kościoła. W drodze powrotnej odwiedzała, mieszkającego samotnie, za lasem, w przysiółku Sosny swojego rówieśnika, starego Gónię.
Któregoś lata zaprzyjaźniła się z nim do tego stopnia, że postanowiła się do niego wyprowadzić. Zgodziła się na to, bo nie chciała, aby był samotny. Dzieci miały codziennie ją odwiedzać i sprawdzać, czy w gospodarstwie Guni nie dzieje jej się krzywda. Zapomniała tylko, że nie ma bezinteresownej przyjaźni pomiędzy kobietą i mężczyzną – nawet takim dobrze po siedemdziesiątce. I cokolwiek, by nie mówić, zdrowemu chłopu zawsze chodzi tylko o jedno: o to co kobieta ma pod spódnicą! A guni, najwidoczniej, zdrowie jeszcze dopisywało.
W nocy, gdy Gunia próbował wejść do jej łóżka i wyegzekwować swoje prawa gospodarza, uciekła z wielkim przerażeniem i krzykiem, tracąc ostatecznie wiarę w platoniczną miłość pomiędzy kobietą a mężczyzną. I - ku uciesze wszystkich dzieci - wróciła do domu.

Przy tych wspomnieniach – wywożąc kolejne taczki ziemi – Grzegorz zapomniał o swoich urojonych problemach. O tym, że jest samotnym, przedwcześnie skazanym na starość, młodym emerytem, który przestał się podobać własnej żonie, a nie ma na tyle wielkich jaj, aby machnąć na nią ręką i znaleźć sobie kogoś na boku. Rozweselił się, poczuł w sobie siłę i robota szła mu nadzwyczaj dobrze. Do obiadu usypał spory kawałek grobli. Zmęczył się, wygrzał w słońcu i poczuł, że w żyłach znowu zaczyna mu krążyć krew zdrowego mężczyzny.
Gdy po południu przerwał pracę, aby pójść do domu i przygotować coś do jedzenia, cieszył się jak mały chłopiec. Jak wtedy, gdy razem z babcią i dzieciakami, budowali piece chlebowe nad rzeką i zbierali pierwsze wiosenne kwiaty na wygrzanych przez słońce, południowych stokach.
Był szczęśliwy. Czekał na powrót Patrycji, która z powodu urodzin Elżbiety, miała wrócić do domu później niż zwykle, i nie miał pojęcia, że przewrotny los szykował mu już niespodziankę, która miała zburzyć jego dotychczasowe, ustabilizowane życie.
Rozdział 5

Patrycja obudziła się po krótkiej drzemce, w jaką zapadała zawsze po udanym seksie, w objęciach doktora Stachury. Leżeli nago, spleceni ze sobą na jego wąskiej kanapie samotnego mężczyzny.
Teraz, gdy było już po wszystkim, nie miała pojęcia jak mogła do tego dopuścić. A raczej sama się oszukiwała, bo zgodziła się na wszystko już wtedy, gdy wychodząc do pracy, powiedziała Grzegorzowi, że trochę się dzisiaj spóźni, bo Elżbieta zaprosiła ją na urodziny. A później, wymykając się z Andrzejem zaraz na początku imprezy, aby zmienić lokal na taki, w którym nikt im nie będzie przeszkadzał, szepnęła do Elżbiety:
- Wymyśl coś, gdyby Grzegorz dzwonił i próbował się z mną skontaktować. - Zrobiła to pierwszy raz. Do tej pory nie miała pojęcia, że potrafi tak zręcznie kłamać i manipulować ludźmi.
„Klamka zapadła” – pomyślała, ale nie żałowała, że tak się stało. Nie należała do kobiet płaczących nad rozlanym mlekiem. I podświadomie zawsze marzyła, żeby spróbować tego z innym mężczyzną.
Było inaczej niż z Grzegorzem. Nie oceniała tego w kategoriach, lepiej czy gorzej, ale na pewno inaczej. I to jej się spodobało!
Andrzej okazał się bardzo czułym i subtelnym kochankiem. Ponadto, pomimo tej delikatności, miał w sobie wigor zarodowego ogiera. Lubił, nie pozbawioną odrobiny niezbędnej, delikatnej przemocy, ostrą jazdę. Gdy ją dosiadł i wbił w nią głęboko swoją, kipiącą żarem, twardą dzidę, nie udawała niewinnej dziewicy. Zdecydowanym ruchem wypchnęła przed siebie swoje, spragnione miłości szerokie biodra, otoczyła go długimi nogami i ścisnęła najmocniej jak mogła, bo wiedziała, że wchodząc w nią, przełamał dzielące ich lody już nigdy nie potrafi mu niczego odmówić. Będąc doświadczoną kochanką od razu poznała, że dawno nie miał kobiety i zrobiła wszystko, co było w jej mocy, aby mu to wynagrodzić...
Nie planowali, że po pierwszej randce, od razu wylądują w łóżku. Po prostu tak wyszło i oboje nic na to nie mogli poradzić. Zresztą trudno powiedzieć, że to była naprawdę ich pierwsza randka. W końcu, nie przyznając się do tego, flirtowali ze sobą już od jakiegoś czasu. Dokładniej mówiąc, od tamtego dnia, w którym razem wypili kawę w gabinecie Patrycji i poczuli do siebie sympatię. A doktor wciągnął w nozdrza jej zapach, który niespodziewanie wgryzł mu się w głowę i w jądra, i obudził w nim, od dawna uśpionego samca. Zresztą nigdy by do tego nie doszło, gdyby Ptrycja nie straciła głowy i – w odpowiedzi na jego miłość - nie zakochała się w nim, jak głupia, niedoświadczona nastolatka.
Po ucieczce z imprezki Elżbiety, poszli piechotą do niezbyt odległej restauracji „Czarny kot” w Rynku Rzeszowa. Tam zjedli ze smakiem zupę pomidorową i gotowanego na parze pstrąga potokowego z jarzynami. A na deser lody orzechowe z bitą śmietaną i płonącą wiśnią. Później wypili po kieliszku mocnego i bardzo słodkiego, hiszpańskiego wina malaga.
W restauracji panował półmrok. Z ukrytych w ścianach głośników, sączyła się przyjemna dla ucha, nastrajająca melancholijnie, spokojna muzyka instrumentalna. Goście siedzieli przy stolikach, na których paliły się świece, ustawionych w dyskretnych niszach, stwarzających wrażenie intymności i odosobnienia. W takiej atmosferze można łatwo zapomnieć o bożym świecie, o codziennych problemach – robieniu zakupów, gotowaniu obiadów, nieporozumieniach w domu i w pracy, gdyż liczy się tylko chwila obecna.

Gdy namolny kelner, wreszcie, oddalił się, pozostawiając ich w tajemniczym, dyskretnym blasku płonącej świecy, Andrzej uniósł napełniony do połowy kieliszek, wlepił wzrok w Patrycję i powiedział:
- Twoje zdrowie, Patrycjo! Jestem szczęśliwy, że sprawiłaś mi tę radość i jesteś dzisiaj ze mną. Zwabiłem cię tutaj, aby ci powiedzieć, że cię kocham! i nie mogę bez ciebie żyć! Zrozumiałem to od razu, gdy pierwszy raz poczęstowałaś mnie kawą, a ja, niechcący, zerknąłem w twój dekolt i poczułem zapach twojego ciała. – Mówiąc to, pochylił się nad stolikiem, delikatnie ujął w swoje ręce jej prawą dłoń, podniósł ja do ust i czule pocałował. A później nieśmiało dotknął jej odsłoniętego kolana.
Nie było w tym nic nadzwyczajnego, ale ten delikatny i krótki dotyk, sprawił, że jej ciałem wstrząsnął dreszcz. Od lat nie reagowała w ten sposób na żadnego mężczyznę. Może jeszcze w liceum, gdy była zupełnie niewinna i zielona w sprawach damsko-męskich, przydarzało jej się coś podobnego w czasie spotkań z chłopakami.
- Nie przesadzaj – przerwała mu Patrycja. – Wiesz przecież, że jestem mężatką. Ty również bardzo mi się podobasz, ale nie mogę ci niczego obiecać. Chyba to rozumiesz?
- Tak! Rozumiem! Stawiasz sprawę bardzo jasno! Nie chcę rozbijać twojego małżeństwa, jeżeli jesteś w nim szczęśliwa. Ale pragnę dzisiaj pójść z tobą do łóżka. Muszę cię mieć, bo w przeciwnym razie zwariuję i będziesz mnie miała na sumieniu.
- To wariuj, jak jesteś taki głupi – Patrycja roześmiała się wesołym, pięknym głosem szczęśliwej dziewczyny. Odmawiała, ale podobało jej się to, co do niej mówił. I nie wiedziała, czy do końca starczy jej sił na to, aby wytrwać w swoim postanowieniu. Przy nim czuła się znowu młodą i piękną dziewczyną, jakby miała dopiero dwadzieścia lat. A komplementy, którymi ją obsypywał mile łechtały jej kobiecą próżność. Widziała w jego oczach zachwyt, pożądanie i tęsknotę, więc nie miała wątpliwości, że tak rzeczywiście myśli.
Nie mogła się zgodzić na to, co on proponował, i tak po prostu, zwyczajnie- zapominając o bożym świecie, jakby byli parą - pójść z nim do łóżka. A przecież ona również tego pragnęła. Ale jej świat nie był taki prosty, jak jego. Miała męża, dom i dorosłą córkę, która wprawdzie wyjechała, ale niedługo wróci. Gdyby się okazało, że sprawy zaszły za daleko, trzeba by im spojrzeć prosto w oczy i spróbować wytłumaczyć... Ale co mogłaby powiedzieć na swoją obronę, gdy wszystko byłoby jasne. W takiej sytuacji najlepiej do niczego się nie przyznawać i milczeć. Była przekonana, że Jolanta, ukochana córeczka i oczko w głowie tatusia, nigdy by jej tego nie wybaczyła.
- Ty jesteś wdowcem, więc możesz robić, co tylko chcesz. Ja mam zupełnie inną sytuację. Już to, że przyszłam tutaj z tobą, stawia mnie w złym świetle i wpędza w poczucie winy. Kiedyś, gdy przestanę ci się już podobać, przyjdzie ci jeszcze do głowy, że jestem pierwszą lepszą dziwką, która każdemu, kto ją zaczepi, zaprosi do restauracji i postawi dobry obiad, nadstawi tyłka.
- Nigdy bym tak nie pomyślał! Wiem, że jesteś porządną kobietą! Ale porządne kobiety także się zakochują i mają swoje tajemnice. Zwłaszcza kobiety tak piękne, jak ty. Ale nie bój się! Zrobimy, jak będziesz chciała! Na siłę cię nigdzie nie zaciągnę i nie zgwałcę! Wystarczy mi to, że siedzimy razem przy stoliku, pijemy wino, rozmawiamy i mogę patrzeć w twoje zielone oczy; mogę trzymać cię za rękę i marzyć, jakby to mogło być, gdybyśmy spotkali się w innych okolicznościach.
Po tych słowach uśmiechnął się jakoś smutno. A jej zrobiło się go żal, że jest taki zakochany, nieszczęśliwy i samotny. Więc, gdy podszedł do nich kelner, zgodziła się na jeszcze jedną lampkę wina. Ale nie wypiła jej, tylko kilka razy umoczyła usta, gdyż miała zamiar niedługo wracać do domu, a nie chciała prowadzić po alkoholu. Była przecież odpowiedzialną kobietą i nigdy tego nie robiła.
- Zazdroszczę twojemu mężowi – powiedział i po raz drugi tego wieczora, delikatnie ujął jej rękę, podniósł do ust i pocałował. – Nie masz pojęcia, jakbym chciał być na jego miejscu.
- Nie musisz mu zazdrościć. Pomiędzy nami już od dawna nie jest za dobrze. Czasami wydaje mi się, że nic nas już nie łączy, że żyjemy obok siebie i jesteśmy razem tylko z przyzwyczajenia. – Nie miała pojęcia dlaczego się zwierza i mówi o sprawach, o których nikomu, nawet najlepszej przyjaciółce Elżbiecie, nigdy nie wspominała. Zawsze wolała zachować je dla siebie i udawać, że u niej w domu wszystko jest w jak najlepszym porządku. - Spieprzyliśmy nasze życie i to nie jest tylko wina Grzegorza. Ja także mam w tym całkiem spory udział. Łączy nas wspólny dom i córka, która tylko na święta i w wakacje wraca jeszcze do rodzinnego gniazda. Nie wiem dlaczego tak się stało, ale zmarnowaliśmy swoją szansę. Pozwoliliśmy, aby to, co nas kiedyś łączyło wypaliło się do końca.
Dobrze im się rozmawiało. Andrzej, obdarzony wrodzoną intuicją, nie naciskał więcej. Opowiadał o sobie, o swoim życiu w Warszawie i chorobie jego żony oraz o tym, że nareszcie się pogodził z jej odejściem. Ale gdy tylko, jako tako, uporządkował swoje sprawy duchowe, wciągnął głębszy oddech i poczuł, że znowu żyje, od razu wpadł po uszy: Zauważył Patrycję i beznadziejnie, na śmierć! się w niej zakochał.
- Tak już jest i choćbym chciał, nic na to nie mogę poradzić – mówił. - Człowiek nigdy nie wie, co go jeszcze w życiu czeka. Tak jak na wojnie: „Żołnierz strzela, a Pan Bóg kule nosi...”
Patrycja do tej pory, w kontaktach z mężczyznami, zawsze zachowywała pewien dystans. Budowała przed sobą coś w rodzaju niewidocznego buforu, od którego odbijali się wszyscy ci, którzy się z nią zderzali. To sprawiało, że wszelkiego rodzaju podrywacze i kobieciarze nie mieli do niej dostępu. Teraz jednak ten ochronny zderzak stracił swoją moc i nie działał na Andrzeja. Może dlatego, że oszukał go swoim urokiem osobistym, delikatnością i taktem. A może Patrycja sama się poddała, pozwoliła się omamić, zafascynować jego osobowością i zakochała się. Gdy się zorientowała, co jest grane, było już za późno, aby się w porę wycofać i ukryć we własnej ochronnej skorupie. Bo miłość, jak wiadomo, jest nieprzewidywalna i nie jest tylko domeną młodości, chociaż wielu ludzi nie ma o tym zielonego pojęcia.
Miłość, tak jak każda inna choroba duszy, czasami bywa śmiertelnie niebezpieczna. Może dopaść człowieka i sprowadzić na manowce w każdym wieku. Ale może również okazać się zbawieniem, oazą szczęścia, nadzieją na to, że odrodzi się w nas nowy, szczęśliwszy, pozbawiony egoizmu, lepszy człowiek.
Może właśnie te wszystkie cechy miłości sprawiły, że Patrycja, wychodząc z restauracji była oszołomiona uczuciem Andrzeja, i tym co się w jej sercu działo. Do reszty straciła głowę i trzeźwy rozsądek. I będąc w jakimś miłosnym transie, bez protestów, bez słowa sprzeciwu, piechotą, poszła za Andrzejem do jego mieszkania, które znajdowało się zaledwie dwieście metrów od „Czarnego kota”, w pięknej, zabytkowej, przylegającej do rynku, niedawno odnowionej za pieniądze z funduszy europejskich, czynszowej kamienicy.
Teraz, gdy po krótkiej drzemce, ostrożnie wysunęła się z objęć śpiącego jak niemowlę kochanka, aby go nie obudzić, kotłowało jej się w głowie od natłoku różnych myśli. Szybko się ubrała i nie paląc światła, wyszła na korytarz, zatrzaskując za sobą drzwi. Śpieszyło jej się, bo chciała jeszcze przed północą wrócić do domu.
„ Masz babo placek!” – skarciła się. „Ludzie pomyślą, że doktor sprowadził sobie tanią dziwkę. I będą mieli rację.”

Nie wiadomo dlaczego, w tym momencie, przypomniała sobie historię swojej babci i jej rodziny, którą miłość do mężczyzny wyrwała z dostatniego życia w spokojnym, bezpiecznym kraju i rzuciła w nieznane, aby w końcu, bezlitośnie, zadrwić sobie z ich kochania i marzeń o piękniejszym, szczęśliwszym życiu i zetrzeć wszystko na proch w bezlitosny młynie historii.
„Czyżby teraz, po siedemdziesięciu latach, diabelskie koło dziejów, zatoczyło krąg i znowu zaczęło swoją destrukcyjną robotę?”

Babcia Agata na początku lat dwudziestych ubiegłego wieku mieszkała w Ameryce, w Kansas City nad rzeką Missouri, gdzie była żoną, starszego od niej o dwadzieścia lat, bogatego Niemca Adolfa, który posiadał kilka tartaków. Nie mieli dzieci i Agata była dwudziestopięcioletnią, znudzoną życiem mężatką, gdy w okolicy pojawił się na motorze, pochodzący z Polski, ze Lwowa młody inżynier Jacek Podolski, pracujący w przedsiębiorstwie kolejowym, jako specjalista od budowy mostów i wiaduktów.
Był to bardzo przystojny, wesoły młodzieniec z perspektywami na przyszłość, który ujmował ludzi swoją autentyczną radością życia i nieokiełznanym jeszcze temperamentem. Nic więc dziwnego, że Agata - mając powyżej uszu starego, niezbyt atrakcyjnego męża, który myślał i mówił tylko on pomnażaniu kapitału na wypadek, gdyby miał przyjść kolejny krach finansowy, jego pruskiej dyscypliny i strachu przed utratą pieniędzy – z wzajemnością zakochała się w nim od pierwszego wejrzenia.
Po krótkiej domowej wojnie, w której udowodniła, że jest prawdziwą, rudowłosą, gorącej krwi Irlandką , rozwiodła się z właścicielem tartaków i jego bogactwem, i wyszła za Jacka Podolskiego.
Adolf był rozsądnym, praktycznym człowiekiem. Początkowo wpadł w gniew. Groził, że zastrzeli rywala, który pod pozorem przyjaźni wszedł do jego domu i wykradł mu żonę. Później jednak, obawiając się konsekwencji takiego nieodwracalnego czynu, zrezygnował z tego drastycznego rozwiązania. Doszedł do wniosku, że nie ma sensu walczyć o kobietę z takim charakterem, która go nienawidzi. I – jak przypuszczał – byłaby zdolna, przy najbliższej okazji, wsypać mu truciznę do jedzenia, aby tylko się go pozbyć i odziedziczyć jego majątek. Zażądał od jej kochanka pewnego, dosyć wysokiego, zadośćuczynienia finansowego za zgodę na rozwód, a gdy je otrzymał, pozwolił jej odejść.
Agata i Jacek wyjechali z Kasas City do Chicago i żyli tam szczęśliwie, i spokojnie przez kilkanaście lat. W tym czasie dorobili się domu na peryferiach miasta i trojga dzieci: syna i dwóch córek.
W połowie lat trzydziestych, Jacek przeczytał w polonijnej prasie, że Polska, zaledwie kilkanaście lat od wyzwolenia się spod zaborów, rośnie w siłę. Buduje się port w Gdyni, nowe fabryki i miasta. A zaplanowany przez Kwiatkowskiego, w sercu kraju, centralny okręg przemysłowy, jest przykładem, idącego w dobrym kierunku, strategicznego myślenia. I potrzebni są, szczególnie we wschodnich województwach, ludzie wykształceni – inżynierowie, którzy po latach ucisku, pomogą wyrwać kraj z gospodarczego zacofania. Pisano tam również, że na wschodzie kraju można kupić tanio doskonałej jakości ziemie, że dla ludzi przedsiębiorczych, z inicjatywą otwierają się tam wielkie możliwości.
Po przeczytaniu tego artykułu, Jacka, który studiował we Lwowie i kochał tamte tereny, dopadła cholerna nostalgia. Jak sam powiadał, po latach emigracji, odezwała się w nim znowu słowiańska dusza. Zapragnął wrócić do kraju i wziąć udział w tym olbrzymim przedsięwzięciu. Chciał żyć i mieszkać we własnej ojczyźnie.
Długo się zastanawiał, obijał po kątach. W końcu jednak przekonał sam siebie, a później żonę i dzieci, że tak powinni postąpić.
Decyzja zapadła. Sprzedali dom, w dwa tygodnie przepłynęli Atlantyk i ze sporym zapasem zielonych dolarów przybyli do Lwowa. Tutaj Jacek spotkał się z bratem Ignacym. Miał nadzieję, że uda mu się go przekonać, aby sprzedał swoją niewielką posiadłość i wraz z nim przeniósł się bardziej na południowy-wschód, na Podole, gdzie ziemia była dużo tańsza i można było się lepiej urządzić.
Ignacy Podolski zapalił się do tego pomysłu, ale jego żona, która miała silny charakter przywiązanej do swojej wsi chłopki, stanęła okoniem, nie dała się ruszyć z miejsca i nie zgodziła się na takie ryzyko.
- Twój brat ma dużo pieniędzy – powiedziała – więc stać go na kupienie pola i wybudowanie domu, a my, nawet gdybyśmy tutaj sprzedali wszystko, zdołamy zaledwie kupić ziemię. Na dom już nie wystarczy...
- Rozmawialiśmy o tym z Jackiem i ustaliliśmy, że przez pierwsze lata, zanim wybudujemy własny, zamieszkamy razem z nimi. Miejsca starczy dla wszystkich.
- Nie gniewaj się, Jgnac. Wiem, że to twój brat i masz do niego zaufanie. Ale ja nie chcę patrzeć na czyjąś łaskę. Nigdzie nie wyjedziemy! Wystarczy mi to, co mamy tutaj!
Stanęło więc na tym, że Jacek pojedzie pierwszy, a Ignacy - może za kilka lat - gdy zaoszczędzi trochę grosza, dołączy do niego.
Jacek w okolicy Kamieńca Podolskiego, skąd wywodził się ich ród, zakupił pięćdziesiąt hektarów żyznego czarnoziemu i w dwa lata, nad tajemniczo szumiącym potokiem, wybudował piękny dworek. Zamieszkali w nim wszyscy i byli szczęśliwi.
W międzyczasie Jacek otrzymał posadę rządową. Został inżynierem nadzorującym budowę miasteczka dla robotników przy kopalni granitu.
Zaplanował od podstaw, w szczerym polu, i wybudował czterotysięczne miasto, w którym długie i szerokie ulice, na wzór amerykański, przecinały się pod kątem prostym. A rodziny polskich, ukraińskich i żydowskich pracowników kamieniołomów wprowadzili się bardzo ładnych, ciepłych, szwedzkich domkach, wzniesionych z sosnowego drewna na murowanych z kamienia podpiwniczeniach. Do każdego domku przylegał spory, kwadratowy ogródek, aby młode, zaradne gospodynie mogły uprawiać w nim, na potrzeby swoich rodzin, warzywa; sadzić, podążające tarczami za słońcem, pogodne słoneczniki, piękne malwy, storczyki i inne kwiaty przeznaczone na bukiety na niedzielne stoły.
Wszystko dobrze się układało. Jacek był szczęśliwy, bo udało mu się zrealizować swoje największe marzenie. A wraz z nim cieszyła się jego, ciągle zakochana w swoim mężu, irlandzka żona i ich dorastające szybko dzieci.
Wyglądało na to, że sprawy idą w dobrym kierunku. Starsza córka została pielęgniarką, wyszła za mąż i wyprowadziła się z domu. Syn we Lwowie studiował medycynę, a najmłodsza córka Jadwiga, która miała dopiero dwanaście lat, zapowiadała, że pójdzie w ślady ojca, zostanie inżynierem i będzie na Podolu budować nowe miasta.
Ale przyszła wojna. Hitler ze Stalinem, z dwóch stron, napadli na Polskę. I nawet tutaj, daleko na południu, powiał lodowaty, bezlitosny, syberyjski wiatr i jednym podmuchem ohydnego czerwono-czarnego jęzora zmiótł z powierzchni ziemi wszelkie naiwne, dziecięce marzenia o spokojnym, dostatnim życiu i budowaniu lepszego świata.
Jacek Podolski, wraz z całą rodziną, w grudniu 1939 roku został zagnany do bydlęcych wagonów i wywieziony do dalekiej, bezlitośnie mroźnej i głodnej Syberii. Tam przy czterdziestostopniowym mrozie, jako drwal, pracował przy wyrębie tajgi. Przetrzymał zimę, ale nie dopisało mu szczęście.
Pewnego dnia, było to już latem następnego roku, gdy piłą ręczną typu „twoja – moja”, powalał kolejną jodłę przeznaczoną do moszczenia drogi przez bagna, ugryzła go żmija i zmarł.
Radzieckie sołdaty, mające nakaz pod żadnym pozorem nie przerywania pracy, nie przejęli się tą śmiercią i nie pozwolili odnieść go do osady i pochować. Porzucili jego zzieleniałe od działania jadu żmii, spuchnięte ścierwo na przydrożnym rowie na pastwę dzikiej zwierzyny. Miało tam leżeć do wieczora, aż wracający po pracy do obozu więźniowie, zabiorą je ze sobą i przekażą rodzinie.
Tam zobaczyła je Agata Podolska, gdy wraz z innymi kobietami, w południe, wyniosła mężowi posiłek do lasu. Jacek miał wydziobane przez kruki oczy, zieloną, okrytą zaschniętą pianą twarz i pod żadnym względem nie przypominał człowieka, którego kochała. Jej osłabione serce nie wytrzymało tego makabrycznego widoku. Dwa razy podskoczyło jej do gardła w przedśmiertelnym spazmie, jak zrywający się do biegu, spłoszony zając, i pękło na dwie połowy, wybawiając kobietę od dalszego cierpienia.
Ich starsza córka, pracująca w lazarecie, zaraziła się tyfusem i zmarła niedługo po śmierci rodziców. A jej mąż, następnej zimy, głodny i wycieńczony do krańców możliwości został zastrzelony przez pijanego strażnika, bo nie dość szybko maszerował i opóźniał, idącą do roboty kolumnę katorżników.
Jedynie syn Michał i najmłodsza córka Jadwiga zdołali przetrzymać to syberyjskie piekło na ziemi. Wytrwali do czasu, aż Hitler zdradził Stalina i z całą bezwzględnością swojej stalowej, wojennej machiny uderzył na niedawnego sojusznika. I gdy, przyparty do muru, Stalin zgodził się na tworzenie Polskiego Wojska z ocalałych jeszcze i rozrzuconym po całej nieludzkiej ziemi Polaków, trafili do Armii Andersa. I wraz z nią przemierzyli szlak bojowy przez Bliski Wschód i Afrykę do Zachodniej Europy.
Michał nie dotrwał do końca wojny. Zginął we Włoszech, w bitwie o Monte Cassino. A Jadwiga, która była sanitariuszką, zakochała się w jego przyjacielu i po wojnie, wraz z nim, wróciła do Polski, do podrzeszowskiej wsi Białka, skąd pochodził. Po latach przekazała tę historię swoim dzieciom.
Tak skończył się polsko-irlandzki sen Jacka Podolskiego, ambitnego inżyniera i jego żony Agaty o miłości i życiu w wolnej, bogatej, budowanej własnymi rękami Polsce.

Patrycja była córką Jadwigi. Historia jej rodziny, którą znała z opowiadań matki, zawsze ją przerażała. Nigdy nie udało jej się wyprzeć jej ze swojej świadomości i żyć, tak jak inni, w całkowitej beztrosce. Przez całe życie, odkąd zaczęła rozumieć świat, wydawało jej się, że wisi nad nią jakiś olbrzymi, czarny głaz, który w każdej chwili może oberwać się i zmiażdżyć wszystko, co kochała, i co udało je się osiągnąć. Zawsze walczyła z tym niedorzecznym uczuciem i wypierała je ze swojej świadomości. Ale teraz, gdy po raz pierwszy w życiu zdradziła swojego męża, bo zakochała się w innym mężczyźnie, ten niedorzeczny, nieracjonalny niepokój, o którym, na pewien czas, udało jej się zapomnieć, wrócił ze zdwojoną siłą.
„Czyżby teraz to diabelskie, rodzinne fatum wreszcie dopadło i mnie, abym za jednym pociągnięciem pędzla rozwaliła wszystkim całe to cholerne, na pozór dobrze ułożone życie...” – myślała, wychodząc na ulicę z mieszkania Andrzeja.
Rozdział 6

Prywatny detektyw Stanisław Nygus już dobrą godzinę siedział w restauracji „Czarny kot” i mizdrzył się do długonogiej panienki, Julity z pokaźnym, wystawionym niemal w całości na widok publiczny, mającym spełniać rolę wabika, pierwszorzędnym biustem. Uważał się za prywatnego detektywa, bo posmarował kogo trzeba i udało mu się załatwić licencję, ale w rzeczywistości był tylko, wyposażoną w urzędowy papier, wyjątkową kanalią. Najgorszym typem złamanego kutasa, zdolnym, za parę groszy, wskoczyć do każdego szamba; drobnym szantażystą, utrzymującym się głównie ze spraw rozwodowych i naciągania powszechnie szanowanych, statecznych i równie niewiernych par. Ludzi, którym znudziło się małżeńskie łoże i szara codzienność, i musieli urozmaicić swoje życie odrobiną pikanterii, jaka dają, zakazane kontraktem małżeńskim, związki z różnymi partnerami i spontaniczny seks poza domem.
Nygus w towarzystwie swojej mocno wyperfumowanej, emanującej erotyzmem, wyglądającej nieco za wulgarnie, ale pięknej partnerki, zjadł obiad i wypił jednego drinka. Już miał zapłacić i zabrać ją na całą noc do swojego mieszkania, aby się dobrze zabawić, gdy w polu jego rażenia pojawił się, znany mu z widzenia, doktor Andrzej Stachura z jakąś już niezbyt młodą, ale nadal niezwykle atrakcyjną babką.
Kobieta nie zachowywała się naturalnie. Wyglądała na przyciśniętą do muru, nieśmiałą mężatkę, która po latach sypiania z jednym łożu, wreszcie zerwała się z uwięzi i – jeżeli już tego nie zrobiła – ma zamiar przyprawić rogi swojemu, zakontraktowanemu na całe życie, naiwnemu facetowi.
Nygus, obserwując ich swoimi nastawionymi na zysk, lisimi oczami, od razu, siódmym zmysłem, wyczuł, co jest grane i w jednej chwili podjął decyzję: Postanowił ich obserwować i zobaczyć, co z tego wyjdzie. Nie chciał przegapić nadarzającej się okazji do dodatkowego zarobku...
„Nie pali się! Cycata lala może zaczekać!” – pomyślał. – „Doktorek jest ważniejszy! Śmierdzi forsą na odległość i na pewno nie życzyłby sobie żadnego skandalu. To mogłoby źle wpłynąć na jego wizerunek. Może uda mi się chwycić go za jaja, aby trochę sypnął groszem.”
- Nie gniewaj się kotku – powiedział do Julity. – Wypadło mi coś pilnego, więc będziemy musieli odłożyć to nasze bara bara na później. Zadzwonię do ciebie i spotkamy się za kilka godzin. Mam nadzieję, że wyrobię się do dziesiątej.
- Nie szkodzi. Dla ciebie jestem w stanie się poświęcić – zgodziła się, ale widać było, że zepsuło jej to plan na dzisiejszy wieczór i nie była całkiem zadowolona.
Aby złagodzić jej rozczarowanie, zamówił jeszcze po jednym drinku, a później taktownie ją odprawił. Następnie położył na stoliku podejrzanie wysoki napiwek. W ten sposób płacił kelnerowi za jego przychylność i informacje o ciekawych klientach, którymi tamten zawsze chętnie się z nim dzielił. Posiedział jeszcze przez chwilę, a gdy zauważył, że Stachura ze swoją partnerką szykuje się do opuszczenia lokalu, wyszedł przed nimi.
Gdy znalazł się na zewnątrz, sięgnął do kieszeni i wyjął miniaturowy, przypominający pudełko zapałek, aparat fotograficzny. Z ukrycia pstryknął im dwa zdjęcia, gdy opuszczali lokal.. A później poszedł za nimi i pstryknął jeszcze kilka razy, kiedy oboje, całując się zachłannie, wchodzili do eleganckiego mieszkania Stachury.
„I tu was mam, gołąbeczki! – pomyślał. – Nie są to może najlepsze fotki, jakie udało mi się zrobić w życiu, ale w zupełności wystarczą”.
Gdy zniknęli mu z pola widzenia, wrócił na parking przy restauracji i przestawił swojego peugeota w taki sposób, aby drzemiąc w nim na wygodnym siedzeniu, nie przegapić chwili, w której, już po wszystkim, po rozładowaniu seksualnego napięcia, kobieta, rozglądając się na boki, dyskretnie opuści mieszkanie doktora i będzie wracała do domu.
„Trzeba kuć żelazo póki gorące i nie zostawiać roboty w połowie” – pomyślał. Chciał pójść lub pojechać za nią, aby się dowiedzieć, gdzie mieszka, kim jest i komu przyprawia rogi, aby później, w razie potrzeby, móc to wykorzystać. Informacje o ludziach i kompromitujące ich materiały, to najważniejsza broń, z jakiej nauczył się korzystać. Dzięki temu zapewniał sobie spory dopływ nieopodatkowanej gotówki..
Oczywiście czasami nachodziły go obawy, że jakiś, przyciśnięty zbyt mocno, klient nie wytrzyma: pobiegnie na policję, albo zdobędzie gnata i zastrzeli go w ciemnym zaułku. Ale w głębi duszy nie wierzył w taką możliwość i nie przejmował się nią. W końcu w każdej pracy jest jakieś ryzyko zawodowe...
Dawał im dwie godziny. Bo z doświadczenia wiedział, że mniej więcej tyle czasu potrzeba na to wszystko, co zamierzali zrobić. Dwie godziny, to nic wielkiego. Łatwo można je zgubić przy odrobinie inwencji twórczej i wyobraźni. Wytłumaczyć niespodziewanymi problemami w pracy, spotkaniem z koleżanką, robieniem zakupów w supermarkecie i tysiącem innych, równie prostych i łatwych do przełknięcia wymówek.
Postanowił zaryzykować i stracić te dwie godziny. Jeżeli się nie mylił, a bardzo rzadko zdarzało mu się źle ocenić sytuację, to tak właśnie będzie. Gdyby natomiast została do rana sprawa się nieco skomplikuje. W takiej sytuacji istnieje większe prawdopodobieństwo, że na próżno tracił czas, bo kobieta jest wolna i nie ma przed kim ukrywać swojej nowej sympatii. Wtedy zwykle nie chcą płacić. No chyba, że szacowny małżonek wyjechał w tym czasie na delegację lub do mieszkającej daleko rodziny, pracuje na nocnej zmianie, czy jest, ostatnio coraz mniej lubianym, gastarbajterem w jednym z bogatych europejskich krajów. Nygus wiedział, że tym fachu człowiek musi mieć głowę na karku i brać pod uwagę wszystkie możliwości.
Tym razem jednak przeczucie go nie omyliło. Po niespełna dwóch godzinach kobieta wyszła na ulicę. Rozejrzała się niepewnie i poprawiła fryzurę oraz spódnicę na tyłku, a później poszła prosto w kierunku parkingu przy restauracji „Czarny kot”. Tam wsiadła do czerwonego audi i ruszyła w kierunku obwodnicy. Jechała z bezpieczną szybkością, jak to kobieta, przestrzegając wszystkich obowiązujących przepisów i znaków drogowych, więc łatwo było ją śledzić.
Po dwudziestu minutach Nygus wiedział, wszystko, co trzeba... Odczekał, aż paniusia weszła do ogrodzonego wysokim, metalowym płotem, bardzo eleganckiego domu, a na podwórku zgasły światła, uruchamiane przez wrażliwą na ruch fotokomórkę. Wtedy okrążył osiedle i powrócił do miasta, zadowolony, że jeszcze zdąży spotkać się czekającą na niego, cycatą lalą.
„Zwierzynę”, którą śledził sklasyfikował, jako typ średniozamożnej, już nieco draśniętej zębem czasu, śmiertelnie znudzonej rodzinnym życiem mężatki, która, nie pierwszy raz, wykorzystała okazję i zrobiła skok w bok, aby przekonać się o swojej atrakcyjności i przeżyć jakąś miłosną przygodę. Ale nie będzie chciała, aby dowiedział się o tym jej, najprawdopodobniej gnijący codziennie do późna, w głęboki, wygodnym fotelu, z gazetą w ręce, przed telewizorem domowy safanduła, rodzina i sąsiedzi z eleganckiego osiedla. To mogłoby mocno nadwątlić jej wizerunek porządnej, bogobojnej kobiety, która każdej niedzieli – u boku, najprawdopodobniej, starszego od siebie, łysiejącego męża – zasiada w pierwszym rzędzie kościoła parafialnego I przypuszczał, że jeżeli nie ona, to jej kochanek, ordynator, aby nie dopuścić do skandalu chętnie wysupła parę groszy ze swoich przepastnych, wypasionych na łapówkach, kieszeni. Bo oboje nie będą chcieli, żeby sprawa ich romansu wyszła na światło dzienne. A jeżeli jeszcze by się okazało, że kobieta jest pigułą i podwładną ordynatora, można by spokojnie podsunąć podejrzenie, że doktorek zmusza podległe mu pielęgniarki do świadczenia usług seksualnych. Wtedy jego sytuacja stałaby się jeszcze mniej korzystna...
Nygus miał głowę na karku. Zawsze rozważał i wykorzystywał wszystkie możliwości. Znał i nienawidził tego typu ludzi - dorobkiewiczów i kanciarzy, mieszkających w najdroższych kamienicach w mieście i nowych osiedlach willowych w przyległych do niego wsiach. Uważał ich za snobów i pozerów – bandę cwaniaków, cichodajek i łapówkarzy, którym wydaje się, że są zdolniejsi i lepsi od innych tylko dlatego, że mieli w życiu szczęście i dorobili się majątków kosztem zwykłych ludzi. A w rzeczywistości są tylko bardziej drapieżni i bezwzględniejsi od szarego motłochu z ulicy. Ale potrafią się kamuflować, stroić w piękne piórka; grać role ludzi kulturalnych i bezinteresownych... Więc niech płacą, aby móc nadal za takich uchodzić.
On przynajmniej niczego nie udaje. Nie robi z siebie zbawiciela narodu. Jest drobnym szantażystą i naciągaczem! To prawda!– uczciwie w duchu się do tego przyznawał. Wyciąga na światło dzienne ludzkie brudy. Fotografuje je i sprzedaje, bo jest zapotrzebowanie na jego towar i usługi. A więc robi to, co wszyscy. Zarabia pieniądze! To wszystko! W dzisiejszym świecie nie obowiązują żadne zasady. Liczy się tylko popyt, sprzedaż i zysk. Wtedy kierat się kręci jak należy i są pieniądze. Nie jego wina, że ten cholerny współczesny Eden jest tak urządzony. A ludzie przypominają bezrozumne świnie, od świtu do nocy babrzące się we własnym szambie!...
Rozdział 7

W kominku – wesołym, skaczącym po grubych brzozowych polanach płomieniem – palił się ogień. Od niego, po całym pokoju, rozchodziło się przyjemne, zdrowe ciepło. A na ścianach i suficie drgały, przybierające zaskakująco dziwaczne formy, cienie mebli i stojących na stole kwiatów.
Grzegorz siedział w bujanym fotelu przed kominkiem. Grzał wyciągnięte daleko przed siebie, bose nogi i co pewien czas, małymi łykami, pociągał ze stojącego z boku na stoliku, szerokiego kieliszka francuski, pięciogwiazdkowy koniak „Napoleon”. Jego wyrafinowany smak nie różnił się wiele od popularnej w okolicy Rzeszowa, nielegalnej księżycówki „Harcianki”, biorącej swoją nazwę od wsi Harta, w której od wieków pędzono ją domowym sposobem niemal w każdej zagrodzie. Tyle tylko, że „Harciankę” piło się mocniejszą i na drugi dzień po przepiciu, nie pękała człowiekowi głowa, tak jak po koniaku. Z powodu tego bólu koniak nie nadawał się do spożywania w większych ilościach. Należało się nim delektować, kulturalnie zalewać robaka, a nie upijać. W przeciwnym razie można było łatwo wyzionąć ducha.
Było już późno, a Patrycja jeszcze nie wróciła. Grzegorz trochę się o nią niepokoił. Dwa razy dzwonił na jej komórkę, ale telefon uparcie milczał. Powinien zatelefonować do Elżbiety, u której miała być na przyjęciu, i zorientować się, co się dzieje. Nie chciał jednak tego robić, aby nie zaczęto sobie z niego drwić w towarzystwie, że jest zazdrosny o swoją żonę i sprawdza, czy przypadkiem nie robi z niego rogacza.
Tak! Był zazdrosny, ale nie w ten uproszczony sposób, redukujący wszystko do seksu. Pod tym względem – mimo częstych nieporozumień i tego, że w ostatnim czasie nie wszystko się pomiędzy nimi dobrze układało – miał do niej niemal całkowite zaufanie.
Patrycja była wymagająca, czasami nazbyt drażliwa – czepiała się błahostek – i ciężka we współżyciu, ale nie należała do kobiet, które puszczają się poza domem, gdy tylko nadarzy się ku temu okazja, a mąż straci je z oczu. Tak było do tej pory, więc nie miał podstaw przypuszczać, że teraz coś się zmieniło.
Przez cały dzień kopał staw. Zachowywał się tak, jakby od tego zależało jego życie. Jakby nie potrafił i nie miał czasu, odłożyć na chwilę łopaty, zatrzymać się i odetchnąć. Przeczytać kawałek książki o malarstwie i zregenerować siły. Jakby jakiś niewidzialny strażnik stał mu za plecami, z karabinem maszynowym wymierzonym w jego głowę i groził, że pociągnie za spust, gdy tylko odłoży łopatę i przestanie ryć ziemię, wrzucać ją na taczki i wywozić.
Zdawał sobie sprawę, że za ostro się zabrał do roboty. Ale nie chciał zwolnić. Sam był swoim nadzorcą i sam się poganiał, bo realizował swoje życiowe marzenie.
Zawsze chciał mieć dom na wsi, ale niezbyt odległej od miasta. Dom otoczony ogrodem, z małą winnicą, z solidnym płotem i stawem, w którym, w lecie, będą pluskały się ryby. Na tyle duży, aby zmieściła się w nim drewniana łajba na dwie osoby i trzeba było kilkadziesiąt razy solidnie machnąć wiosłami, żeby opłynąć go dookoła.
Teraz, gdy przeszedł na emeryturę i wyhamował, coraz częściej przyłapywał się na tym, że żyje wspomnieniami i młodzieńczymi marzeniami. Może to dlatego, że zaczął się starzeć. Na starość człowiek zawsze wraca do przeszłości i przywołuje w pamięci wszystko to, co było w jego życiu najpiękniejsze. A może, po prostu, ma teraz więcej wolnego czasu i trochę pieniędzy, więc wreszcie może zrealizować swoje życiowe marzenia.
Realizacją tych marzeń było polowanie, malowanie obrazów, struganie z lipy figurek szachowych, i wreszcie staw. Pod tym względem przypominał własną babcię. Jej piece chlebowe nad rzeką, domek w lesie i niedzielne powroty okrężną drogą, przez las, z kościoła do domu.
Nic więc dziwnego, że kopiąc staw, spieszył się i zmachał się do nieprzytomności. Miał nadzieję, że zdąży ze wszystkim przed latem i gdy Jola przyjedzie na wakacje, będzie mogła odpocząć nad wodą we własnym ogrodzie.
Stojący w salonie przy ścianie, po przeciwnej stronie kominka, olbrzymi zegar mechaniczny w obudowie z czarnego drewna dębowego, złoconymi wskazówkami i obciążnikami w kształcie syren - zrobiony na zamówienie przez zegarmistrza z Łańcuta - wybił godzinę dwudziestą drugą, a Patrycji ciągle jeszcze nie było.
Wróciła dopiero piętnaście minut przed dwudziestą trzecią.
- Cześć. Jeszcze nie śpisz? – przywitała się. – Myślałam, że nie będziesz na mnie czekał. Urodziny Elżbiety trochę się przeciągnęły – powiedziała, sama się dziwiąc, że potrafi tak pięknie kłamać. – Wyrwałam się i wyszłam wcześniej, ale wszyscy inni jeszcze zostali. A Elżbieta namawiała mnie, żebym dzisiaj zanocowała u niej.
- Tego jeszcze nie było, żebyś na noc nie wracała do domu, tylko spała u Elżbiety – żachnął się. Po kilku lampkach koniaku był nieco oszołomiony i rozdrażniony późnym powrotem żony, ale nie na tyle, aby dać to po sobie poznać i nie zauważyć, że z Patrycją coś się dzieje...
Na pierwszy rzut oka wyglądała tak samo jak zwykle, gdy wracała z pracy. Wydawała mu się jednak jakaś inna. Nie potrafił określić na czym polega różnica, ale czuł, że coś się wydarzyło. Odniósł wrażenie, że jest bardziej rozluźniona, weselsza, i mniej skłonna do sprzeczki.
Po przywitaniu, powiedziała, że jest skonana i pada z nóg; i od razu poszła do łazienki, aby się trochę odświeżyć i spłukać z siebie całodzienny brud i zmęczenie. Jednakże, gdy przechodząc korytarzem, zajrzała na chwilę do salonu, wydawało mu się, że poczuł od niej zapach męskiej wody toaletowej, innej niż on używał, zmieszanej z czymś, co mogło przypominać dym z papierosa. Ponieważ nie opalił, był bardzo wrażliwy na zapach tytoniu.
To sprawiło, że w jego głowie zapaliła się lampka ostrzegawcza:
„Czyżby moja żona spotykała się z innym mężczyzną?”
Później jednak, gdy wyszła z łazienki i zachowywała się tak, jak zawsze, a on zdążył już wszystko przemyśleć i przeanalizować, doszedł do wniosku, że z tą męską perfumą musiało mu się co przewidzieć, a zapach dymu z papierosa, wyczuwalny od kogoś, kto był w lokalu, gdzie wszyscy mogą palić, jest czymś zupełnie naturalnym.
Patrycję już w drodze powrotnej opanowały wątpliwości. Wyrzucała sobie, że postąpiła lekkomyślnie. Dała się wciągnąć w romans i zachowała się tak, jak zwyczajna dziwka, która po pierwszej randce idzie do łóżka z każdym nadarzającym się facetem.
„Żaden mężczyzna nie będzie na dłuższą metę szanował takiej kobiety – myślała. - Andrzej, na pewno, nie jest wyjątkiem i po jakimś czasie dojdzie do tego wniosku. A teraz, co mu zaszkodzi, zabawić się trochę?”
Targana wyrzutami sumienia, w nocy okazała Grzegorzowi wiele czułości, czego nie robiła od dłuższego czasu. Do tej pory nie miała pojęcia, że w jedną noc można to robić z dwoma mężczyznami i nie zwariować.
Kochając się z mężem i okazując mu wiele uczucia, chciała chociaż w ten sposób, wynagrodzić mu zdradę, o której – dzięki Bogu – nic nie wiedział.
„Czego oczy nie widzą, to serce nie boli!” – pomyślała i postanowiła, że to był pierwszy i ostatni raz. Że nigdy więcej nie odda się innemu mężczyźnie. „Andrzej będzie musiał to zrozumieć i zaakceptować.”

Łatwiej jednak było zrozumieć swój błąd i podjąć decyzję, niż ją wykonać. To też Patrycja, mimo wielkiego wysiłku woli, nie potrafiła oprzeć się miłości i urokowi osobistemu Andrzeja. Zakochała się w nim, jak młoda dziewczyna, i – wbrew złożonej sobie obietnicy, że to się więcej nie powtórzy – od tamtego dnia, grała na dwa fronty. Nauczyła się organizować sobie czas w taki sposób, aby nie wzbudzając podejrzeń Grzegorza, spotykać się raz albo dwa razy w tygodniu z Andrzejem w jego przytulnym mieszkaniu.
W pracy starali się zachowywać dystans i nie zdradzać się ze swoimi uczuciami, aby ich romans nie stał się, znaną wszystkim, tajemnicą poliszynela. Było to jednak niemożliwe, bo ci, którzy byli na urodzinach Elżbietyn i wiedzieli, jak ordynator Stachura z Patrycją wymknęli się na początku imprezy, wiedzieli, co się dzieje.
Grzegorz zajęty kopaniem stawu, nic nie podejrzewał. Stachura natomiast miał nadzieję, że z czasem uda mu się nakłonić Patrycję do rozwodu z mężem i wyjścia za niego. Wierzył, że dopiero wtedy poczuje się naprawdę szczęśliwy. W gruncie rzeczy był człowiekiem na wskroś uczciwym i nie odpowiadała mu sytuacja, w której musiał ukrywać się przed ludźmi ze swoim uczuciem i przyprawiać rogi innemu mężczyźnie.
W każdej chwili był gotów rzucić wszystko i gdyby tylko Patrycja się zgodziła, wrócić z powrotem do Warszawy lub wyjechać z nią do jakiegokolwiek innego miasta.

Patrycja przyzwyczaiła się do zaistniałej sytuacji. Schudła o kilka kilogramów i odmłodniała. Czuła się trochę tak, jakby przeżywała drugą młodość. Jak w czasach, gdy była uczennicą liceum ogólnokształcącego i mieszkała w internacie, w którym dziewczyny zajmowały pokoje sąsiadujące z salami chłopców. Była tam również wspólna dla wszystkich stołówka i świetlica oraz maleńka sala gimnastyczna. W internacie stawiała swoje pierwsze samodzielne kroki i obserwowała życie tego małego środowiska. Patrzyła jak tworzą się, chodzą ze sobą i rozpadają się zakochane pary.
Niekiedy zdarzało się, że po ciszy nocnej, chłopcy przekradali się do pokojów dziewczyn i pod pretekstem wspólnej nauki, urządzali damsko-męskie iprezki. A gdy, mieszkający w internacie, wychowawca coś wyczuł, usłyszał jakieś hałasy i próbował dotrzeć do źródła ich pochodzenia, sprawdzając pokoje, z których dobiegały, zaskoczeni chowali się pod łóżka koleżanek, pewni, że temu staremu safandule, nie przyjdzie do głowy, aby ich tam szukać.
Niektóre doroślejsze i spragnione mocniejszych wrażeń dziewczyny, wpuszczały sobie na noc chłopców z miasta. Dżentelmeni ci ryzykowali życie, a co najmniej połamanie nóg, gdyby przerdzewiała rynna, po której wspinali się na drugie piętro, gdzie mieszkały uczennice ostatnich klas, nie wytrzymała pokładanego w niej zaufania i oderwała się od ściany.
Internat posiadał własny radiowęzeł, którego głośniki znajdowały się we wszystkich salach mieszkalnych. Wykorzystywano go do podawania, ważnych dla administracji szkolnej, komunikatów i puszczania muzyki w czasie wolnym od nauki. Obsługiwał go, mający smykałkę do elektroniki, chłopak o imieniu Marek.
Codziennie, na pól godziny przed ciszą nocną , Marek prowadził koncert życzeń. Każdy lokator internatu mógł w nim za darmo zadedykować swojej sympatii ulubioną piosenkę. A tuż po dwudziestej drugiej, gdy zapadała cisza nocna, gaszono światła i młodzież leżała już w łóżkach, Marek puszczał dla ogółu przebój ostatnich wakacji:
- A teraz dla wszystkich leżących już w łóżkach z gołymi nogami..., napalonych dziewczyn, od chłopców z sali nr 4 – mówił przyciszonym, nieco tajemniczym głosem przyszłego uwodziciela – z dedykacją miłych, erotycznych snów, przebój ostatniego lata: „Zejdź ze mnie, bo mi duszno.”
Po tych słowach w głośnikach na pół minuty zapadała niepokojąca cisza, a później do wszystkich pokoi, wzbudzając dreszcz podniecenia, wdzierał się ochrypły, zmęczony miłością głos tajemniczej piosenkarki:

„Zejdź ze mnie, bo mi duszno, tak gorąco mi jest.
Całą noc mnie kochałeś, wymęczyłeś mnie fest.
Siedem razy to mało... Dam ci przez całą noc.
Ale teraz nie mogę, bo straciłam swą moc.

A on podniósł się łagodnie i naciągnął spodnie.
Ona leżała rozmarzona i cichutko szeptała my tak:

Zejdź ze mnie, bo mi duszno...”

Piosenka ta, swoją zapowiedzią nieziemskiej, tajemniczej i rozpustnej rozkoszy, przyprawiała o drżenie serc i wypieki na twarzach, nie mających jeszcze zielonego pojęcia czym jest prawdziwa miłość i seks, niewinnych małolatów. Podobała się także tym, którzy przeżyli już swoje pierwsze doświadczenia miłosne. Zdążyli się już zakochać i nie czekając na ślub, skonsumować swoją miłość.
Na strychu internatu, pośród setek zakurzonych starych gratów: zużytych krzeseł, stołów i rozpadających się półek na książki, leżało dwa, złączone ze sobą i przykryte kocem materace, doskonale nadające się na miejsce wieczornych miłosnych schadzek. Nie wiadomo, skąd się tam wzięły, ale przysłonięte szerokim kominem tworzyły wygodne legowisko, wspaniale zastępujące małżeńskie łoże.
Patrycja, która była jeszcze wtedy, w tych sprawach, zupełnie zielona i niewinna, znała, co najmniej, dwie dziewczyny, które przekradały się tam ze swoimi, zaopatrzonymi w prezerwatywy, chłopakami, aby potajemnie uprawiać niezobowiązujący seks.
Pamiętała również dwóch chłopców z trzeciej klasy, którym po powrocie z wakacji odbiła palma. Zamiast chodzić na lekcje i uczyć się, wagarowali. Całymi dniami leżeli na łóżkach, pili piwo, grali na gitarach i śpiewali piosenki o tęsknocie, wolności i miłości. A po dwóch miesiącach takiego beztroskiego życia zostali wyrzuceni ze szkoły i z internatu. Wtedy, w żaden sposób, nie potrafiła ich zrozumieć, bo nie mieściło je się w głowie, że można tak beznadziejnie głupio i niefrasobliwie lekceważyć swoją przyszłość.
Jak przez mgłę, przypomniała sobie również Agnieszkę, dziewczynę przyłapaną w łóżku z chłopakiem z miasta. Wpuszczała go do pokoju, pomimo, że wszyscy ją ostrzegali, że tak się to musi skończyć. Ale nie mogła przestać, bo ciążyło nad nią jakieś fatum, którego nie potrafiła lub nie chciała przezwyciężyć.

Dzisiaj, po wielu latach, Patrycja znalazła się w podobnej sytuacji. Dlatego przypomniała sobie tamte dawne historie z lat młodzieńczych; koleżanki i kolegów, którzy wtedy stali poza zasięgiem jej bardzo racjonalnego, jak na młodą dziewczynę, rozumowania. Wyglądało na to, że teraz ona cofnęła się w rozwoju i wróciła do ich poziomu z tamtych lat. Może dlatego, że w młodości była za mądra, za poważna; nie wyszumiała się i teraz odbija jej się to czkawką.
Diabelskie koło młyńskie zatoczyło krąg i z ironicznym zgrzytem starych zębów, starło na proch moralne zasady, którymi się do tej pory kierowała. I pomimo oporów i wewnętrznej walki, tak jak jej babcia Irlandka, była gotowa – chociaż sobie tego jeszcze dostatecznie jasno nie uświadomiła – rzucić wszystko, co jej się do tej poru udało zbudować i osiągnąć, i pójść za mężczyzną ofiarującym jej nową miłość. Z tą tylko różnicą, że babcia Agata, gdy porzucała swojego gruboskórnego, niemieckiego męża dla młodego, przystojnego inżyniera, była bezdzietną, spragnioną miłości i przygód młodą kobietą. Patrycja natomiast dawno przekroczyła czterdziestkę. Przeżyła z mężem wiele lat. Razem wychowali córkę i wybudowali dom. Więc, do tej pory, była święcie przekonana, że spełniła się jako kobieta i prawdziwe życie ma już poza sobą. Zanim doktor Stachura poczuł w nozdrzach jej kobiecy zapach, został nim oczarowany i stracił dla niej głowę, dałaby sobie rękę odciąć, że dożyje starości u boku Andrzeja.
Teraz nie była już tego taka pewna. Oszołomiona, przytłoczona ostatnimi wydarzeniami nie mogła się zdecydować; nie wiedziała, co powinna zrobić, gdyż każde rozwiązanie niosło ze sobą przykre konsekwencje.
Gdyby nie mieli córki sytuacja byłaby o wiele prostsza. Po prostu powiedziałaby do Andrzeja: „Wybacz, że nie owijam w bawełnę. Kochałam cię, ale to co między nami było, dawno się już wypaliło! Nie ma sensu ciągnąć tego dłużej!”. Ale jak bezboleśnie powiedzieć o tym Joli? Jak spojrzeć jej w oczy, gdy dowie się, że matka nie jest taką świętoszką, za jako przez całe życie chciała uchodzić i pierwsza złamała zasady, które próbowała wpajać córce.
„Mama się zakochała i straciła głowę” – pomyśli. Albo dosadniej: „Dopadło ją klimakterium i na starość odbiła babie palma!”
A co będzie, gdy doktorowi się odmieni i porzuci ją dla jakiejś o połowę młodszej i o dwadzieścia kilo atrakcyjniejszej oddziałowej piękności?
Rozdział VIII

W nocy przyszła pierwsza wiosenna, prawdziwa burza z piorunami. Rzęsisty, dzwoniący po dachach, ciepły deszcz za jednym zamachem obmył z zimowego brudu i soli asfaltowe ulice i chodniki, i zazielenił trawniki. Obudził także z zimowego letargu gołębie i inne gnieżdżące się w miejskim parku i na poddaszach ptactwo.
Rano, gdy nad miastem, na bezchmurnym, błękitnym niebie zawisło słońce i pierwszymi ciepłymi promieniami ozłociło szarą codzienność; zanurzyło twarz w spienionej wodzie Wisłoka i bilionach, trzęsących się z chłodu na gałęziach drzew, kryształków srebrzystej rosy, świat zrobił się niemiłosiernie piękny.
Na wiosnę miasto odrodziło się w swojej urodzie. Przypominało młodziutką, uroczą pannę na wydaniu - zakochaną w swojej niewinności, piękną dziewczynę, która pierwszy raz po długiej zimie, zrzuciła z siebie ciężki płaszcz. Ubrała zwiewną, podkreślającą talię, kolorową sukienkę, wysokie buty i z gołymi nogami przechadza się główną ulicą, sama przed sobą udając, że nie obchodzą jej, pożerający ją łakomym wzrokiem, napaleni mężczyźni.
Doktor Stachura nie różnił się od innych przedstawicieli swojego gatunku. Był typowym miejskim samcem. Dzieckiem dużego miasta, które rzadko wyścibiało nos poza jego granice.
Urodził się i całe życie spędził w Warszawie, w pośpiechu – goniąc, po kolei, za dobrymi stopniami, pieniędzmi i sławą. Stanął do wyścigu szczurów i szybko, w swojej kategorii, wysforował się na czoło. A później pilnując zdobytej pozycji nie zastanawiał się zbytnio nad pięknem przyrody, sensem życia i ceną mijającego czasu. Dopiero po śmierci żony uświadomił sobie, że wszystko to, za czym do tej poru gonił, nie miało większego znaczenia.
Oboje z żoną dali się złapać w pułapkę nowoczesności i wygody. Od początku poszli złą drogą. Postawili na kariery, na realizację własnych egoistycznych marzeń. Jak dwoje naiwnych, nie znających życia dzieciaków, łudzili się, że robią coś pożytecznego dla społeczeństwa i to musi zostać nagrodzone. A tymczasem powinni naśladować prostych ludzi, którzy nie pokończyli uniwersytetów, często nie mają nawet szkół średnich, a przebywając blisko natury, instynktownie wiedzą, co jest ważne.
Powinni mieć dzieci! Dzieci są zawsze największym skarbem człowieka! Kiedy to zrozumieli, okazało się, że jest już za późno, aby coś zmienić. Rzeczywistość, jak nigdy dotąd, okazała się dla nich bardzo brutalna.
W prawdziwym życiu niewykorzystanych szans, drugi raz, człowiekowi nikt nie zwraca. Gdyby mieli dzieci ich świat wyglądałby zupełnie inaczej...
Ale Stachura nie płakał nad rozlanym mlekiem. Zamknął się w swojej chitynowej skorupie. Jednym pociągnięcie skalpela przeciął więzy łączące go z dotychczasowym światem. Uciekł na prowincję i zaczął wszystko od początku. I udało mu się. Przetrzymał cios, jaki otrzymał od losu. Otrząsnął się z przygnębienia i poczuł, że znowu, po długotrwałym letargu, budzi się do życia.
Nie liczył na to, że jeszcze kiedyś może kogoś pokochać i stronił od kobiet. Wydawało mu się, że jest na wpół martwy i to się już nigdy nie zmieni. Ale mylił się! Miłość przyszła sama! Dopadła go i przyparła do muru w zupełnie niespodziewanym miejscu. W jego własnym oddziale, za który był odpowiedzialny. Tam, gdzie dotychczas nigdy nie tolerował żadnych dwuznacznych związków pomiędzy personelem, mogących mieć wpływ na wykonywaną prace i zdrowie, powierzonych jego opiece pacjentów.
Przyszła nagle wraz z tym, jedynym na świecie, niepowtarzalnym, jak linie papilarne, zapachem kobiety, który go oszołomił, wgryzł się w jego głowę i jądra, podniecił do granic możliwości i w końcu powalił na kolana. Ale sytuacja trochę go przerosła. Bo kobieta, którą wybrało jego serce nie była wolna, miała męża i dorosłą córkę; i tak jak on, niosła ze sobą bagaż życiowych doświadczeń.

Na szczęście tamten czas zniechęcenia i utraty życiowego celu po śmierci żony miał już poza sobą. O miesiąca spotykał się z Patrycją i było mu z tym dobrze. Pomimo, że musieli ukrywać przed światem łączące ich uczucie, uważał, że znowu jest szczęśliwy. Miał nadzieję, że ona, niedługo, rozwiedzie się ze swoim mężem, do którego już nic nie czuje, i wyjdzie za niego. Na razie jednak nie naciskał zbyt mocno, wystarczyło mu to, co otrzymywał. Czekał cierpliwie, bo wiedział, że wszystko idzie w dobrym kierunku i lada chwila przyjdzie taki moment, który przeważy szalę zwycięstwa na jego stronę.
Wiedział, że Patrycja dotarła do miejsca, w którym droga się rozwidla i musi zdecydować, w którą stronę pójdzie. W lewo, czy w prawo? Wszystko przemawiało za tym, że porzuci Grzegorza i dotychczasowe związane z nim życie. Nie wyobrażał sobie innego rozwiązania.
Wydawało mu się, że Patrycja należy do grona tych nielicznych kobiet, które lubią jasne i proste sytuacje. A ta, w której się obecnie znajdowała bardzo ją męczyła. Więc chociażby z tego powodu nie będzie przeciągać jej w nieskończoność i grać na dwa fronty, bo nie leży to w jej uczciwej naturze. Na razie próbuje przemyśleć sprawę. Toczy wewnętrzną walkę. Zastanawia się, jak powinna postąpić. To nie jest łatwe, ale nikt jej nie pomoże i ostateczną decyzję musi podjąć sama.
Stachura nie chciał naciskać zbyt mocno i stawiać jej pod ścianą. Nie chciał, aby poczuła się osaczona jego uczuciem. Na razie wystarczało mu, że raz w tygodniu, miał ją przez dwie godziny we własnym łóżku. Oboje przeżywali tam piękne chwile. Dla nich był w stanie wiele ścierpieć i zrozumieć. Pogodzić się z tym, że gdy już było po wszystkim, nie mogła zostać z nim na noc. Ubierała się i wracała do domu, do męża, z którym już nic przecież nie mogło jej łączyć. Marzył o chwili, w której zamieszkają razem i będą codziennie rano budzić się w jednym łóżku, przygotowywać wspólnie śniadanie i razem planować dzień.
Tymczasem sytuacja sama szukała rozwiązania. W dniu wczorajszym doktor, wracając na noc do mieszkania, znalazł w skrzynce pocztowej nie zaklejoną kopertę ze swoim nazwiskiem. W środku znajdowały się, marnej jakości, pocztówkowe zdjęcia oraz wizytówka prywatnego detektywa, Stanisława Nygusa. Na odwrocie jednej z pocztówek, niechlujnym, drobnym pismem klinowym półanalfabety, nagryzmolone było jedno zdanie: „Spotkajmy się jutro o dwunastej w restauracji „Czarny Kot”. Z tego, że na kopercie nie było żadnego znaczka można było wydedukować, że szacowny prywatny detektyw osobiście się fatygował i wrzucił ją do skrzynki. Ponieważ na zdjęciach Stachura bez trudu rozpoznał siebie i Patrycję, gdy razem wychodzili z restauracji po pierwszej randce, a później wchodzili do jego domu, od razu domyślił się o co w tym wszystkim chodzi.
„Zawsze znajdzie się jakaś kanalia, która próbuje żerować na ludziach!” – pomyślał. Tym razem – co do tego doktor nie miał najmniejszych wątpliwości – kanalią okaże się prywatny detektyw Nygus, który będzie chciał wykorzystać sytuację i wycisnąć z niego trochę forsy.
Gdyby chodziło o inną kobietę, a nie o Patrycję, która, bądź co bądź, była mężatką i pracowała w oddziale chirurgicznym, gdzie on był ordynatorem i jej bezpośrednim przełożonym, spokojnie machnąłby na to ręką i nie poszedł na spotkanie z szantażystą. Niechby sobie pan Nugus wsadził w dupę te swoje nieudolne fotografie, albo zrobił z nimi, co mu się rzewnie podoba.
Teraz jednak, w sytuacji w jakiej się oboje znajdowali, nie mógł sobie na to pozwolić. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie powinien pójść z tym na policję, ale szybko zrezygnował z tej myśli. Nygus łatwo mógł się wykręcić sianem, a nawet, gdyby udało się go przyskrzynić i coś mu udowodnić, Policja nie mogła zagwarantować, że sprawa jego romansu z pielęgniarką oddziałową nie przedostanie się do dziennikarzy lokalnych gazet i nie zostanie rozdmuchana do wielkości podgrzewanego gazem, olbrzymiego balonu, używanego do lotów nad miastem przez miłośników tego podniebnego sportu. Musiał chronić Patrycję i za wszelką cenę uniknąć skandalu. Dlatego postanowił pójść na spotkanie, ale nie miał zamiaru dać się zastraszyć, bo to pociągnęłoby za sobą niekontrolowaną lawinę żądań. Przypuszczał bowiem, że człowiek, który posługuje się szantażem, żeruje na ludzkich słabościach, gdy poczuje, że ma przewagę, nie zadowoli się jednorazową zapłatą.
Stachura nie miał pojęcia, jak może wyglądać prywatny detektyw Nygus. Wyobrażał go sobie raczej jako zapijaczoną, męską kreaturę z posiniaczoną mordą i wątrobianymi worami pod oczami, od której zawsze zionie wczorajszym, nie przetrawionym alkoholem, z filcowym, zdewastowanym kapeluszu na głowie i trzęsącymi się rękami. Tymczasem w lokalu nikogo takiego nie zauważył. Zamówił więc kawę i usiadł przy stoliku z dala od innych osób. Wiedział, że Nygus doskonale zna jego wygląd i na pewno go nie przeoczy.
Chwilę później przekonał się, jak bardzo pomylił się, co do wyglądu zewnętrznego detektywa Nygusa..
Punktualnie o wyznaczonej godzinie do restauracji wszedł elegancko ubrany, około trzydziestoletni, wysoki mężczyzna z bujną czupryną na głowie. Miał na sobie, rzucające się w oczy, kowbojskie buty ze szpiczastymi noskami i drogi, dwurzędowy garnitur z Wistuli. Rozejrzał się dookoła, zamienił kilka słów z kelnerem i pewnym krokiem ruszył w kierunku stolika Stachury.
- Dzień dobry, doktorze. Prywatny detektyw Nygus, jak się pan zapewne domyśla – powiedział i wyciągając przed siebie rękę z ciężkim, złotym sygnetem na serdecznym palcu.
- Stachura – ordynator z ociąganiem, jakby z pewną odrazą podał mu swoją dłoń i szybko ją cofnął.
- Pozwoli pan, że usiądę? – zapytał Nygus i nie czekając na zaproszenie, zajął miejsce po przeciwnej stronie stolika. W tym czasie kelner, jakby czytał w jego myślach, wyrósł jak spod ziemi i postawił przed nim zimne piwo w cienkim szkle i pięćdziesiątkę czystej wódki.
„Przynajmniej co do tego się nie pomyliłem! Piwo zmieszane z wódką! O tej porze... Trzeba mieć niezłego kaca, aby zaczynać dzień w taki sposób” – pomyślał doktor, ale nie powiedział tego głośno. Milczał i zastanawiał się, jak dalej potoczy się sytuacja.
- Pańskie zdrowie! – Nygus wychylił pięćdziesiątkę i zagryzł ją sporym łykiem piwa. A gdy już zaspokoił pierwsze pragnienie, pochylił się w stronę Stachury. – Pewnie się pan zastanawia, doktorze, o co w tym wszystkim chodzi. Dlatego nie będę owijał w bawełnę i dłużej trzymał pana w niepewności. Powiem prosto ... – W tym miejscu Nygus zawiesił na chwilę głos, i - jak kobra na chwilę przed śmiertelnym uderzeniem - spojrzał na swoją ofiarę.
- Na to właśnie liczę, bo nie mam zbyt wiele czasu – przerwał mu Stachura.
- Jestem prywatnym detektywem. Moja specjalność, to sprawy rozwodowe. Ale nie tylko... Przychodzą do mnie najczęściej zdradzani małżonkowie, którzy chcą przyłapać swoje drugie połowy na gorącym uczynku. Czasami jednak, dla mamony, pracuje także jako paparacci. – Nygus, mimowolnie, palcami prawej dłoni zrobił charakterystyczny ruch, mający imitować liczenie pieniędzy. - Zdjęcia, które pan znalazł w swojej skrzynce na listy mogłyby narobić dookoła pana sporo niepotrzebnego szumu i kłopotów, gdyby przypadkiem, z odpowiednim komentarzem, trafiły do prasy lub w inne niepowołane ręce. Dlatego chciałem panu pierwszemu, że tak powiem, zaproponować prawo pierwokupu.
Było to nic innego jak zwykły, podły szantaż, któremu Nygus starał się nadać kulturalniejszą formę rozmowy biznesowej.
Stachura spodziewał się czegoś takiego zanim zdecydował się przyjść na spotkanie. Dlatego nie wpadł w furię. Pomimo to, poczuł w żyłach nagły przypływ adrenaliny. Poczerwieniał i miał ochotę wyciągnąć rękę i bez ostrzeżenia uderzyć w twarz tego młodego, śmierdzącego na odległość sukinsyna; wykorzystującego licencję prywatnego detektywa do takich podłych sztuczek. Powstrzymał jednak swoją złość i zamiast tego zapytał:
- To na ile wycenia pan ich wartość? – Nigdy by się na to nie zdobył, gdyby nie chodziło o Ptrycję, która w końcu była jeszcze mężatką. Ponadto szantażysta dawał wyraźnie do zrozumienia, że może sprzedać fotografie i ich historię brukowej prasie. I spreparować ją tak, aby wyglądało, że ordynator wydziału chirurgicznego jest rozpustnym, zepsutym do szpiku kości draniem.
W publicznym szpitalu urządził sobie prywatny harem z pielęgniarek i wykorzystując swoje stanowisko służbowe, zmusza je do świadczenia mu usług seksualnych. Oczywiście nie było w tym ani odrobiny prawdy, ale trudno byłoby to udowodnić.
Stachura przypuszczał, że brukowce chętnie o tym napiszą i dołożą kolejną cegiełkę do fatalnej opinii o funkcjonowaniu służby zdrowia. Rzucone publicznie podejrzenie, łatwo trafia do świadomości ludzi i pozostawia tam na długo trwały ślad. Ludziska dochodzą do prostego wniosku, że skoro piszą o tym w gazetach, to jednak coś prawdy w tym musiało być.
- Nie lubię zdzierać z ludzi skóry. Powiedzmy dziesięć tysięcy złotych, płatne gotówką, z ręki do ręki, bez pokwitowania.
Detektyw zanim tutaj przyszedł dokładnie przemyślał sprawę i doszedł do wniosku, że taka skromna kwota, na zarabiającym krocie i opływającym w luksusy lekarzu nie zrobi większego wrażenia. Łatwo ją przełknie i zapłaci bez niepotrzebnego targowania się. Ale nie miał racji. Doktor był pieprzonym idealistą; miał zasady, nie lubił ich łamać, więc nie chciał płacić.
- Jaką mam gwarancję, że za jakiś czas nie pojawi się pan z kolejny żądaniem? – zapytał. – A poza tym te zdjęcia nic nie znaczą. Oboje jesteśmy dorośli i wiemy co robimy.
- Moje słowo musi wystarczyć. – Nygus nadął wargi i zrobił zatroskaną minę. – Oczywiście jest jeszcze drugie wyjście. Może pan zaryzykować i nie płacić. I mieć nadzieję, że nikt nie zauważy, że gruchacie na nich, jak dwa zakochane gołąbki w okresie godowym. Ale ja bym na to nie liczył. Tutaj, na prowincji, mężczyźni nie lubią, kiedy ktoś przyprawia im rogi...
Stachura jeszcze raz, uważnym wzrokiem, przyjrzał się Nygusowi. I za zewnętrzną powłoką zadbanego, usiłującego wzbudzać zaufanie mężczyzny, zobaczył małego naciągacza – zwykłą gnidę, którą miałby ochotę przydepnąć butem i rozdusić. Ale opanował się. Bo czymże innym, jak nie złodziejem, był on sam! Człowiek, który bez skrupułów ukradł kobietę innemu mężczyźnie... Czy to, że się w niej zakochał, mogło być dla niego jakimkolwiek usprawiedliwieniem. Dookoła niego, codziennie, kręciło się mnóstwo pięknych, samotnych kobiet w różnym wieku, które wyraźnie dawały mu odczuć, że mają na niego ochotę i niczego by mu nie odmówiły. A on, co zrobił? Nie zwracał na nie uwagi. Udawał, że te sprawy go już nie interesują. Że ma je poza sobą. A chwilę po tym upatrzył sobie i uwiódł mężatkę, więc mógł się spodziewać, że zaczną się kłopoty. Z mężatkami zawsze jest problem! Nie potrafił jednak oprzeć się jej urodzie i postąpić inaczej. Bo to co się stało, to uczucie – ta niespotykana w tym wieku miłość do Patrycji, była od początku silniejsza od jego rozsądku i od siły przemawiających na jej niekorzyść argumentów.
Nie mógł, nie potrafił z niej zrezygnować. I nie wyobrażał sobie, co by zrobił, gdyby teraz, z jakiegoś powodu, stracił ją bezpowrotnie. Już sama taka możliwość spadła na niego jak grom z jasnego nieba. Wstrząsnęła nim i zamroczyła go, jak uderzenie w głowę ciężkim łomem, jak zapowiedź zbliżającego się nieuchronnie, strasznego kataklizmu.
„Wszystko ma swoją cenę” – pomyślał. „Dziesięć tysięcy za spokój i możliwość dalszych spotkań z Patrycją, to nie jest zbyt wygórowana cena”
- Propozycja wydaje się rozsądna. Muszę jednak ją przemyśleć. Ponadto niech się panu nie wydaje, detektywie Nygus, że codziennie noszę w kieszeni taka kwotę na drobne wydatki.
Nygus uśmiechnął się. Był zadowolony, bo wszystko szło po jego myśli i udało mu się nadać swojej „propozycji nie do odrzucenia” pozory biznesowej rozmowy.
- Oczywiście, że nie. Rozumiem, że musi się pan zastanowić. Ale radzę się decydować szybko. Zaczekam dwa dni i ani godziny więcej! Spotkajmy się tutaj pojutrze o tej samej porze. Dla pewności dodam, że interesuje mnie tylko gotówka. Żadne czeki. Jeżeli się pan nie pojawi, prawo pierwokupu, że tak powiem, upadnie. Będę musiał poszukać innego kupca.
Po tym przemówieniu Nygus wstał, odwrócił się na pięcie i wyszedł. Był pewny swego, bo wiedział, że udało mu się przycisnąć „klienta” do muru.
„Będzie chciał uniknąć skandalu i zapłaci” – pomyślał. ”Jeszcze nie raz zapłaci! Wreszcie dowie się, jak to jest, kiedy ktoś człowieka porządnie chwyci za jaja...”
Nygus był zwyczajną szują, pijawką i pasożytem, ale miał swój osobisty kodeks, którym się kierował w interesach. Trzeźwo oceniał sytuację. Nigdy nie przeciągał struny. Niektórym swoim ofiarom odpuszczał po pierwszym razie. Inne traktował jak dojne krowy. I doktor, któremu – jego zdaniem - pieniądze, z każdej strony, same pchały się do kieszeni, siłą rzeczy, powinien należeć do tej drugiej kategorii.
Rozdział IX

Marta Wolanin kochała wiosnę. Uważała, że jest to najpiękniejsza pora roku. Już samo słowo „wiosna” wprawiało ją w zachwyt i wprowadzało w stan świątecznego podniecenia. Utwierdzało w przekonaniu, że wiosna, tak jak i ona, jest kobietą. Kiedyś - gdy była młodsza, pisała wiersze i zastanawiała się nad wieloma sprawami - doszła do wniosku, że człowiek, który pierwszy raz wypowiedział to słowo, musiał być geniuszem. Najprawdopodobniej zrobił to sam Bóg, a ludzie tylko podłapali jego myśl. Bo, żeby w jednym wyrazie zawrzeć to wszystko, co jest istotą tego niesamowitego czasu; czasu w którym wszystko, po skostniałej zimie, odradza się i na nowo budzi do życia - tę niepojętą, nieuzasadnioną niczym radość istnienia, trzeba było mieć coś w rodzaju, nadprzyrodzonej, boskiej wrażliwości i intuicji.
Każdego roku, już od zabawy sylwestrowej, czekała z niecierpliwością na ten, nadchodzący po ostrych mrozach, ożywczy podmuch ciepłego powietrza - topnienie śniegów, pękanie lodów i szum spływającej wezbraną rzeką kry. Czekała na trwający od świtu do nocy, wesoły ptasi świergot, na wyłaniające się spod zasp, porastające okoliczne wzgórza, zielone oziminy i dywany kolorowych, najpiękniejszych kwiatów, które wraz z ciepłymi promieniami słońca zakwitały na łąkach, zagajnikach i bezlistnych jeszcze bukowych lasach.
Z czasów dzieciństwa pamiętała marcowe zające, które ojciec, wyjeżdżając w pole, znajdował na zarośniętych tarniną miedzach; a później wyprowadzał tam dzieci, aby z daleka pokazać im te maleńkie, puszyste, strzygące uszami zwierzątka, jako naoczny dowód, że świat znowu obudził się do życia.
Po kwiatach leśnych i polnych, które zamieniały się w soczystą zieleń, przychodził czas na kwitnące dookoła domów sady. Wszystko to napawało ją zawsze radością i nadzieją oraz chęcią do przeżycia czegoś nowego.
Gdy dorosła i z dziewczynki przemieniła się w piękną pannę, przyznała rację dziadkowi. Staruszek, gdy się rozgadał, mówił żartobliwie, że wiosna, to budząca podziw i pożądanie, szczęśliwa i zakochana w chłopcu młoda kobieta, w kolorowej zwiewnej sukience z gołymi nogami, bez majtek; i rozpuszczonymi na wietrze, sięgającymi bioder, złotymi włosami. To sama radość i miłość!
W tym roku Marta, szczególnie mocno, odczuła nadejście ciepła. Patrząc na budzący się do życia, po zimowym letargu, wiosenny świat, miała wrażenie, że i w niej odezwał się, tłamszony dotychczas z żelazną konsekwencją, siłą woli, zew przyrody. I nic w tym dziwnego, bo była dopiero trzydziestodwuletnią, młodą, kipiącą życiem kobietą, z dużym temperamentem. A jej potrzeby od dawna nie były zaspokajane.
Była mężatką, ale od lat żyła samotnie, jak wdowa albo rozwódka, i sama wychowywała syna. Kochała swojego męża, ale on był daleko i nie mógł jej pomóc. Nie winiła go za to, bo gdy wyjechał, oboje skazali się na taki los. Nie chcieli żyć w biedzie, a w Polsce nie było dla nich żadnych perspektyw. Mogli wegetować, zarabiając parę groszy i klepać biedę, co w konsekwencji także zniszczyłoby ich miłość. Dlatego go nie zatrzymywała. Zgodziła się na taki układ i teraz – gdy czas i oddalenie zrobiły swoje – płaciła za to wysoką cenę.
Podejrzewała, że mąż za granicą ma jakąś kobietę i pogodziła się z tym. Nie robiła mu wymówek, bo wiedziała, że na dłuższą metę, nikt nie wytrzymuje samotności i tak się ta pogoń za pieniędzmi, za dobrobytem musiała skończyć. Gdyby jednak się na to nie zdecydował, do tej pory, zapewne, mieszkaliby nadal kątem u jej rodziców. Nigdy nie dorobiliby się własnego domu i tyrali jak woły na umowach śmieciowych, bez nadziei na to, że coś się może zmienić.
Decydując się na takie życie, jak się im wydawało, wybrali mniejsze zło. Ale czy na pewno mniejsze­? Co do tego, czasami - szczególnie nocą, gdy samotnie, niezaspokojona seksualnie, leżała w swoim dużym, małżeńskim łóżku, nie mając do kogo otworzyć ust i przytulić się – nachodziły ją wątpliwości.
Podświadomość podpowiadała jej, że życie bezpowrotnie ucieka i najwyższy czas coś ze sobą zrobić, zanim całkiem uschnie z tęsknoty do mężczyzny i przedwcześnie się zestarzeje. Zanim obwisną jej piersi i pośladki, a wykrzywione grymasem ciągłego niezadowolenia usta i zasmucone oczy, otoczy pajęczyna głębokich zmarszczek. Uroda przeminie, a wtedy nie spojrzy na nią nawet pies z kulawą nogą...
Miała nadzieję, że do tego jeszcze jest daleko, ale już niekiedy ogarniał ją niepokój, bo nie potrafiła obiektywnie oceni swojej sytuacji. Gdy dopadała ją chandra, wydawało jej się, że jest nieatrakcyjna; a starość już nieuchronnie czai się za rogiem jej pięknego domu, aby pożreć, obrócić w pył i niwecz jej umykającą szybko młodość i urodę.
Pod pewnymi względami przypominała tych bałamutnych, dawnych filozofów, którzy uważali, że rzeczy istnieją tylko wtedy, gdy ktoś na nie patrzy. Tak jakby kobieta mogła być piękna i czuć się atrakcyjnie tylko pod warunkiem, że widzi ją i pożąda choćby najmarniejszy na świecie mężczyzna.
Z powodu tej obsesji na tle starzenia się i złego wyglądu, Marta, która z natury była raczej kobietą skromną, teraz ubierała się tak, jakby codziennie była niedziela. A gdy szła do sklepu lub odprowadzała synka do szkoły, zdawała się bezgłośnie krzyczeć: „Zobaczcie wszyscy, jaka jestem piękna i seksowna, i jak wiele mam do zaoferowania mężczyźnie, który mnie zapragnie i pokocha. Nie chce już dłużej czekać na mojego ślubnego, odkładać życia na później, gdy będę już za stara. Chcę, aby znowu ktoś mnie przygarnął, mocno przycisnął do siebie i pocałował. I powtarzał codziennie: Jesteś miłością mojego życia. Moją nadzieją, wiarą i siłą. Moją bratnią duszą. Królową nocnych tęsknot, wschodów i zachodów słońca; panią moich myśli, krążących po obłokach twojej nieopisanej urody...”

Dochodziło południe. Grzegorz siedział w ogrodzie na składanym, wygodnym fotelu z paletą malarską i pędzlem w rękach. Przed nim, na sztalugach stał, tchnący ciepłymi barwami, wiosenny pejzaż, w którym centralne miejsce zajmował, wypływający z lasu, z obu stron obrośnięty złotymi kaczeńcami, wijący się strumyk i dwie, rosnące przy nim, stare, omszałe brzozy. Obraz wydawał się dosyć ładny, ale jak na wymogi współczesnego malarstwa, gdzie najważniejsze jest szokowanie widza, trochę zbyt kiczowaty i prostacki.
„Prawdziwy nikiforyzm” – jakby powiedziała Patrycja.
Na pierwszy rzut oka, można był rozpoznać, że przedstawia on wzgórze i lasek za domem oraz kawałek ogrodu, przez który przepływa strumyk. Ale nie było na nim stawu.
Staw dopiero powstawał! Na razie widać było ogólny jego zarys i wysoką groblę od strony mnicha. Więc trzeba było jeszcze włożyć ogrom pracy, aby doprowadzić robotę do końca. Grzegorz jednak nie martwił się tym. Miał czas i mógł codziennie poświęcić kilka godzin na przewalanie ziemi.
Samo malowanie i struganie figurek szachowych nie wystarczało. Potrzebował ciężkiej, niemal katorżniczej pracy, aby zapełnić tę pustkę, zasypać tą beznadziejną wyrwę – to dotkliwe wrażenie bezcelowości życia, jakie dotknęło go po odejściu z wojska.
A wszystko miało wyglądać zupełnie inaczej!
Wreszcie miał odpocząć od tego cholernego, wojskowego drylu, od tego codziennego kieratu. Od tej fabryki zamieniającej ludzi w zaprogramowane i sterowane zdalnie maszyny do zabijania. Maszyny ograniczone tylko do wykonywania rozkazów cywilnej zwierzchności, pozbawione prawa do samodzielnego myślenia i dyskutowania o polityce. Bo wojsko ma być apolityczne. Ale co to znaczy apolityczne? Czy nie to, że trzeba bez szemrania słuchać i wykonywać polecenie pierwszej lepszej szui w cywilnych portkach, żądnej władzy i pieniędzy; marnej kreatury, której, kolejny raz, udało się omamić i oszukać pięknymi hasłami, nigdy z niczego nie wyciągający wniosków wyborczy tłum.
Pragnął odpocząć w błogim spokoju, na łonie natury. Podróżować, zobaczyć, przed śmiercią, trochę kraju, a może i świata z perspektywy całkowicie niezależnego i wolnego człowieka. Wreszcie korzystać z życia i mieć wszystko słodko w dupie.
Takie było pierwotne założenie. Ale już po dwóch miesiącach okazało się, że jest inaczej. Bowiem przekonał się, że wojsko było jego całym światem. Jego życiem, młodzieńczym marzeniem, które - jako jedno z niewielu - udało mu się zrealizować. A teraz pozostała pustka, szara codzienność i wrażenie bezcelowej wegetacji. Postanowił z tym walczyć! Wziąć się w garść! A co najważniejsze odstawić kieliszek... Wzmacnianie się koniakiem już przed południem nie może doprowadzić do niczego dobrego. Żeby nie było tak, jak z tym starym kawalerem z kawału o alkoholikach, którego nawet ksiądz, idąc po Bożym Narodzeniu z coroczną wizytą pasterska, omijał z daleka, bo nie mógł spodziewać się koperty z kolędą. A gdy raz zaszedł, powiedział:
- Słyszałem, Jurek, że masz problem z alkoholem.
- Ja? z alkoholem? – zdziwił się gospodarz. – Z alkoholem nigdy nie mam żadnego problemu! Gdy mi za braknie idę do sklepu, kupuję i po kłopocie. Gorzej za to jest z pieniędzmi...
Pozostało mu jeszcze łowiectwo...
Kilka lat wcześniej dał się namówić i zapisał się do koła myśliwskiego. Wydawało mu się, że to będzie jakaś alternatywa na emeryturę. Okazało się jednak, że nie jest drapieżnikiem! Nie jest wilkiem, tylko raczej owcą – jakby powiedział amerykański filozof, From. Nie odnalazł w sobie żyłki zabójcy. Wprawdzie kilka razy w roku brał udział w zbiorowych polowaniach, ale z myślistwa – musiał to przyznać szczerze – najbardziej podobała mu się biesiada przy ognisku po hubertowskim polowaniu i organizowany tradycyjnie przez koło bal karnawałowy dla myśliwych i ich rodzin. Te dwie wspaniałe imprezy, na które zawsze zabierał ze sobą Patrycję, to było naprawdę coś pięknego. I aby mógł w nich uczestniczyć chętnie opłacał całoroczną składkę.
Grzegorz, kolejny raz, zerknął na swój obraz. Przyłożył pędzel i coś poprawił. Dodał jakiś cień, jakieś, prawie niewidoczne, załamanie światła.
„Jak na początkującego amatora całkiem nieźle” – pomyślał. W tym samym momencie przypomniał sobie słowa żony, którymi, będąc w dobrym humorze, czasami, podkpiwała sobie z jego artystycznych ambicji: „Lepiej byś się zajął korzenioplastyką”.
To żartobliwe zdanie, wyjęte żywcem z jakiegoś telewizyjnego kwizu, podziałało na niego, jak wylany na głowę kubeł zimnej wody.
„Może ona ma rację? Może zamiast bawić się w malarza, powinien zająć się czymś pożyteczniejszym. Na przykład założyć firmę projektującą ogrody; ogłosić się w internecie, zatrudnić młodą asystentkę do dobierania telefonów i kontaktów z klientami, ze dwóch fizoli i wziąć się do zarabiania pieniędzy. W takiej pracy mógłbym również, w jakimś sensie, nie narażając się na docinki, realizować swoje artystyczne ambicje”.
W tym momencie zaskrzypiała furtka w ogrodzeniu posesji. Grzegorz obejrzał się i zobaczył, że wysypaną czerwonym kamieniem ścieżką, idzie sąsiadka, Marta Wolanin.
Odkąd zaczął pracować przy budowie stawu, Marta odwiedziła go kilka razy i interesowała się jego pracą. Lubiła, po sąsiedzku, posiedzieć z nim w ogrodzie przy stoliku. Porozmawiać i popatrzeć na obraz, który w przerwach pomiędzy kopaniem i wywożeniem ziemi, wytrwale malował.
Zdawała sobie sprawę, że nie jest to, zapewne, wielkie dzieło, ale, jako zupełnemu laikowi w tej dziedzinie, podobał jej się ten widoczny na nim, prawdziwy, ale jakby bardziej tajemniczy i bajkowy świat. Tutaj, w przeciwieństwie do bohomazów współczesnych, młodych malarzy, wystawianych w galerii rzeszowskiej, które miała okazję niedawno widzieć, nie musiała się głowić, co przedstawia i o co w nim chodzi. I gdyby ktoś ją zapytał, dlaczego podoba jej się takie malarstwo, mogłaby szczerze, bez wymyślania karkołomnych bzdur i owijania w bawełnę, w kilku zdaniach, wyrazić swoje zdanie.
Nigdy nie przepadała za artystami w rodzaju tych, którzy lubią szokować; wieszają majtki, czy genitalia na krzyżu i wmawiają ludziom, że jest to dzieło sztuki. Uważała raczej, tak jak większość trzeźwo myślących, prostych ludzi, że są to beztalencia nie potrafiące nikogo zainteresować swoimi marnymi pracami i pomysłami. Wywołują skandale, po to, aby zaistnieć. Jaja na krzyżu potrafi powiesić każdy dupek, ale nie każdy potrafi namalować coś miłego dla oka.
Marta miała na sobie bardzo obcisły, czerwony sweterek, krótką, odsłaniającą kolana, kloszową spódniczkę i czerwone buty na średniej wysokości obcasie. W tym wiosennym, zwiewnym stroju wyglądała młodo, niemal dziewczęco i wdzięcznie. Ale bystry obserwator, bez trudu dojrzał w wyrazie jej twarzy, w głębokich dużych, zielonych i bardzo okrągłych oczach coś, co świadczyło o tym, że ta piękna młoda mężatka jest samotna, od dawna niezaspokojona w miłości i nieszczęśliwa.
- Cześć sąsiedzie – powiedziała i z lekko rozchylonymi w półuśmiechu, pełnymi ustami, zatrzymała się przed sztalugami. – Pięknie malujesz! Kto by pomyślał, że spec od wydawania rozkazów może mieć w sobie tyle wrażliwości.
Grzegorz podsunął jej krzesło i patrzył, jak elegancko, z niewymuszoną gracją, wypinając do tyłu mocno obciśniętą, zaokrągloną pupę i odsłaniając wyżej niż można było się spodziewać, zgrabne nogi, sadowi się na miękkim siedzeniu.
- Ale jeszcze ładniej ryję i przewalam ziemię. – Grzegorz uśmiechnął się, jakby trochę zażenowany tą niezasłużoną pochwałą. – Naprawdę tak myślisz, czy tylko chcesz być cholernie uprzejma?
- Tak uważam i już. W życiu nie widziałam ładniejszego obrazka! Wydaje mi się, że widok, który na nim przedstawiłeś jest atrakcyjniejszy od rzeczywistego. Jakbyś zrobił dobre zdjęcie, powiększył je i posypał brokatem, aby nadać mu bardziej tajemniczy i świąteczny odcień.
- Pięknie powiedziane. Z taką wyobraźnią mogłabyś bez problemu zostać krytykiem sztuki i pisać artykuły do kolorowych czasopism dla kobiet, za które kasowałabyś ciężką forsę – zażartował.- Ale cieszę się, że ci się podoba. Maluje tak, bo uważam, że malarstwo, jak i każdy inny rodzaj sztuki, powinno w jakimś sensie upiększać tę naszą codzienną, szarą rzeczywistość. Tylko wtedy ma to jakiś sens. Po co psuć sobie humor oglądaniem brzydkich widoków? Po co się niepotrzebnie maltretować... Wystarczy, że codziennie musimy jeździć tymi samymi, dziurawymi drogami i oglądać w telewizji, od lat, te same gęby polityków i słuchać ich przemówień.
- Masz rację – uśmiechnęła się. - To rzeczywiście jest dosyć ciężka tortura. Ale nic na to nie możemy poradzić.
- Nie zgadzam się. Zawsze możemy coś zrobić – sprzeciwił się. – Chociażby wyłączyć telewizor; zająć się zakładaniem ogrodu, kopaniem stawu czy malowaniem, takich jak ja, kiczowatych obrazów.
- Nie bądź za bardzo samokrytyczny. Człowiek powinien doceniać, to co robi.
- Nie ma w tym zbyt wielkiego samokrytycyzmu. Po prostu staram się patrzeć obiektywnie, żeby mi przypadkiem woda sodowa nie uderzyła do głowy. Ale jeżeli naprawdę podoba ci się mój obraz, podaruję ci go. Będziesz mogła powiesić go sobie na korytarzu przed wejściem do salonu. Tam, o ile pamiętam, jest dobre światło i ładnie będzie się prezentował.
- A co na to twoja żona? – zerknęła na niego zalotnie, i - tak jak to robią młode dziewczyny, gdy chcą pokazać, że coś zrobiło na nich wrażenie - zatrzepotała długimi rzęsami. – Nie spodoba jej się, że rozdajesz swoje dzieła obcym kobietom.
- Możesz się tym nie przejmować. Patrycja nawet nie zauważy, że go nie ma. Zresztą, gdyby nawet, to i tak nie będzie miała nic przeciwko temu. Jej nie interesują moje malowidła. Uważa, że to nic specjalnego. Jak mówi: „prawdziwy nikiforyzm”. I chyba ma rację.
- Ja bym się z nią nie zgodziła. Chętnie powieszę ten obraz w moim domu.
Marta była zadowolona, że udało jej się zaprzyjaźnić z tym starszym, ale jeszcze bardzo atrakcyjnym mężczyzną. Pomimo dzielącej ich różnicy wieku., czuła w nim bratnią duszę. A co najważniejsze, wydawało jej się, że pomimo, iż jego pracująca w mieście żona, codziennie wracała do domu, jest on tak samo samotny, jak ona. Że ciężko mu wysiedzieć w pustym domu i dlatego codziennie zaharowuje się na śmierć, kopiąc ręcznie, od świtu do nocy, staw za domem i maluje obrazy. Wprawdzie przez cały czas robił dobrą minę i udawał, że u niego wszystko gra, ale jej nie zwiódł. Potrafiła wyczuć, co się dzieje i wiedziała, że jest głęboko nieszczęśliwy. I nie miałaby nic przeciwko temu, gdyby udało się jej trochę go rozruszać i pocieszyć.
Wybierając się z tą przedpołudniową, sąsiedzką wizytą, specjalnie ubrała się tak, aby nawet ślepiec mógł zauważyć i docenić jej urodę i wdzięk.
„Niech staruszek widzi, że nie tylko jego Patrycja ma się czym pochwalić” – myślała. „Jej czas, niestety, już się kończy... A ja będę jeszcze długo młoda, gdy jej już dawno obwisną piersi i tyłek...”
Grzegorz miał wrażenie, że Marta próbuje go poderwać. Ale nie reagował, bo wydawało mu się, że to jest raczej jego pobożne życzenie i przywidzenie. Czego może chcieć od niego kobieta, która mogłaby być jego córką? Po prostu jest miła i to wszystko! Tak podpowiadał mu rozum, dlatego zachowywał się bardzo powściągliwie, gdyż nie chciał się ośmieszyć i wyjść na głupca. Zauważył jednak, to wszystko, co ona chciała mu pokazać. I coś go ruszyło.
Przez chwilę, zanim się na tym przyłapał, znowu poczuł w sobie siłę i młodość. A później zawstydził się sam przed sobą, bo przypomniał sobie córkę, Natalię, która niedługo miała przyjechać z Ameryki na wakacje. I specjalnie dla niej śpieszył się ze stawem. Chciał, aby mogła w upalne dni, pływać po nim łódką, opalać się i obserwować stojące tuż pod powierzchnią wody, złote, królewskie karpie.
Przypomniał sobie również o Patrycji - Patrycji, którą kochał przez całe życie i nigdy nie zdradził. Ale czy na pewni nie zdradził? Czy to, że nie był z kamienia, że podobały mu się inne kobiety i oglądał się za nimi, że pożądał ich, nie było jakąś formą zdrady? Może sam siebie oszukuje i robi się lepszym niż jest w rzeczywistości. W końcu niektórzy uważają, że sam fizyczny kontakt, fizyczna miłość, sam seks dla zaspokojenia popędu płciowego, nie jest żadną zdradą.
Prawdziwa zdrada pojawia się dopiero wtedy, gdy zakochujesz się w innej kobiecie. I czy w związku z tym, ona była i czy jest mu w ten sam sposób wierna? Czy teraz, gdy przeszedł na emeryturę i potrzebuje jej wsparcia, odrzucając go, nie odpłaca mu pięknym za nadobne.
„Stanowczo za bardzo się przejmuję.” – Grzegorz wzdrygnął się. „Trzeba brać życie takim, jakie jest i niepotrzebnie, zanadto go nie komplikować. Kto sąsiadki nie przejebie... Gdybym tylko potrafił myśleć w ten sposób, moje życie byłoby o wiele prostsze.”
- Czego się napijesz? – zaproponował, gdyż przypomniał sobie, że pełni tutaj rolę gospodarza i powinien nie tylko gapić się z rozdziawionym pyskiem na, wyłaniające się spod spódniczki Marty, czerwone majtki, ale także okazać odrobinę telewizyjnej kultury i zaproponować coś dopicia.
- Może być mała kawa, jeżeli nie sprawi ci to problemu. W końcu nie chciałabym odrywać cię od pracy...
- I tak miałem zamiar zrobić sobie dłuższą przerwę, aby trochę odsapnąć, więc się tym nie przejmuj. A poza tym twoje towarzystwo dobrze wpływa na moją psychikę. Poprawia mi nastrój i przyśpiesza krążenie krwi...
- Cieszę się, że tak mówisz. – Marta uśmiechnęła się, odsłaniając piękne, równe, białe jak śnieg zęby. Wyglądała niezwykle apetycznie - jak dojrzała brzoskwinia, na widok której usta same się otwierają, aby ją ugryźć i skosztować słodkiego soku.
W tym momencie Marta postanowiła, że nie będzie dłużej czekać na męża. Nie będzie wyć po nocach i usychać z tęsknoty. Od dzisiaj zacznie normalnie żyć i sama zadba o swoje potrzeby.
Postanowiła, że znajdzie sobie kochanków, którzy dadzą jej wszystko to, czego kobieta oczekuje od mężczyzny. Ale nigdy więcej się nie zakocha! Nie pozwoli sobie na rujnującą życie miłość!
Od dzisiaj będzie wyrachowana jak sklepikarz. I zacznie w końcu korzystać z życia. W ten sposób zemści się na mężu, który niczego sobie nie odmawia, nie traci czasu: Od lat działa na dwa fronty! I tam, w Angli ma inną kobietę! Nie żyje, tak jak ona – samotnie, w celibacie. A gdy dwa razy do roku – na Boże Narodzenie i Wielkanoc – przyjedzie do domu, ona także, pięknie, odegra przed nim rolę wiernej żony.
Będzie, równie dobrze jak on, udawać bogobojną, przyzwoitą i kobietę; i zapewniać, że wszystko jest w porządku. W końcu i ona odpłaci mu pięknym za nadobne. I oboje będą zadowoleni, jak aktorzy po premierze sztuki, która zdobyła uznanie krytyków i publiczności. Na tą myśl poczuła lekkie mrowienie w okolicy serca i opuściło ją, towarzyszące jej stale od chwili, gdy zorientowała się, że jest zdradzana, nieprzyjemne wewnętrzne napięcie.
Od dziś sama postanowiła wybierać mężczyzn, których będzie wpuszczać do swojego łóżka i wodzić za nosy. Nie będzie już dłużej czekać, aż któryś się w końcu odważy się i łaskawie wyciągnie do niej rękę.
Sąsiad Kosinśki, pomimo, że o wiele od niej starszy, zawsze jej się podobał. Był wysokim, dobrze zbudowanym, przystojnym mężczyzną. Miał w sobie jakąś wrażliwość, delikatność w obejściu i pociągającą urodę drapieżnego ptaka, który jednak przez lata leniwego, małżeńskiego życia oduczył się polować. Ale ona zamierzała obudzić go, wyrwać z tego letargu, bo doskonale nadawał się do zagrania głównej roli w pierwszym odcinku jej romansowego serialu.
„Sąsiad Kosiński, były żołnierz zawodowy, na pierwszy ogień, będzie jak ulał” – pomyślała i uśmiechnęła się, bo spodobał jej się ten dowcip.
Rozdział X

Na początku maja Patrycja wyjechała do Krakowa, na sympozjum pielęgniarek oddziałowych z wydziałów chirurgicznych. Miała tam spędzić trzy dni, słuchając wykładów poświęconych społecznej misji zawodu pielęgniarki. Był to tylko pretekst, mający zmylić czujność Grzegorza, który ostatnio stał się bardzo drażliwy, i umożliwić jej spędzenie kilku dni poza domem.
Oczywiście wszystko w szczegółach wymyślił i zaplanował doktor Stachura; i już wieczorem, pierwszego dnia dołączył do niej. Bowiem od dawna przestały im wystarczać dwugodzinne, popołudniowe spotkania, raz lub dwa razy w tygodniu, w jego mieszkaniu. Chcieli chociaż na kilka dni, przerwać tą wymuszoną konspirację i przestać się ukrywać. Pragnęli odetchnąć swobodnym, anonimowym powietrzem wielkiego miasta, gdzie nikt ich nie rozpozna i nie wywoła sensacji.
Andrzej postanowił zaszaleć. Nie liczył się z pieniędzmi. Wynajął królewski apartament w hotelu „Sobieski” w pobliżu rynku, za który oczywiście słono zapłacił, ale był szczęśliwy. Wreszcie miał tylko dla siebie kobietę, którąś kochał. Chciał ją oczarować i olśnić. Pokazać nocne życie dużego, turystycznego miasta. I wydawało mu się, że w ich stosunkach nareszcie coś drgnęło.
Wiedział, że Patrycja ciągle jeszcze się waha. Nie wie jak ma postąpić? co zrobić? Ale wyczuwał instynktownie, że z każdym dniem szala zwycięstwa przechyla się na jego stronę.
- Chyba zupełnie oszalałam! Co ja tutaj z tobą robię? – powiedziała Patrycja i pochyliła się nad Andrzejem, aby go pocałować. – Nigdy nie przypuszczałam, że kobieta, na krok przed klimakterium, może do tego stopnia stracić głowę, aby zachowywać się tak, jak jej własna córka.
Przycisnął ją do siebie i oddał namiętny pocałunek.
- Kocham cię i mam nadzieję, że oszalałaś dla mnie i nigdy już nie zmądrzejesz. A swoją drogą wyglądasz oszałamiająco, jakbyś miała dopiero trzydzieści lat. W tym wieku kobiety są zawsze najpiękniejsze.
- Nie przesadzaj komplementami. – Uśmiechnęła się zalotnie i zarazem wyzywająco. – Jeszcze się do nich przyzwyczaję i będzie mi tego brakowało, gdy ty już dawno się mną znudzisz, przestaniesz mnie kochać i zaczniesz, jak inni starzejący się lekarze, uganiać się za młodymi pielęgniareczkami.
- Nigdy się tobą nie znudzę. Tego możesz być pewna. I mogę ci przyrzec, że już zawsze będę cię kochał! – odpowiedział bardzo poważnie, jakby w tej chwili składał przysięgę małżeńską. A w jego niskim, przyjemnie brzmiącym, opanowanym głosie kryła się jakaś wielka moc i zdecydowanie, że nie mogła wątpić w jego słowa. – Już nic tego nie zmieni, niezależnie od tego, jak potoczą się nasze losy. Ale pragnę, abyśmy byli zawsze razem.
Rozmowa przybrała bardzo poważny charakter. Andrzej podniósł się z łóżka, na którym leżeli i stojąc półnagi, boso na podłodze, wpatrywał się intensywnie w Patrycję, z nadzieją na to, że zgodzi się opuścić męża i zostać z nim. Na jego wysokim inteligentnym czole, na które opadły mu, zmierzwione w czasie miłosnych zmagań, mocno już szpakowate włosy, i starannie ogolonej twarzy, pojawił się grymas cierpienia i bólu. Piekła go twarz; a duże, inteligentne, niebieskie, jak włoskie niebo, mocno wytrzeszczone oczy, świeciły się jak dwie jasne gwiazdy na ciemnym niebie. Bowiem wyczuł, że Patrycja jeszcze nie jest gotowa, aby porzucić dotychczasowe życie, które jej się przejadło i podążyć za nim.
Rozumiał, że nie jest to dla niej proste i łatwe, że z mężem łączy ją wiele wspólnych przeżyć, dom i córka. Że wszystko to razem, tworzy niesamowicie mocne spoiwo, które nawet, gdy się tego bardzo chce, ciężko jest rozerwać. W tej chwili jednak był egoistą. Myślał przede wszystkim o sobie. On także miał prawo do miłości i szczęścia. I wiedział doskonale, że bez Patrycji nie czeka go w życiu już nic dobrego: tylko codzienna, nudna wegetacja, samotność, szarość i smutek - życie bez radości i celu. Bo sama praca, choćby i najszlachetniejsza, dająca wiele zadowolenia i satysfakcji, nie jest w stanie utrzymać człowieka na powierzchni, gdy utraci to, co jest dla niego niezbędne i najcenniejsze...
Patrycja była jedyną kobietą, którą kochał, której pożądał i z którą pragnął spędzić dalsze życie.
Co prawda, spotkali się późno, ale od pierwszej chwili – gdy tylko przejrzał na oczy po śmierci żony – i poczuł jej zapach, wiedział, że jest to ta jedyna na świecie kobieta, z którą pragnie być. Druga połowa jego istoty. Nigdy wcześniej nie wierzył w takie gadanie. Uważał, że to zwyczajne bzdury, nie znajdujące żadnego uzasadnienia w medycynie, ani w żadnej innej nauce. A teraz zmienił zdanie.
Był przekonany, że każdy człowiek, jeżeli nie został przeznaczony do życia w samotności, ma swoją drugą połowę. Z pierwszą żoną żył zgodnie i szczęśliwie, ale ona – teraz musiał to przyznać – nie wzbudzała w nim takich niesamowitych, balansujących na krawędzi zwierzęcych instynktów, emocji i uczuć, jak Patrycja.
- Ja także bym chciała, aby tak było. Ale, jak wiesz, ciągle jeszcze jestem mężatką, co prawda niewierną, ale zawsze... I mam córkę – odpowiedziała, zupełnie nieświadomie potwierdzając tok jego rozumowania. To jeszcze bardziej umocniło go w przekonaniu, że są dla siebie stworzeni, bo ich myśli także podążają tymi samymi ścieżkami. – Tobie jest łatwiej. Jesteś sam i z nikim nie musisz się liczyć.
- Wiem, że tak jest! Przepraszam, że zakochałem się w tobie i przysporzyłem ci tyle kłopotów. Przyczepiłem się do ciebie, jak kleszcz, jak pasożyt i zrujnowałem ci życie. Ale nie mogłem inaczej. I nie pragnę niczego więcej, poza tym, aby być z tobą i codziennie ci to wynagradzać.
- Dziękuję, że tak mówisz. Nigdy nie żałowałam, że spotkaliśmy się i zostaliśmy kochankami. Ja także nie jestem bez winy, że do tego doszło. Mogłam odmówić, ale nie potrafiłam się na to zdobyć. Za bardzo mi się podobałeś, więc, najwidoczniej, to było przeznaczenie. A z Grzegorzem, poza córką i domem, już nic mnie nie łączy. Nasze drogi dawno się rozeszły. Jesteśmy ze sobą z przyzwyczajenie. Nie mogę jednak, tak od razu, porzucić go i przenieść się do ciebie. Musisz to zrozumieć i dać mi trochę więcej czasu.
Niedługo, z Ameryki, przyjedzie na wakacje nasza córka Jolanta. Nie chce, aby zastała rozbity dom. Chcę podarować jej jeszcze to jedno, szczęśliwe lato. A później muszę wszystko zaaranżować tak, aby nasze rozstanie było jak najłagodniejsze, abyśmy po tym – na ile to możliwe – pozostali przyjaciółmi, i byli nadal dobrymi rodzicami dla naszego dziecka.
- To ładnie z twojej strony, że tak myślisz. Nie wiem jednak, czy twój mąż będzie tego samego zdania. Może lepiej, od razu, postawić sprawę na ostrzu noża i przeciąć więzy jednym cięciem?
Przyszło mu do głowy, że oboje z Pastrycją, do złudzenia, przypominają tę podstarzałą parę – kobietę po przejściach i mężczyznę z przeszłością, o której tak pięknie śpiewała jego ulubiona piosenkarka, Alicja Majewska. Zachował jednak tą myśl dla siebie. Był przekonany, że Patrycja jest jego największą i ostatnią miłością. Wiedział, że nie cofnie się przed niczym, aby ją zatrzymać przy sobie. Ale nie potrafił zrobić nic wbrew jej woli. Wiedział także, że na pewno mu się nie odmieni, nie przestanie jej kochać i nie zacznie ganiać za młodymi kobietami. Nie miał o czym z nimi rozmawiać. A nigdy nie był dziwkarzem i nie zanosiło się na to, aby teraz miał nim zostać.
Zawsze – poza krótkim okresem szalonej młodości - był typowym monogamistą. I przypominał długonogiego bociana z czerwonym dziobem, który raz wybrawszy partnerkę, żyje z nią aż do śmierci. Pod tym względem, w śród swoich kolegów lekarzy, z których większość nie przepuszczała żadnej okazji do tego, aby, w ustronnym miejscu, zadrzeć do góry nieskazitelnie biały fartuszek, każdej chętnej, młodszej od nich o dziesięć, dwadzieścia i trzydzieści lat uległej siostrzyczce. Niektórzy z nich zazdrościli mu takiej postawy, bo unikał kłopotów, które ich gnębiły. Inni, natomiast, po cichu wyśmiewali się z niego; uważali że jest dziwakiem i idiotą, który nie umie korzystać z życia, i nie rozumie kobiet.
Ponieważ sam nie chodził na boki i nie zdradzał żony, nigdy się nie zastanawiał, czy ona również, w tym samym stopniu co on, jest mu wierna. Przyjmował, że tak jest i nie poddawał tej prawdy w żadną wątpliwość. Co prawda, nie miał do tego żadnych powodów. I dzięki temu, żył szczęśliwie, bez podejrzeń i zazdrości; pozostając wierny swoim zasadom, jak ostatni Mochikanin, pośród morza obłudy, niewierności i kłamstwa.
Tak było jednak wieki temu, w Warszawie, jakby w poprzednim wcieleniu. Teraz, odkąd zakochał się w Patrycji i odbił ją innemu mężczyźnie, wszystko się zmieniło. Czuł, że złamał swoje zasady, ale nie potrafił postąpić inaczej. Nie zdołał zmusić się do tego, aby wyrzec się tej niespodziewanej, późnej miłości.
Przez trzy dni pobytu w Krakowie, pławili się w luksusie i żyli beztrosko, jak w bajce. Spali nago i kochali się na szerokim, królewskim łożu z baldachimem. Śniadania, obiady i kolacje zjadali w restauracji z pięcioma gwiazdkami i całymi godzinami wałęsali się bez celu po mieście, jak poznająca świat, zakochana para nastolatków, którą wszystko interesuje i cieszy; i która w miłosnym zamroczeniu nie widzi nic poza sobą i nie ma pojęcia, że za każdą następną ulica, za każdym domem, za każdym kolejnym szczęśliwym dniem, za każdą godziną, czyha na nich tysiące niebezpieczeństw. I czai się i skrada ten bezlitosny zabójca, i pożeracz ludzkich namiętności – nieodgadniony czas. Ten pracujący nieustannie, bezkompromisowy młyn wszechświata, potrafiący swoimi olbrzymimi kamieniami zetrzeć na proch wszystko to, co przez wieki usiłuje tworzyć, tak zwany, homo sapiens. Młyn, któremu człowiek, od zarania swoich dziejów, bezskutecznie, pozbawiony nadziei na sukces, usiłuje przeszkadzać, sypiąc w tryby piasek, złożony z osiągnięć swojego ograniczonego rozumu. Ten bezlitosny pożeracz kobiecej i męskiej urody; zamieniający kwitnące, tryskające radością życia młode panny w zgrzybiałe staruszki i dorodnych mężczyzn w tetrycznych dziadków, których do pionu nie może już postawić nawet najnowszej generacji, nieszkodliwa dla zdrowia, pigułka na potencję.
W czasie tych spędzonych w Krakowie, beztroskich dni, Patrycja dała się porwać uczuciu. Zapomniała o wszystkim, co nie wypada robić zamężnej kobiecie po czterdziestce i zachowywała się tak, jakby znowu była, mieszkającą w internacie, głupiutką nastolatką. Dziewczyną stojącą na początku długiej, pełnej przygód, tajemniczej drogi, której pachnący kwiatami kasztanów maj, zawrócił w głowie do tego stopnia, że zapomniała o całym otaczającym ją, poważnym, bożym świecie i obowiązkach. Pragnęła jedynie kochać i być kochaną.
Chwilami odnosiła wrażenie, że znowu jest, śpiącą w koszuli nocnej na gołym ciele, uczennicą trzeciej klasy liceum ogólnokształcącego, która w nocy nie boi się uchylić okna, aby czekający na dole chłopcy z miasta, mogli – narażając się na skręcenie karku – wspiąć się po przerdzewiałej, starej rynnie i wedrzeć się do tego tajemniczego, pachnącego zielonym jabłuszkiem, jedynego w swoim rodzaju świata dojrzewających dziewczyn...
Wydawało je się, że wbrew wszelkiej logice, cofnęła się w rozwoju do okresu nastolatki i do złudzenia przypomina tamtych dwóch lekkomyślnych, oszołomionych hormonami gitarzystów z jej klasy, którym na początku trzeciego roku całkowicie odbiła palma:
Chłopcy w połowie września przestali chodzić na lekcje i uczyć się. Całymi dniami leżeli na żelaznych pryczach, popijali piwo prosto z butelek, grali na gitarach i w jakimś młodzieńczym marzeniu o wielkiej miłości, powodującym chwilowe zaćmienie umysłu, śpiewali nostalgiczne piosenki. Kilka wersów jednej z nich utkwiło jej w pamięci na całe życie:

„...Czarny chleb i czarna kawa.
Opętani samotnością.
W myślach swych szukają szczęścia.
Szczęścia, które zwą miłością...”

To zauroczenie, ten podsycany piwem, muzyką i marzeniem o miłości chłopięcy amok trzymał ich w swoich objęciach tak długo, aż postanowieniem rady pedagogicznej, zostali wyrzuceni ze szkoły i z bursy. Jednakże, jak się później okazało, był to, na szczęście, tylko chwilowy stan nieważkości. Bo po następnych wakacjach obaj powrócili do szkoły i zdali maturę z rocznym poślizgiem.
Dwadzieścia lat po tym zdarzeniu, na zjeździe absolwentów z okazji pięćdziesięciolecia szkoły, dowiedziała się, że obaj studiowali na najlepszym w kraju Uniwersytecie Jagiellońskim; i jak na usuniętych dyscyplinarnie ze szkoły za wagarowanie, muzykujących chłopców z prowincjonalnego miasteczka, zaszli w życiu bardzo wysoko. Ale wtedy żaden z nich nie przypominał już tamtych beztroskich dzieciaków, o których przez wiele lat, następne pokolenia kujonów, opowiadały sobie zabawne historie.
Przez te, trwające krótko, jak mgnienie oka, kilka dni, Patrycja zupełnie straciła głowę, a może, ściślej mówiąc, odzyskała trzeźwy rozsądek. Bo dzięki temu doszła do wniosku, że dłużej w ten sposób nie może żyć. Dała się przekonać Andrzejowi i postanowiła, że nie będzie się już ukrywać ze swoją miłością. Zaraz po urlopie córki, powie o wszystkim Grzegorzowi i wyprowadzi się do Andrzeja. Z domu, prócz swoich osobistych rzeczy, nic nie zabierze i nie będzie domagała się połowy majątku. Pozostawi mężowi, jako rekompensatę, wspólny dorobek ich całego życia. A gdy minie pierwszy szok i Grzegorz oswoi się z sytuacją, wynajmie adwokata i załatwi sprawy rozwodowe, aby, jak najszybciej, ponownie wyjść za mąż za Andrzeja. Teraz była już pewna, że tylko tego pragnie, bo każde inne rozwiązanie nikogo nie zadowoli.

Była piękna, wiosenna pogoda. Wesoło świeciło słońce, a jego promienie przedzierały się przez młode liście przydrożnych drzew i rzucały drgające cienie na równą, asfaltową powierzchnię szosy.
Andrzej zatroskanym, przepełnionym miłością wzrokiem, spojrzał na Patrycję. Od pewnego czasu zauważył, że w miarę zbliżania się do Rzeszowa, staje się ona coraz bardziej milcząca i jakaś przygaszona - jakby na ich radością i szczęściem, którym żyli w Krakowie, z każdym kilometrem, zbierało się coraz więcej ciemnych chmur. Doszedł do wniosku, że Patrycja ciężko znosi tą sytuację i najprawdopodobniej dręczą ją wyrzuty sumienia. Dlatego chcąc dodać jej otuchy, przechylił się w jej stronę, objął ją czule ręką i mocno przytulił.
- Głowa do góry! Wszystko się ułoży i będzie dobrze! Pamiętaj, że bardzo cię kocham. Miałem niesamowite szczęście, że przyjechałem do Rzeszowa. Inaczej nigdy byśmy się nie spotkali. Wiem, że skomplikowałem ci życie...Ale, uwierz mi, wyjdziemy na prostą i razem pożeglujemy w szeroki świat, który ma nam jeszcze wiele do zaoferowania. Dopiero teraz, przy tobie, otworzyłem oczy i zrozumiałem, że kariera nie jest najważniejsza. Jeżeli człowiek kocha, liczy się tylko miłość. Bo tylko spełniona miłość może dać mu prawdziwe szczęście. Ty jesteś moją miłością, moim spełnieniem i moim szczęściem. Nic innego się nie liczy. Żadnej kobiety, nigdy, nie pragnąłem tak jak ciebie.
- Ja także cię kocham. Może bardziej niż ty mnie, bo więcej poświęcam. – Patrycja przylgnęła się do jego silnego, dającego solidne oparcie, ciepłego ramienia i z ukosa, z ufnością małej dziewczynki, którą w tej chwili znowu była, starała się patrzeć w jego niebieskie, pilnujące drogi, głębokie oczy. – Gdybym cię nie kochała nigdy by mnie tutaj nie było. Do tej pory, nawet w najśmielszych snach, nie przychodziło mi go głowy, że mogłabym zakochać się w innym mężczyźnie, porzucić wszystko i pójść za nim. Ale jestem silna, potrafię to zrobić! Martwię się tylko, że dla naszego szczęścia muszę śmiertelnie zranić i pozbawić złudzeń dwie, do tej pory najbliższe mi, osoby. Nie wiem, czy kiedykolwiek zdołają mi to wybaczyć. Mam nadzieję, że chociaż Jolanta, z czasem, potrafi mnie zrozumieć. W końcu, tak jak i ja, jest kobietą.
Andrzej był wrażliwym człowiekiem, więc rozumiał rozterki Patrycji i chętnie pomógłby jej je przezwyciężyć. Nie znalazł jednak w głowie dostatecznie mocnych słów, które mogłyby tego dokonać i odsunąć od niej wszelkie przykre uczucia. Na szczęście on był w o niebo lepszej sytuacji. Był sam i nikogo nie musiał składać w ofierze swojej miłości, a jedynie zyskiwał.
Przez całą powrotną drogę w głowie Patrycji tłukła się jedna myśl: Doszła do wnioski, że jest ona typowym wytworem współczesnego, zdemoralizowanego świata. Człowiekiem bez zasad, łamiącym przysięgi, który dla własnej przyjemności, dla własnego szczęścia; dosadniej mówiąc, dla własnego żądnego seksu tyłka, jest w stanie przekroczyć wszelkie granice przyzwoitości. Zdradzić, porzucić, unieszczęśliwić córkę, żeby tylko jej radość, jej osobiste szczęście było na wierzchu i nic nie ucierpiało. Pod tym względem, dzisiaj, identyfikowała się z ludźmi, o których już w czasach jej pierwszej młodości, śpiewali dwaj, wyrzuceni z internatu, chłopcy:

„Młodzież dwudziestego wieku.
Wychowana nie na mleku.
Lecz na wódce i na winie.
Na klubowych i dziewczynie.”

Tak, teraz już wiedziała wszystko. W ten sposób została wychowana. Przez całe dotychczasowe, dorosłe życie ukrywała tę prawdę o sobie. Tłamsiła swoje zwierzęce instynkty i udawała, że jest lepsza niż w rzeczywistości. Ale w końcu i ona odsłoniła przed światem swoją właściwą naturę.
Teraz okazało się, że nigdy nie była ideałem kobiety i matki.
Tamci dwaj chłopcy z czasów jej młodości wcześniej odkryli, że nie są doskonali i próbowali, na swój sposób, się z tym zmierzyć. Doznali chwilowego olśnienia, który przerodził się w szok, i dlatego rzucili naukę. Śpiewali o sobie, o swoim pokoleniu - o koleżankach i kolegach. Musieli wykrzyczeć tę prawdę całemu światu – przyjaciołom, rodzicom i nauczycielom – prosto w twarz. Tylko oni mieli dosyć odwagi, aby to zrobić.
Ona takiej śmiałości nigdy nie miała. Podporządkowała się obowiązującym zasadom. Udawała miłą i spokojną dziewczynkę. Ale w rzeczywistości, przez cały czas, była w stanie buntu przeciwko wszelkim konwenansom i normom społecznym. Wszystko w niej wrzało, jak w garnku stojącym na buzujący ogniu. Miała ochotę, tak jak oni, pić piwo, drzeć się na całe gardło; całymi dniami leżeć w łóżku z rozstawionymi szeroko nogami, z gołym tyłkiem i uprawiać seks z kim popadnie. Dopiero teraz to dostatecznie jasno zrozumiała. Teraz, gdy cała prawda o niej wyszła na jaw, a na wyszumienie się było już za późno. Nie było awaryjnego wyjścia. Miłość, która przyszła nie w porę, musiała zrujnować życie jej mężowi i córce.
Tamci wyrzucenie z internatu chłopcy, to były jej bratnie dusze. Zawsze o tym wiedziała. Potajemnie pragnęła ich naśladować. Żyć beztrosko bieżącą chwilą, ale nigdy się na to nie zdobyła. Zazdrościła im odwagi i jednocześnie odczuwała ogromny żal, gdy się wyprowadzali. A po ich odejściu w internacie zrobiło się bardzo smutno i pusto, bo nikt inny nie potrafił, tak pięknie jak oni, grać na gitarach i śpiewać:

„..Czy dyrektor – feministka
Może tańczyć z chłopem twista?
Ależ owszem, czemu nie.
Wszak jej też należy się:

Cztery razy po dwa razy.
Osiem razy raz po raz.
O północy ze dwa razy
I nad ranem jeszcze raz...”

Może gdyby w młodości potrafiła się zbuntować i wyszumieć, teraz patrzyłaby na życie, na świat innym wzrokiem. Ale było jak było i nic tego już nie mogło zmienić.
Teraz, na krok przed klimakterium, odezwała się w niej prawdziwa, przekorna, irlandzka natura babci Agaty. I wszystko diabli wzięli.
Wystarczyło że jakiś obcy, starzejący się, samotny facet, z dobrą pozycją społeczną, jaką zapewnia góra grosza w kieszeni, zakochał się w niej, zaczął ją adorować i prawić komplementy, aby straciła dla niego głowę i zapomniała o całym bożym świecie. Aby, jak nastolatka, zadarła do góry spódnicę i ochoczo wskoczyła mu do łóżka. Na pewno byłoby lepiej dla wszystkich, gdyby postępowała tak w wieku dwudziestu lat, a nie dopiero teraz.
Tamci dwaj zbuntowali się, rzucili wyzwanie całemu światu; wykrzyczeli swoje prawdy na grubo przed dwudziestką, gdy była na to pora. Później zrozumieli, że nie można żyć samą miłością, samym buntem, samym marzeniem o sztuce i przygodzie.
W następnym roku wrócili do szkoły i stanęli mocno na nogach. Dzisiaj, o ile wiedziała, jeden był dyrektorem banku, a drugi dentystą. Pozakładali rodziny, zapomnieli o młodzieńczych rozterkach i fascynacjach, o beztroskim, łatwym życiu. Codziennie trzeźwo oceniali sytuację i twardo bronili, ciężko zdobytych terytoriów swoich rodzin.
Ona natomiast, w przeciwieństwie do nich, w młodości zachowywała się jak dojrzała, rozważna i mądra kobieta, po to, aby teraz, na starość, stracić głowę. Cofnęła się w rozwoju o kilkadziesiąt lat; beznadziejnie, niemądrze zakochała się i tym samym zburzyła wszystko, co do tej pory udało jej się zbudować.
Tak to widziała swoją rozsądniejszą, racjonalną częścią mózgu. Ale inna część – silniejsza i bardziej emocjonalna – szeptała jej, że jest inaczej, że najważniejsza jest miłość i rozkosz w łóżku; że dla niej musi poświęcić wszystko i pójść z zamkniętymi oczami za głosem serca - za mężczyzną, którego pokochała, i z którym, po raz pierwszy w życiu, zdradziła swojego męża i – przede wszystkim – swoje zasady.
Rozdział XI

Marta Wolanin, w pozycji półleżącej, siedziała na wygodnym, rozkładanym fotelu na tarasie za domem. Opalała się i dyskretnie, niby tylko wystawiając twarz na działanie promieni słonecznych, przez ciemne okulary, obserwowała sąsiada, Grzegorza Kosińskiego, który pływał po stawie, pomalowaną na zielono, własnoręcznie zrobioną, zgrabną łódką i obserwował wygrzewające się w słońcu królewskie karpie.
Zbliżała się godzina czternasta. Dzień był wyjątkowo upalny i duszny, to też Marta miała na sobie tylko jedwabne, koronkowe i bardzo luźne szorty, i stanik. Spod szortów, cienką linią, przebijała się na zewnątrz intensywna czerwień modnych stringów. Jej zgrabne ciało, bez najmniejszych nawet śladów celulitu, jak na tak wczesną porę roku w tej części świata, było już zaskakująco pięknie opalone na jasno-brązowy kolor i nasuwało podejrzenie, że jego urocza właścicielka, wróciła wczoraj z miesięcznego urlopu nad Morzem Śródziemnym. Jednakże grubo by się pomylił ten, kto by tak myślał., bo Marta nigdzie nie wyjeżdżała. A wyglądającą apetycznie czekoladkę na swojej skórze zawdzięczała promieniom miejscowego słońca.
Pomimo gorąca powietrze miało w sobie jeszcze tą delikatnie drażniącą zmysły, bardzo przyjemną wiosenną świeżość i łagodnie orzeźwiający chłodek, który wyraźnie czuć było na ciele przy mocniejszych podmuchach wiatru.
Marta była zadowolona ze swojego wyglądu. Wiedziała, że szczególnie w tak skąpym stroju, dobrze wygląda. Żałowała tylko, że nie miała zbyt wielu okazji, aby się w taki sposób prezentować. Nigdy nie miała problemów z utrzymaniem wagi. Co prawda nie obżerała się i nie gromadziła zapasów, jak chomik, ale też nie musiała stosować żadnych, rujnujących zdrowie diet odchudzających. I wszystkie koleżanki, a szczególnie jej siostra, Dorota, zazdrościły jej tych predyspozycji organizmu.
Dorota, aby wyglądać w miarę przyzwoicie, musiała od lat maltretować się codzienną gimnastyką i żywić się sałatkami. W przeciwnym razie, po dwóch miesiącach, jej tyłek zaczynał przypominać olbrzymi arbuz i nie mieścił się na krześle, na którym ostrożnie siadała. Ale dziwnym trafem losu, ta wiecznie nienasycona, spoglądająca łakomym wzrokiem na jedzenie grubaska, miała więcej szczęścia niż rozumu. Tak przynajmniej uważała Marta. Trafił jej się ślepy los: Dobrze wyszła za mąż. Jej mąż był krótkowzrocznym notariuszem. Zakochany po uszy, nie widział wad swojej wybranki. A ponadto świetnie zarabiał; nigdzie nie wyjeżdżał i co noc, szczęśliwy kładł się do łóżka ze swoją pulchniutką żoneczką. I najprawdopodobniej – tego Marta nie była zupełnie pewna – musiał się tam całkiem przyzwoicie sprawować. Bo gdy trzy miesiące temu odwiedzili ją w Gwożnicy i nocowali sypialni na półpiętrze, ich łóżko nieprzyzwoicie długo i rytmicznie skrzypiało, przyprawiając ją o palpitację serca i zazdrość.
Tymczasem ona, o wiele atrakcyjniejsza od siostry, obdarzona, pięknym, zgrabnym ciałem, od lat spała sama i co noc usychała z tęsknoty za mężczyzną swojego życia, który z każdym rokiem rozstania stawał się bardziej bezosobowy i mniej podobny do jej męża.
Mężczyzna, o którym skrycie marzyła, nie musiał być ideałem piękności. Powinien jednak być dostatecznie męski, przebiegły i twardy, aby potrafił znaleźć dobrą pracę blisko domu, w Polsce i nie musiał wyjeżdżać za chlebem do innych krajów, aby tam wycierali nim kąty, zadufani w sobie ludzie z bogatszego, zachodniego świata.
Niekiedy w środku nocy budziły ja bardzo przyjemne, erotyczne sny, po których długo nie mogła już zasnąć. Wyśnione podniecenie, bez spełnienia, będące namiastką prawdziwego życia, nie zaspokajające potrzeb młodej kobiety, szybko mijało. Później jednak przychodziły długie bezsenne godziny. Przewracanie się z boku na bok po pachnącej krochmalem, nieskazitelnie czystej pościeli. Czekanie w nieskończoność, aż w szerokim oknie smutnej sypialni samotnej kobiety pojawią się pierwsze jaśniejsze smugi porannego brzasku; a później nad dalekim horyzontem, leżących odłogiem wzgórz Pogórza Rzeszowskiego, pojawi się wielki, jak tylne koło od starego, drabiniastego wozu, używanego w czasach Prybosia do zwożenia z pól zboża , czerwone słońce. Powietrzem wstrząśnie radosny śpiew, budzących się do życia ptaków, które wraz ze zbliżającym się świtem, z pierwszą zapowiedzią budzącego się dnia, przystępują do realizacji, zakodowanych w instynktach, odwiecznych zadań.
Marta podniosła się z leżaka. Sięgnęła po telefon komórkowy, który leżał ma stojącym na tarasie, maleńkim stoliku. Postanowiła wreszcie przestać rozczulać się nad sobą. Zacząć działać i zrealizować swój plan zaciągnięcia do łóżka Grzegorza Kosińskiego.
„Taka mała, sąsiedzka, miłosna przygoda obojgu nam dobrze zrobi!” – pomyślała i uśmiechnęła się do siebie, bo przyszło jej do głowy, że wreszcie zemści się i przyprawi rogi swojemu niewiernemu mężowi. Była pewna, że tak będzie, bo wiedziała, że podoba się Grzegorzowi i nie podejrzewała, aby był on w stanie oprzeć się jej urokowi, gdy znajdzie się w odpowiednio zaaranżowanej do tego celu sytuacji.
Wystukała numer i po chwili usłyszała w słuchawce, przyjemny dla ucha, niski głos sąsiada, który do złudzenia przypominał mruknięcie, wyrwanego z popołudniowej drzemki, wygrzewającego się w promieniach słońca, na parapecie okiennym starego, rozleniwionego kocura. Już samo brzmienie jego głosu sprawiło jej przyjemność i wprowadziło w stan lekkiego podniecenia.
- Kosiński. Słucham! – Przedstawił się, jak zdyscyplinowany żołnierz zawodowy, gotowy w każdej chwili wykonać rozkaz. To, że był już na emeryturze nie miało tutaj żadnego znaczenia.
- Cześć Grzegorz! To ja, Marta. – W tym miejscu zrobiła dłuższą pauzę, aby dać sobie czas na głęboki oddech. Pierwszy raz zastawiała sidła na mężczyznę i czuła się trochę tak, jak modliszka, która przywabia i kusi swojego partnera, po to, aby po miłosnym akcie, oderwać kochankowi głowę i w całości go pożreć.
- Miło cię słyszeć. – Grzegorz był trochę zaskoczony jej telefonem, ale nie pozwolił, aby mogła to wyczuć w jego głosie. Widział, że dziewczyna stoi na tarasie za swoim domem, więc pomachał do niej ręką.
- Mam do ciebie ogromną prośbę – Marta nie śpiesząc się rozwijała swoją intrygę. – Zepsuł mi się zlewozmywak i woda zalewa posadzkę w kuchni. Sama nie potrafię sobie z tym poradzić. Pomyślałam więc o tobie... Może byś znalazł chwilę czasu i wpadł do mnie dzisiaj na popołudniową kawę i przy okazji zerknął na to męskim okiem. Może to nic wielkiego i da się naprawić bez szukania pomocy hydraulika.
- Nie ma sprawy. Będę u ciebie za pół godziny, przyniosę narzędzia i postaram się jakoś zaradzić temu problemowi.
- Dobrze. W takim razie czekam i jestem ci ogromnie wdzięczna, że znajdziesz dla mnie trochę czasu.
- Nie przesadzaj z ta wdzięcznością. A czasu mam pod dostatkiem i liczę na kawę. A poza tym, dla przyjemności przebywania w towarzystwie tak młodej i pięknej dziewczyny, jak ty, mogę codziennie bawić się w hydraulika i naprawiać jakiś cieknący kran.
Marta poczuła się mile połechtana tymi komplementami. Chociaż, obiektywnie mówiąc, w pełni na nie zasługiwała. I była tego świadoma. Dawno już przestała być młodą, głupią gęsią, którą każdy oszust może, przy pomocy miłych słów i uroku osobistego, pozbawić trzeźwego rozsądku, wykorzystać i nabić w butelkę. Wiedziała, jakie atuty ukrywa pod ubraniem i jak one oddziałują na wyobraźnię mężczyzn. Ale dopiero dzisiaj, po raz pierwszy, w stosunkach męsko-damskich, wzięła sprawy w swoje ręce. Do tej pory nigdy nie wychodziła z inicjatywą. Zawsze oddawała pole i czekała, aż mężczyzna zrobi pierwszy krok.
Takiej okazji, jak dzisiejsza, wypatrywała już od pewnego czasu. W piątek wieczorem odwiedzili ją rodzice i zabrali jej synka na kilka dni do siebie. Dzisiaj była sobota, a więc miała dla siebie cały dom i mogła w nim robić wszystko, co jej się rzewnie podoba. Wiedziała także, że żona Grzegorza wyjechała na weekend na szkolenie do Krakowa i wraca dopiero w przyszłym tygodniu. A więc on także był dzisiaj, samotnym, słomianym wdowcem. Ponieważ była bystrą obserwatorką wszystkiego, co działo się w zasięgu jej wzroku, zauważyła również, że w ostatnich miesiącach pomiędzy Grzegorzem a Patrycją coś wyraźnie zgrzyta. Jakby ktoś w ich małżeńskie tryby sypnął garść suchego piasku. I wydawało jej się, że przypadkowo poznała przyczynę takiego stanu rzeczy. Była to jednak informacja nie do końca wiarygodna, nie sprawdzona; więc nic na ten temat do nikogo nie mówiła, bonie lubiła rozsiewać plotek. A już szczególnie pilnowała się, żeby nie palnąć czegoś do Grzegorza, gdy spotykała go na ulicy lub wstępowała na jego podwórko, aby posiedzieć z nim nad stawem za domem i popatrzeć jak postępuje malowanie obrazu. Taka niepotrzebna paplanina mogła narobić wiele szkody i na dobre popsuć ich sąsiedzkie, niemal przyjacielskie stosunki. Co innego, gdyby dzisiejszy wieczór skończył się tak, jak planowała. Może wtedy przestanie mu tak bardzo zależeć na swojej pięknej, ale najprawdopodobniej niewiernej, starzejącej się żonie.
„A swoją drogą, czy to może być prawda, co powiedziała mi kuzynka Anna?” – zastanawiała się Marta. „Czy to możliwe, aby ta zadzierająca nosa, dumna z siebie pielęgniarka oddziałowa, Patrycja puszczała się z ordynatorem wydziału chirurgicznego? Anna pracuje w szpitalnej administracji. Zajmuje się zaopatrzeniem oddziałów w środki czystości i nadzoruje sprzątaczki, więc ma dobre źródła informacji i musi coś wiedzieć. Taki romans, w szpitalu, na dłuższą metę, nie da się ukryć!”

Grzegorz wziął zimny prysznic, umył zęby i ogolił dwudniowy zarost. Skropił twarz wodą po goleniu i nałożył na siebie myśliwskie spodnie w kolorze ciemnej zieleni oraz obcisły biały, bawełniany podkoszulek, który ładnie podkreślał jego szerokie bary i dobrze umięśnioną klatkę piersiową.
Zerknął w lustro, poprawił fryzurę i od razu poczuł się o dziesięć lat młodszy.
Z garażu przyniósł poręczną skrzynkę z narzędziami i był gotowy, aby stawić czoła problemom hydraulicznym młodej, słomianej wdowy.
„Kto sąsiadki nie przejebie, ten nie będzie w niebie!” – przypomniał sobie powiedzenie swojego, bardziej doświadczonego w sprawach damsko-męskich, kolegi i uśmiechnął się. „Ten to miał dryg do kobiet. Wszystkie chciały zaciągnąć go do łóżka...”
Nie przypuszczał, aby dzisiaj, pomiędzy nim a Martą, miało dojść do czegoś takiego. W końcu była dla niego o wiele za młoda. A on nie był żadnym pieprzonym gwiazdorem z telewizji, tylko zwykłym, udającym artystę żołnierzem na emeryturze.
Odświeżył się i przebrał w czyste ubranie, bo nie chciał wyjść na gbura i zafajdać jej błotem ze stawu pięknych mebli. A było niemal pewne, że po skończonej robocie, Marta będzie chciała się odwdzięczyć i zaprosi go na kawę, a może i kieliszek czegoś mocniejszego. Chciał wyglądać dobrze, bo już sama myśl, że będzie przebywał, sam na sam, z młodą kobietą w jej mieszkaniu, w sobotnie popołudnie, przyprawiała go o malutki dreszczyk emocji; i przypominał o tym, że ciągle jeszcze jest mężczyzną w sile wieku, który – w kontaktach z kobietami – ma pewne, potencjalne możliwości...
Marta nie oszukiwała. Rzeczywiście od kilku dni miała problem ze zlewozmywakiem. Z jakiegoś powodu, którego nie potrafiła albo nie chciała sama odgadnąć, rozszczelnił się odpływ; i woda, częściowo, zamiast do rury kanalizacyjnej ściekała prosto do szafki pod zlewozmywakiem i na podłogę. Aby temu zaradzić musiała codziennie podstawiać wiadro. Oczywiście mogła wcześniej poprosić Grzegorza o pomoc, ale specjalnie czekała z tym na taki dzień, jak dzisiejszy.
Grzegorz szybko uporał się z awarią odpływu. Wystarczyło tylko odkręcić zapchany syfon, wyczyścić go i poprawić ułożenie gumowych uszczelek, aby wszystko wróciło do normy i zaczęło poprawnie funkcjonować.
Kiedy klęczał na posadzce, przed zlewozmywakiem, ona stała w pobliżu i przyglądała się jego robocie. Miała na sobie tylko kolorową, odsłaniająca kolana, kloszową spódnicę i bardzo obcisłą, doskonale uwydatniającą talię i duże, ciężkie piersi, jedwabną, turkusową bluzkę. W tym domowym stroju wyglądała pięknie i niewinnie, jak dorastająca dziewczynka, i bardzo podniecająco.
Grzegorz nie byłby mężczyzną, gdyby tego nie zauważył. W czasie pracy, kilka razy, mimowolnie zerknął spod zlewozmywaka na jej kształtne, lekko rozchylone, piękne, mocne i delikatne zarazem, jak u rasowej rozpłodowej klaczy ze stajni koni arabskich w Janowie Podlaskim, długie nogi. Za którymś razem zobaczył więcej niż się spodziewał. Wtedy poczuł zaskoczenie, przeradzające się szybko w dreszczyk emocji i podniecenia.
Krew uderzyła mu do głowy, czuł że pieką go policzki i miał ochotę zabulgotać, jak stojący przy drodze, stary indor, na widok zbliżających się dzieci w czerwonych kurtkach.
Marta pod spodem była naga. Nie miała na sobie majtek. Czyżby zrobiła to specjalnie dla niego i próbowała go poderwać? Czy tylko należała do kobiet, które w domu, po kąpieli, nigdy nie noszą tej części garderoby?
Ten niesamowity widok podziałał na niego, jak czerwona płachta na rozjuszonego, buzującego nienawiścią do całego świata, olbrzymiego byka, ze sterczącymi do przodu, ostrymi rogami. Nie był jednak dzikim zwierzęciem, kierującym się jedynie instynktami - a szkoda, bo wtedy wszystko byłoby o wiele prostsze – tylko napompowanym hormonami, od dawna niezaspokojonym seksualnie mężczyzną.
Żona, tłumacząc się zmęczeniem, bólem głowy, dolegliwościami kobiecymi i tysiącem innych wymówek, od dłuższego czasu, trzymała go na dystans i nie dopuszczała do siebie. A ostatnio przeniosła się nawet do oddzielnej sypialni. W dodatku, po południu, nad stawem, który teraz stał się jego oazą na pustyni, gdzie spędzał większość wolnego czasu, wypił dwa mocne drinki.
Zdołał jednak zapanować nad emocjami. Siłą woli przytłumił erotyczne myśli i pragnienia. Zajął się robotą i zachowywał się tak, jakby nie wydarzyło się nic nadzwyczajnego. W kontaktach z innymi kobietami, to tej pory, był zawsze eleganckim, stanowczym idiotą, nie wykorzystującym nadarzających się okazji do zabawienia się na boku. Czasami żałował utraconych sytuacji, bo wiedział, że życie bezpowrotnie ucieka i żadna z nie wykorzystanych okazji drugi raz się nie powtórzy. Gdy się jednak później nad tym głębiej zastanawiał, był zadowolony, że tak postępował.
Miał Patrycję, swoją pierwszą, prawdziwą i wielką miłość. A więc był szczęściarzem! Czego więcej mógł żądać od losu?
Patrycja była piękną, mądrą i ambitną kobietą; i miała w sobie to coś – jakiś osobisty, niepowtarzalny urok i wdzięk, który sprawiał, że nigdy nie miał jej dosyć. Nawet teraz, gdy nie była już młoda, swoim dyskretnym, pozbawionym wulgarności blaskiem, wszędzie, gdzie się znalazła, przyćmiewała inne kobiety. Mężczyźni – co czasami trochę działało mu na nerwy – nadal oglądali się za nią na ulicy. W Młodości, gdy ją poznał, miała wielu, rozkochanych w niej do szaleństwa adoratorów. Ale wybrała jego, bo chyba nikt inny nie kochał jej i nie pragnął tak mocno, jak on. Pod tym względem przelicytował wszystkich i osiągnął swój cel.
Teraz jednak coś się zmieniło! Przestał być dla niej atrakcyjny! Dlatego straciła zainteresowanie seksem; przeniosła się do drugiej sypialni i odstawiła go na boczny tor, podobnie, jak robią to kolejarze z wysłużonymi, starymi lokomotywami. Jednakże on nie chciał być jeszcze zepsutą, starą lokomotywa.
Nie naciskał, pozwolił jej się oddalić, odetchnąć świeżym powietrzem, ale miał nadzieję, że te chwilowe nieporozumienia pomiędzy nimi szybko miną i wszystko wróci do normy. Mieli przecież za sobą kawał pięknego życia, więc szkoda by było zmarnować ten dorobek...
Prawda, nie zawsze było różowo! Jak w każdym małżeństwie z wieloletnim doświadczeniem zdarzały im się okresy lepsze i gorsze. Ogólnie jednak było dobrze, więc nie wyobrażał sobie, aby mógł z jakiegoś powodu ją stracić. Oddzielne sypialnie w ich związku, to niewybaczalny błąd, który trzeba natychmiast naprawić! Co do tego nie maił najmniejszych wątpliwości.
Łóżko zawsze najmocniej cementuje związek dwojga ludzi.

Po skończonej robocie Marta zaprosiła Grzegorza na kawę do salonu.
Była zadowolona, bo zlewozmywak znowu funkcjonował jak należy. Woda przestała kapać do szafki i nie trzeba było już podstawiać wiadra. Wyglądało również na to, że wszystko inne pójdzie także według jej myśli.
- Nie wiedziałam, że z ciebie taka prawdziwa złota rączka. Dla takiej, jak ja, słomianej wdowy sąsiad, który potrafi naprawić zlewozmywak, to prawdziwy skarb. – Marta uśmiechnęła się, odsłaniając duże, nieskazitelnie białe zęby. – Nie masz pojęcia, jaka jestem ci wdzięczna za pomoc. Zaoszczędziłeś mi mnóstwo kłopotów.
- Nie ma sprawy. Cieszę się, że mogłem ci pomóc. Zawsze możesz mnie zawołać, gdy coś ci się zepsuje. Za taka kawę i ciastko, zrobię dla ciebie wszystko.
- Trzymam cię za słowo. Tylko nie próbuj się wymigiwać, bo ja będę pamiętała o dzisiejszej obietnicy.
Na dworze powoli zapadał zmrok. Zapaliły się już, stojące przy drodze lampy uliczne. W ich świetle z łatwością można było dojrzeć, wyfruwające z dziennych kryjówek, na nocny żer ciemne sylwetki brązowych chrabąszczy, które upodobały sobie świeżutkie listki, rosnących wzdłuż drogi młodych lip i teraz zlatywały się tutaj ze wszystkich stron.
Fruwające chrabąszcze zawsze przypominały Grzegorzowi czasy szczęśliwego dzieciństwa, gdy w takie jak dzisiejszy, ciepłe wieczory, po majówce, zbierali się z chłopakami na boisku za szkołą. Trzęśli młodymi drzewkami, z których spadały, jak dojrzałe śliwki, posilające się soczystymi listkami, olbrzymie, drapiące w ręce chrabąszcze. Zbierali je do pudełek, aby później wrzucać pod sukienki lub we włosy, piszczącym z podniecenia i strachu, spacerującym wiejską drogą dziewczynom.
Marta opuściła żaluzje. Miękkim krokiem urodzonej tancerki podeszła do barku i wyjęła stamtąd butelkę pięciogwiazdkowego koniaku, który trzymała w domu na specjalne okazje.
- Mam ochotę na kieliszek czegoś mocniejszego – powiedziała, stawiając go na stole wraz z dwiema pękatymi lampkami. Uważała, że właśnie dzisiaj jest taka specjalna okazja. I nie chodziło jej o naprawiony zlewozmywak – to była tylko drobnostka i pretekst – ale o to, co miało nastąpić później.
Dzisiaj pierwszy raz w życiu, zupełnie świadomie, z rozmysłem, zamierzała złamać przysięgę małżeńską i spędzić noc z innym mężczyzną.
Już sama świadomość, że jest to nieuniknione, wprawiła ją w stan lekkiego podniecenia. Czuła, że zaczynają jej wilgotnieć oczy. Ale była pewna, że wszystko pójdzie, jak z płatka. I nawet do głowy jej nie przyszło, że Grzegorz mógłby, w jakikolwiek sposób, oprzeć się jej urokowi.
Postanowiła, że już nigdy więcej nie będzie spędzać bezsennych nocy na zastanawianiu się, co o tej porze robi jej mąż? Nie będzie płakać z samotności i tęsknoty! Zacznie po prostu - tak jak to robią inne kobiety – korzystać z życia, póki jeszcze jest młoda i podoba się mężczyznom. W końcu jeden stosunek, jeden orgazm raz na pół roku, to stanowczo za mało...
- Ja także nie odmówię! – powiedział Grzegorz, gdyż w tej chwili poczuł gwałtowną potrzebę rozładowania napięcia. Wiedział, że pomiędzy nim a Martą dzieje się coś niezwykłego, że przekraczają jakąś granicę, poza którą wszystko może się wydarzyć.
W końcu, pomimo dzielącej ich różnicy wieku, ciągle jeszcze był żywym, atrakcyjnym mężczyzną, niezwykle wrażliwym na piękno kobiecego ciała. Ale pod tym względem, do tej pory, miał do siebie całkowite zaufanie.
Nie szukał przygód na boku, a już tym bardziej w sąsiedztwie, bo to mogło skomplikować i wysadzić z torów jego spokojne, dobrze zorganizowane życie. Dlatego z przyjemnością, jak wytrawny koneser sztuki - pewny, że nie zrobi żadnego głupstwa - wodził za Martą wzrokiem, gdy krzątając się po domu wyraźnie kołysała biodrami, a później, wypinając pupę, okrągłym, pięknym ruchem usiadła przed nim na dosyć niskiej kanapie i zarzuciła nogę na nogę.
Cóż w tym jednak dziwnego, że mężczyzna gapi się na kobietę? Rozbiera ją i pożera wzrokiem, zwłaszcza, gdy jego wyobraźnię nieustannie kłuje i rozpala do czerwoności świadomość, że pod tą zwiewną spódniczką z delikatnego, przylegającego do ciała materiału, pod tą ułudą niedostępności, nie ma już nic, co trzeba by usunąć, aby zobaczyć samą istotę, samo sedno dziewczęcej urody.
Grzegorz wziął do ręki butelkę, odkorkował ją i rozlał alkohol do kieliszków.
- No, to wypijmy za ten piękny majowy wieczór – powiedział.
- I za nasze sąsiedzkie spotkanie – dodała Marta i uśmiechnęła się zalotnie. Uniosła do góry kieliszek, mocno odchylając na zewnątrz najmniejszy palec i wypiła dwa niewielkie łyki. Koniak nigdy jej zbytnio nie odpowiadał. Wolała słodkie alkohole, ale wiedziała, że mężczyźni - szczególnie ci uważający się za prawdziwych twardzieli i wszelkiego rodzaju zadufani w sobie, pieprzeni artyści - lubią jego wyrafinowany smak. A Grzegorz był żołnierzem i malował piękne obrazy, a więc podobnie jak Przyboś, który miał w Gwoznicy swoje muzeum, jej zdaniem, była artystą. Może nie tak wielkim, jak tamten sławny, nieżyjący już poeta, ale jeszcze mógł sporo osiągnąć, bo dopiero zaczynał swoją malarską przygodę.
- Nieźle urządziłaś to swoje mieszkanko. Od razu widać, że masz do tego talent i bez problemu mogłabyś pracować, jako dekoratorka wnętrz.
Grzegorz po dwóch lampkach koniaku poczuł się swobodniej i zrobił się bardziej rozmowny. Zaczął od komplementów, bo lubił sprawiać kobietom przyjemność. Ale dom Marty rzeczywiście mu się podobał. Był urządzony niewątpliwie z dużym wyczuciem smaku i dobrego gustu. Przypominał przytulne, ciepłe, małe gniazdko.
- A mnie podobają się twoje obrazy. Szczególnie ten ostatni, z brzozami na pierwszym planie. Gdzie ty się nauczyłeś tak malować?
- Nigdy byś nie zgadła. W młodości marzyłem o karierze zawodowego malarza. Chciałem być drugim Matejką i dlatego poszedłem do liceum o profilu malarskim w Jarosławiu. Tam liznąłem trochę podstaw. Później jednak spodobało mi się wojsko i zmieniłem zdanie na temat swojej przeszłości. Może i dobrze, że tak się stało, bo teraz nie muszę się martwic o kawałek chleba. A malarze, jak wszyscy wiedzą, poza nielicznymi wyjątkami, często za życia klepią biedę.
- Gdzieś słyszałam, że w ten sposób płacą cenę za swoją większą wrażliwość od zwyczajnych, pozbawionych talentów ludzi. – Marta starannie dobierała słowa. Nie chciała, aby Grzegorz odniósł wrażenie, że jest tylko głupią kurą domowa, która nic nie rozumie i ma niewiele do powiedzenia. Ponadto wszelkiego rodzaju artyści, zawsze, wzbudzali u niej większe zainteresowanie niż inni mężczyźni. Wydawało jej się, że są, w pewnym sensie, wybrańcami Boga i widzą więcej od zwykłych śmiertelników. Sama nigdy nie miała artystycznych ambicji. Zawsze jednak ciągnęło ją do ludzi zajmujących się sztuką. Lubiła odwiedzać muzea i wystawy malarskie. W dodatku Grzegorz podobał jej się fizycznie. Był wysokim, dobrze zbudowanym i inteligentnym mężczyzną. Nie wyglądał na swój wiek. I miał w oczach jakiś, ukryty głęboko, smutek, który sprawiał, że zawsze, gdy znajdowała się w jego pobliżu, miała ochotę wyciągnąć rękę, przygarnąć go, pocałować i pocieszyć.
W tej chwili czuła się tak, jakby to ona była silniejsza, bardziej doświadczona i starsza od niego, a nie odwrotnie; więc musiała zrobić pierwszy krok.
- A ten obraz z brzozami chętnie ci podaruję. Byłby to dla mnie duży zaszczyt, gdybyś powiesiła go w swoim domu – powiedział. Zawsze, gdy miał trochę w czubie, robił się bardziej przyjazny i bezpośredni, i lubił sprawiać ludziom przyjemność.
- Nie wiem czy mogę go przyjąć? Ale chętnie go kupię.
- Dobrze. Sprzedam ci go, ale tylko wtedy, gdy zapłacisz mi pozowaniem do następnego obrazu, który zacznę niedługo malować. Zatytułuję go: „Kobieta nad stawem”. I nie musisz się martwić. Nie wymagam, abyś koniecznie pozowała nago. – Był to, oczywiście, tylko żart, który miał sprawić, że Marta przyjmie darowany jej obraz.
Marta roześmiała się radosnym, perlistym głosem i zatrzepotała długimi rzęsami. Jednocześnie podniosła się z kanapy, ujęła w cztery palce rąbek swojej spódnicy; uniosła ją nieco ku górze, odsłaniając wysoko apetycznie wyglądające kolana i uda, i uroczo dygnęła na znak dobicia targu.
- Zgoda panie artysto! Umowa stoi!
- Musimy to przepić! – zaproponował Grzegorz, zafascynowany pięknym dygnięciem i młodością gospodyni oraz tym, co zobaczył, a raczej co sobie wyobraził, gdyż spódnica nie została podniesiona na tyle wysoko, aby ukazać coś więcej niż uda. Jednocześnie założył nogę na nogę, aby ukryć fakt, że stoi nie tylko umowa...
Niektórzy uważają, że większość mężczyzna, jeżeli przypadkiem nie są impotentami, w życiu kieruje się fiutem, a nie rozumem. Więc nic w tym dziwnego, że gdy piękna, młoda kobieta zagnie parol, na któregoś z nich, ten powinien się poddać jej woli bez walki, gdyż i tak stoi na z góry straconej pozycji.
Grzegorz, raczej, nie zaliczał się do tego rodzaju, działających jak pistolety, nieskomplikowanych charakterów. Miał zasady, którymi przez całe dorosłe życie starał się kierować. Ale co znaczą zasady, choćby najsłuszniejsze, wobec sił natury; wobec cholernie mocnego instynktu seksualnego i pięknej, zdecydowanej na wszystko, młodej kobiety.
Nic więc dziwnego, że następnego dnia rano obudził się nago w pachnącej jaśminem sypialni Marty. Miał lekkiego kaca i bolała go głowa, bo przesadził z koniakiem. Koniak nie jest w końcu alkoholem dla prostaków, którzy nie potrafią odstawić butelki, gdy nie zobaczą w niej dna. Ale poza tym wszystko było w porządku. I czułby się, jak młody Bóg, wstający po upojnej nocy z łóżka, aby na nowo zabrać się do stwarzania świata, gdyby nie świadomość, że tej nocy zdradził i oszukał dwie kobiety: swoją żonę i Martę, której przecież nie miał nic do zaoferowania, bo ciągle kochał Patrycję. I – wiedział o tym doskonale – nic tego nie mogło zmienić.
Marta leżała na boku, przytulona do niego plecami i spała spokojnym snem, tak jak śpią tylko kobiety, które wreszcie, po długiej i wyczerpującej walce, pokonały dręczące je obsesje i stały się samodzielne. A na podłodze sypialni leżały, zdarte w pośpiechu i rozrzucone po całym pomieszczeniu części garderoby.
Bolały go jądra i obtarty członek, bo Marta, co bardzo mu się spodobało, miała zaskakująco ciasną szparkę. Ponadto okazała się niezwykle wyposzczoną i wymagającą kochanką, bo gdy się wreszcie na to odważyła, chciała się kochać we wszystkich możliwych pozycjach. Ponadto dała mu wyraźnie do zrozumienia, że w łóżku nie jest pokorną zakonnicą; lubi dominować, mocno trzymać za cugle swojego partnera i ujeżdżać go, jak rasowej krwi, narowistego ogiera.
„A więc, jakby powiedział Janek, w końcu i ja zasłużyłem sobie na niebo!!! – pomyślał Grzegorz, po czym cichutko wysunął się z pościeli, aby się ubrać i dyskretnie, zanim droga zaroi się ludźmi zdążającymi na poranną mszę, wrócić do siebie.
Rozdział XII

Był początek lipca – gorące lato. Prosto z bezchmurnego nieba, na zatłoczone ulice Rzeszowa, wraz z promieniami słonecznymi, przeźroczystymi, gęstymi kroplami skapywał niesamowity żar. Wszędzie było gorąco, jak w przedsionku piekła. Na drogach topił się asfalt, a pod kołami ciężkich samochodów tworzyły się wyraźne koleiny. I wszyscy niecierpliwie czekali na, zapowiedziany na popołudnie w prognozie pogody, ciągnący od zachodu, chłodny front atmosferyczny z opadami i burzami.
Detektyw Stanisław Nygus siedział w swoim obskurnym, zadymionym biurze na poddaszu domu handlowego przy ulicy Krakowskiej, w centrum miasta i pocił się, jak sardynka w puszcze. Drobnymi łykami popijał mocną kawę, palił cygara i starał się zapanować nad nerwami., aby zacząć logicznie i trzeźwo myśleć.
Od wczorajszego popołudnia, od spotkania z doktorem Stachurą, był wściekły. Musiał coś zrobić. Nie mógł pozwolić, aby ten parszywy felczer, łapówkarz i uwodziciel pielęgniarek wykręcił się sianem.
Doktor nie chciał więcej płacić. W dodatku próbował go zastraszyć. Groził, że jak się od niego nie odpieprzy, pociągnie za odpowiednie sznurki w komendzie wojewódzkiej policji i pozbawi go licencji prywatnego detektywa.
„Temu parszywemu draniowi wydaje się, że jest Bogiem na swoim podwórku, że wszystko mu wolno i nie ma na niego mocnych!” – myślał. „Ale to się jeszcze okaże! Nie ze mną takie numery! Zobaczymy, jak będzie śpiewał, gdy - na początek – dobierze mu się do tyłka rogaty mężulek tej starzejącej się, szpitalnej suczki. Taki, urażony w swojej dumie, rozjuszony samiec, potrafi wiele zdziałać... To powinno sprowadzić doktorka na ziemię i pokazać mu, gdzie jest jego miejsce...”
Stachura zapłacił pierwszą ratę, ale uważał, że na tym sprawa została zakończona. Nygus natomiast miał duże potrzeby, więc nie chciał na to przystać.
Potrzebował pieniędzy na wygórowany czynsz, pensję dla swojej sekretarki; na rozrywkowe życie, które prowadził; i, wreszcie, na słone alimenty dla byłej żony i wychowywanego przez nią ich syna.
Nie mógł pozwolić sobie na to, aby ta tłusta kura, tak hojnie opłacana z budżetu państwa - gdy brakuje pieniędzy na podstawowe, ratujące życie zabiegi i trzeba na nie czekać w kolejce miesiącami – która mogła znieść jeszcze kilka złotych jaj, wyrwała mu się z potrzasku bez żadnych konsekwencji.
„Niech poczuje, jak to jest, kiedy człowiek ma nóż na gardle i robi mu się gorąco koło tyłka.”
Nygus otarł pot z twarzy i ociężale podniósł się z krzesła. Czuł się dzisiaj wyjątkowo podle, pękała mu głowa, bo wczorajszego wieczoru stanowczo przesadził z alkoholem. Otworzył stojący w kącie, masywny sejf i wyjął z jednej z leżących tam sporej sterty teczek kilka zdjęć. Włożył je do czystej koperty i wsunął ją do wewnętrznej kieszeni marynarki. Nic nie napisał, bo wiedział, że ten, dla którego jest przeznaczona, od razu zorientuje się o co chodzi, gdy znajdzie ją w swojej skrzynce na listy i zobaczy, co jest w środku.
Detektyw Nygus nie był tak do końca złym człowiekiem. Miał w sobie spore zalążki dobra, ale tkwiły one głęboko w jego podświadomości, przysypane grubą warstwą wieloletniego brudu, jak nigdy nie odkryte pokłady węgla kamiennego. Był po prostu bardzo zdeprawowany i nie miał szacunku dla żadnych norm moralnych i prawnych. Uważał, że prawo jest bardzo ułomne; i już w samym zamyśle jego twórców, tworzone z przeznaczeniem dla maluczkich, podczas, gdy grube ryby stoją zawsze ponad nim.
Gdyby nie musiał, wolałby tego nie robić. Ale nie miał wyjścia! W swojej profesji, zawsze, aby utrzymać się na powierzchni, balansował na granicy prawa, czasami mocno je naginając.
Robota prywatnego detektywa, wbrew panującym powszechnie opiniom, nie przynosi w Polsce żadnych kokosów. Dlatego – od czasu do czasu, gdy nadarzyła się okazja – decydował się na drobny szantaż. Ale zachowywał się trochę tak, jak legendarny Janosik, z tą tylko różnicą, że nie dzielił się pieniędzmi z biednymi, bo uważał, że sam jest zbyt ubogi, aby mógł sobie pozwolić na taka filantropię.
Kierując się własną, dosyć skomplikowaną logiką, przykręcał śrubę tylko tym, którzy opływali w dostatki, szastali forsą i mieli z czego płacić. Ludziom niezamożnym – gołodupcom od razu odpuszczał. I o tyle właśnie, jego zdaniem, był lepszy od tych wszystkich wielkich i drobnych oszustów, mataczy i łapówkarzy, którzy, ukrywając się za parawanem urzędów, prawa i wiary, łupili z ludzi skórę i uzależniali swoje decyzje tylko od grubości kładzionych przed nimi na stół kopert.
On przynajmniej nie udawał, że jest kimś lepszym niż w rzeczywistości. Nie pozował na bezinteresownego filantropa., któremu zależy tylko na zbawianiu świata. Nie żądał uznania, pochwał i orderów. Nie pchał się do władzy i nie rościł sobie pretensji do decydowania o losach całych społeczności. A w niedziele nie zajmował pierwszej ławki na mszy w kościele swojej parafii, aby go wszyscy widzieli i chwalili za pobożność.
Od lat nie chodził do kościoła i nie uczestniczył w praktykach religijnych. Stracił zaufanie do tej szacownej instytucji dawno temu, gdy był jeszcze młodym człowiekiem i zorientował się, że i tam jedynym i prawdziwym Mocarzem, któremu wszyscy służą, jest Wszechwładny Pieniądz.
Prawdziwy, dobry i miłosierny Bóg dawno został odsunięty na plan dalszy, postawiony za firanką, za przepierzeniem; podporządkowany aktualnym trendom w polityce kościoła i cierpliwie czeka na koniec świata. Na sąd ostateczny. Wtedy znowu będzie mógł wkroczyć na scenę, oddzielić ziarno od plew i wymierzyć sprawiedliwość. Na razie jednak działa w formie straszaka, jak wisząca nad światem bomba z opóźnionym zapłonem, o której wszyscy – nawet dygnitarze kościelni – dawno zapomnieli, bo zajęli się gromadzenie majątków; bo uznali, że ich najważniejszym zadaniem, na obecnym etapie rozwoju człowieczeństwa i kościoła, jest zapewnienie dostatniego bytu sobie i swoim ludziom.
Nygus, mimo że się do tego nie przyznawał, wierzył w Boga. Kiedyś był ministrantem i służył do mszy. Znał przykazania i wiedział, jak należy postępować, aby zasłużyć na życie wieczne. Pomimo to, jak większość znanych mu ludzi, codziennie je łamał. Nie myślał jednak, że postępując w ten sposób, prostą drogą zmierza w objęcia Belzebuba, bo miał nadzieję, że na starość zdąży się poprawić. Cóż jednak mógł zrobić, skoro – na razie – nie mógł sobie pozwolić na przestrzeganie ani boskiego, ani nawet ludzkiego prawa.
Postępował w ten sposób, bo już na początku drogi spierdolił sobie życie.
Wyleciał z drugiego roku studiów prawniczych, a później, gdy się ożenił, nie umiał się ustatkować i przestać korzystać z rozkoszy oferowanych przez płatne dziwki.
Psycholog, u którego szukał pomocy, doszedł do wniosku, że jest on beznadziejnym przypadkiem człowieka uzależnionego od seksu. To ostatecznie wpłynęło na rozpad jego małżeństwa. I utwierdziło go w przekonaniu, że jest żywym potwierdzeniem prawdziwości ludowego powiedzenia, które mówi, że przy jednej mysiej dziurze żaden rasowy kot nie wysiedzi.
Tak więc ta niewątpliwa wada zdeterminowała jego życie i spowodowała, że nie potrafił, i nie chciał, zadowolić się jedną, choćby najatrakcyjniejszą kobietą. I stała się przyczyną wszelkich późniejszych problemów.
Ponieważ jego rodzina, w wiosce, z której pochodził, zawsze słynęła z długowieczności, był przekonany, że jeszcze będzie miał czas na to, aby odpokutować swoje grzechy. Na razie jednak niczym się zbytnio nie przejmował; i próbował stosować się ściśle do przepisu na życie swojej babci Agaty, która – w dobrym zdrowiu – przeżyła sto pięć lat i do końca zachowała trzeźwy rozsądek.
Agata, zapytana pod koniec życia, przez reporterkę z telewizji, robiącą program o najstarszych ludziach w kraju, o receptę na długowieczność, odpowiedziała filozoficznie:
- Najważniejsze, paniusiu, jest to, żeby nigdy nie chodzić w ciasnych butach! Od tego psuje się rozum i wnętrzności. I nie być zbyt daleko od alkoholu...
I coś w tym musiało być. Babcia Agata nigdy nie studiowała nauk filozoficznych, a więc nie mogła znać różnych dziwacznych teorii, głoszonych na przestrzeni wieków przez wielkich, jajogłowych myślicieli. Miała ukończone, zaledwie, cztery klasy szkoły powszechnej, ale była bystrą obserwatorką życia. Potrafiła kojarzyć fakty i wyciągać wnioski. Dzięki temu, przez długie lata swojej ziemskiej wędrówki, (Pamiętała dobrze czasy nieboszczki Austrii, obie wojny światowe, niepodległą Polskę Piłusudskiego, terror hitlerowski i stalinowski.) zdobyła wiedzę, o jakiej nawet nie śniło się niejednemu uznanemu naukowcowi.
Nygus, który nie był do końca kapuścianym głąbem - w swoim czasie przeczytał kilka książek i lizną trochę wiedzy - doszedł do wniosku, że cała sztuka polega na tym, aby we wszystkich dziedzinach życia: w pracy, w lenistwie, w gromadzeniu pieniędzy, w stosunkach z kobietami, a nawet w religii zachować trzeźwy rozsądek i umiar - czyli, tak zwany, złoty środek Aystotelesa. Ale sztuki tej, on - człowiek słabego charakteru, kochający lekkie i przyjemne, pozbawione trudnych zasad życie; uzależniony od pięknych, młodych kobiet i pieniędzy– nigdy nie potrafił się nauczyć.
Rozdział XIII

Tego dnia Patrycja załatwiła sobie zastępstwo i pracowała tylko do południa. Chciała zrobić zakupy i wcześniej wrócić do domu, aby zdążyć upiec ciasto ze śliwkami i przygotować domowy obiad na powitanie córki.
Jolanta przylatywała dzisiaj z Ameryki na dwutygodniowy urlop. Nie było jej w domu blisko rok czasu i Patrycja bardzo się za nią stęskniła. Z drugiej strony trochę się niepokoiła, bo w czasie nieobecności córki, ona zmieniła się nie do poznania.
Znalazła sobie kochanka i zamierzała – niedługo - całkowicie porzucić swoje dotychczasowe życie. Dlatego obawiała się, że córka, jako wrażliwa kobieta, od razu wyczuje, że pomiędzy nią a ojcem dzieje się coś niedobrego.
Patrycja obliczyła sobie, że jeżeli wszystko pójdzie normalnie, to Grzegorz przywiezie Jolę z lotniska w Jasionce około godziny dziewiętnastej. Do tej pory powinna, bez większego problemu, uwinąć się ze wszystkim. Chciała, aby Jolanta, od razu, poczuła domową, ciepłą atmosferę. A przez te dwa tygodnie, które spędzi z rodzicami, odpoczęła i naładowała akumulatory na tyle mocno, aby później mogła przetrzymać niespodziankę, którą – nie bez poczucia winy - szykowała dla niej matka.
Na szczęście dziewczyna była już dorosła! W Ameryce miała chłopaka i swoje własne życie, więc jakoś to przetrzyma! Ale nie obejdzie się bez bólu, bo przed wyjazdem była bardzo przywiązana do obojga rodziców i – zapewne – nigdy nie przypuszczała, że dożyje chwili, w której ich drogi się rozejdą. Zawsze była, przecież, ich jedyną, największą, prawdziwą radością i oczkiem w głowie! Z myślą o jej szczęściu robili wszystko, co tylko mogli. I tak powinno pozostać, ale los chciał inaczej...
Ze względu na córkę Patrycja opóźniła swoje rozstanie z Grzegorzem. Nie chciała, aby Jolanta, gdy przyjedzie na wakacje, zastała pusty dom i rozgoryczonego ojca, bo wiedziała, że to ją najbardziej zaboli i unieszczęśliwi. Pragnęła podarować córce jeszcze to jedno, szczęśliwe lato, spędzone w domu z obojgiem rodziców. Gdyby nie to, już dawno, postawiła by sprawę jasno i wyprowadziła się do Andrzeja, bo sytuacja, w której się obecnie znajdowała, z każdym dniem zaczynała jej coraz bardziej ciążyć.
Zawsze lubiła proste i szybkie rozwiązania. Uważała, że lepsza jest choćby najgorsza prawda, niż byle jakie kłamstwo. A teraz, wbrew sobie, musiała udawać i grać na dwa fronty.
„Niedługo się to skończy!” – myślała. „Jola znowu wyjedzie. Za miesiąc albo dwa napiszę do niej długi list i wszystko, szczerze jej wytłumaczę. Będzie musiała jakoś się z tym pogodzić i uporać. Nie jest już dzieckiem; ma chłopaka, wie co to miłość, więc powinna zrozumieć, że ja także mam prawo do własnego szczęścia.”
Grzegorza nie kochała już od dawna. Żyli ze sobą, jak większość starych małżeństw, z przyzwyczajenia i poczucia obowiązku, powiązani różnymi rodzinnymi i majątkowymi więzami. Ale zrozumiała to dopiero teraz, gdy pojawił się Andrzej i zajął puste miejsce w jej sercu.
Andrzej był dobrym, ciepłym i cierpliwym człowiekiem. Rozumiał jej sytuację. Nie naciskał, ale jego nerwy także miały swoją wytrzymałość. Nie chciał być tylko kochankiem! Chciał być jej mężem!
Pragnął, aby Patrycja, jak najszybciej, rozwiodła się z Grzegorzem i wyszła za niego. Marzył, aby mieć ją na co dzień przy sobie, gdyż kradzione, dwugodzinne, popołudniowe spotkania przestały mu już wystarczać.
Oboje długo o tym rozmawiali; i razem podjęli decyzję, która sprowadzała się do tego, że zaraz po wyjeździe Jolanty, Patrycja powie o wszystkim Grzegorzowi i wyprowadzi się do Andrzeja. A później, najprawdopodobniej, wyjadą do Warszawy albo – gdyby jej to nie odpowiadało – do innego dużego miasta, aby tam zacząć, od nowa, wspólne szczęśliwe życie.
Patrycja nie chciała tej miłości! Nie szukała jej! Nigdy, nawet w najśmielszych snach, nie przypuszczała, że jej, kobiecie po czterdziestce, może się jeszcze coś takiego przydarzyć. Uważała, że miłość – zakochiwanie się, utrata trzeźwego rozsądku, robienie „głupot”, to domena ludzi młodych. Zawsze była przekonana, że razem z Grzegorzem dożyją wspólnej starości i doczekają się wnuków.
Cóż jednak może wiedzieć człowiek o tym, co zostało mu zapisane w gwiazdach?
Ta niespodziewana, późna miłość dopadła ją wbrew jej woli i przewróciła do góry nogami cały jej świat, całe dotychczasowe, bezproblemowe, dobrze poukładane życie. Próbowała się przed nią bronić. Ale, gdy przegrała, złamała swoje zasady i wylądowała w łóżku Andrzeja; gdy skosztowała zakazanego jabłka, zupełnie straciła głowę i wszystko inne przestało się liczyć. Przekroczyła niewidzialny próg, spoza którego nie było już powrotu.
Godzinę po wyjściu z pracy Patrycja, dźwigając w rękach ciężkie reklamówki z zakupami, wyszła z zielonego rynku i załadowała się z tym kramem do zaparkowanego w pobliżu swojego małego, zgrabnego samochodu. Sprawnie ominęła najbardziej zatłoczone centrum miasta i wydostała się na obwodnicę, skąd miała już tylko rzut beretem do domu.
Kilka kilometrów przed Gwożnicą droga była zamknięta, bo doszło tam do bardzo poważnego w skutkach wypadku drogowego. Przejazd blokowała karetka pogotowia i dwa radiowozy, a pilnujący porządku policjant, kierował nadjeżdżające od strony Rzeszowa samochody na objazd przez najbliższą wieś.
- Co się stało, panie władzo? – zapytała Patrycja, gdy się do niego zbliżyła.
- To co zwykle! Jakiś szajbnięty pirat drogowy wypadł z drogi i wpakował się na drzewo... – odpowiedział i ruchem ręki ponaglił ja do odjazdu.
- Jestem pielęgniarką. Może mogę się na coś przydać? – zaproponowała pomimo, że była już trochę spóźniona.
- Bardzo dziękujemy, ale sytuacja została już całkowicie opanowana. Na miejscu jest lekarz i ratownicy. Robią, co do nich należy... Zabrali już ofiarę wypadku do karetki i zaraz odjeżdżają do szpitala. Nic więcej tutaj nie można zrobić!
W przydrożnym rowie, na dachu, ze sterczącymi w górę kołami leżał samochód. Patrycja z daleka widziała tylko ciemne podwozie i opony. Zdążyła się jednak zorientować, że kierowca musiał jechać zbyt szybko. Na ostrym zakręcie stracił panowanie nad pojazdem; wypadł z drogi i dachował, jednocześnie uderzając bokiem samochodu w przydrożną topolę, która od strony jezdni była obdarta ze skóry.
Przejeżdżając codziennie tą trasą, w tym miejscu, Patrycja zawsze zachowywała szczególną ostrożność, bo wiedziała, że jest to wyjątkowo niebezpieczny i zdradliwy zakręt, który już wiele razy brał słony haracz od szoferów za brak wyobraźni i brawurę.
Ale cóż można było na to poradzić? Wszędzie tam, gdzie żyją ludzie, co pewien czas, zdarzają się i tragedie. Któż mógł wiedzieć na ten temat więcej niż pielęgniarka z wydziału chirurgicznego, gdzie zawsze trafiali wszyscy ci, którym udało się przeżyć takie zdarzenia.
Widok karetki pogotowia, policji i roztrzaskanego samochodu podziałał na Patrycję, jak wylany na rozgrzaną głowę kubeł zimnej wody. Dlatego bardzo ostrożnie przejechała dzielącą ją od domu trasę i kilkanaście minut później była już na miejscu.
Zdziwiła się, że brama wjazdowa na posesję jest otwarta, a na podjeździe nie ma samochodu Grzegorza. Pomimo to nic nie podejrzewała. Nie odezwał się w niej żaden siódmy zmysł i nie podpowiedział, że tam na drodze, w karetce pogotowia mógł leżeć jej mąż.
Dopiero kilka minut później, gdy wniosła do kuchni i rozłożyła na blacie kredensu przywiezione zakupy, a w przedpokoju odezwał się jej, pozostawiony w torebce, telefon komórkowy, coś ją lekko ukłuło w serce.
- To ja, Agnieszka – usłyszała w słuchawce, nieco drżący, ale niezwykle mocno trzymany na wodzy głos koleżanki z pracy, która dzisiaj wzięła za nią zastępstwo. Taki oficjalny, kontrolowany przez rozum, szpitalny ton jest zawsze zwiastunem złych wiadomości. - Musisz tutaj natychmiast przyjechać. Przed chwilą przywieźli z wypadku drogowego twojego męża. Wszystko będzie dobrze, więc się nie denerwuj. Trzeba go jednak natychmiast operować i doktor prosił, abym cię zawiadomiła...
Patrycja zaniemówiła. Coś, na chwilę, przytkało jej oddech, Gdy go odzyskała i wróciła do względnej równowagi, powiedziała:
- Dobrze. Będę tam najpóźniej za pół godziny.
Próbowała zachować spokój i myśleć logicznie. Nie mogła teraz się rozkleić. Ale w głębi duszy była przerażona, przerażona i bezradna, jak, mała, samotna dziewczynka, która za daleko odeszła od domu, zagubiła się w lesie i nie wie którędy wrócić, a zaczyna zapadać już noc...
„To moja wina!” – pomyślała. „Musiałam się zakochać i zepsuć wszystko, co do tej pory udało nam się zbudować! Zachciało mi się, na starość, nowego życia, u boku innego mężczyzny... I teraz trzeba będzie, z nawiązko, za wszystko zapłacić!”
W tej chwili wydawało jej się, że przyczyną wszelkiego zła i nieszczęścia, które przydarzyło się Grzegorzowi, była jej niedopuszczalna, grzeszna miłość do Andrzeja, i zdrada, której się dopuściła. Jednocześnie bała się, że to dopiero początek; że nad jej głową zawisło jakieś fatum i za tym zdarzeniem przyjdą następne, które całkowicie zniszczą, przemielą na proch ją i jej rodzinę.
Historia lubi się powtarzać! Diabelskie koło, które wiele lat temu wyrwało z posad rodzinę jej babci, Agaty i – nie zwracając uwagi na miłość – uśmierciło wszystkich z wyjątkiem matki Patrycji, w końcu, zatoczyło swój krąg, aby teraz, ponownie, w innej części świata, rozpocząć swoją destrukcyjną, śmiertelną robotę!
O tym, że tak jest, Patrycja nabrała pewności, gdy zobaczyła, leżące na stoliku przy stawie, zdjęcia swoje i Andrzeja, pozostawione tam przez Grzegorza. Było jasne, jak słońce na niebie, że stały się one przyczyną dzisiejszego wypadku.
„Kto je zrobił? I skąd się tutaj wzięły?” – zastanawiała się w drodze do szpitala, ale nie przyszło jej do głowy żadne sensowne wytłumaczenie.
Rozdział XV

Każdego roku, gdy dojrzałe, skwarne lato wkraczało w okres żniw, we wsi brakowało rąk do pracy. Wszyscy wstawali przed świtem, aby - zanim słońce wysuszy rosę i powietrze rozgrzeje się tak mocno, że nie będzie czym oddychać – przez kilka godzin pracować w przyjemnym chłodzie.
Gospodarze śpieszyli się, żeby do zielnej, przed deszczem, zżąć zborze, zwieść je do zagród, gdzie w stodołach i olbrzymich stogach mogło bezpiecznie czekać do omłotów. Koszono kosami i kosiarkami konnymi. Wieś przypominała pracowity, rojny, huczący ul, w którym każda pszczoła ma wyznaczone miejsce i z radosnym drżeniem serca wykonuje swoją robotę.
Od wczesnego świtu do zachodu słychać było klepanie kos, warczenie żniwiarek i turkot, zwożących zboża, drabiniastych wozów. W południe natomiast, gdy gorąc i duchota spędzała ludzi z pól, młodzi chłopcy i dziewczęta kąpali się w Wisłoku. Mężczyźni odpoczywali od spiekoty, kurząc papierosy i leżąc pod lipami lub w sadzie, gdzie w chłodzie, na świeżym powietrzu ucinali sobie południową drzemkę; a kobiety, wspomagane przez dorosłe panny i staruszki, w domach gotowały obiady, karmiły leżące w kołyskach dzieci i doiły krowy.
Wieczory zaś - przepełnione radością, śpiewami i śmiechem - należały bez reszty do młodzieży, spacerującej w grupach zakurzoną, wiejską drogą; i do wszystkich tych, którzy zażywali chłodu, wystając przed chałupami, a cieszyli, że oto skończył się kolejny gorący, znojny, ale szczęśliwy dzień i nadchodzi noc – czas wytchnienia i odpoczynku, i miłości.
Taką piękną, wesołą, chociaż ubogą, rzeszowską wieś Grzegorz zapamiętał z czasów swojej młodości. Oczywiście w późniejszych latach wszystko się zmieniło: Młodzi ludzie zaczęli uciekać do miast, gdzie życie było łatwiejsze; dało się więcej zarobić, a gospodarstwa, w których nie miał już kto pracować i domy zaczęły podupadać.
Grzegorz, gdy dorósł, również stał się ciekawy świata. Dał się porwać temu ogólnemu, owczemu pędowi do lżejszego życia. Chciał się uczyć, więc poszedł do liceum ogólnokształcącego, a później na studia do Wyższej Wojskowej Szkoły Oficerskiej Wojsk Zmechanizowanych we Wrocławiu.
Został żołnierzem, ale w swojej głowie, w swoich wspomnieniach i w sercu zachował świeży obraz tamtej wspaniałej, pracowitej i pięknej wsi. Wsi, w której żyli jego rodzice, bracia i siostry, dziadkowie i sąsiedzi. A rozwydrzone dzieciaki, wieczorami bawiły się na drodze i biegały do sadów, aby tam – w zależności od pory roku – prosto z drzew, zjadać najbardziej dojrzałe czereśnie, śliwki, soczyste, słodkie gruszki i kwaśne jabłka. Wsi, w której – nie zdając sobie z tego sprawy – na zawsze pozostawił swoją duszę.
Taką wieś zapamiętał i o takiej marzył, bo nigdy, nigdzie nie był tak szczęśliwy jak tam. I może dlatego zawsze korciło go, aby na starość porzucić miasto i powrócić na wieś, skąd wyrastały jego korzenie.
Z czasem udało mu się namówić i zapalić do tego pomysłu Patrycję. Wtedy kupili kawałek pola w podrzeszowskiej Gwożnicy, wybudowali dom i wyprowadzili się z miasta. Chcieli oddychać czystym, wolnym od pośpiechu, pachnącym ziołami powietrzem. Obserwować bociany i, dwa razy do roku, przelatujące wysoko na niebie, krzykliwe klucze żurawi i dzikich gęsi. I jak dawniej, spacerować polnymi dróżkami, pomiędzy zagonami dojrzewających zbóż, których pochylone, ciężkie kłosy będzie można pojedynczo zrywać, pocierać w dłoniach i wykruszać z nich, pachnące chlebem, złociste ziarna.
Pracować w mieście, a mieszkać i żyć na wsi, w pięknym, przypominający przedwojenny, szlachecki dworek, parterowym domku. Na tyle blisko, aby można było szybko i łatwo dojechać do roboty, na zakupy, do teatru i kina. Mięć swój własny trawnik, który trzeba strzyc raz w tygodniu, ekologiczny ogródek warzywny i niewielki, własny staw z rybami. O tym marzyło wiele rodzin, ściśniętych w miejskich blokach, z dużej betonowej płyty, w których w lecie było gorąco, a w zimie zimno.
To było także marzenie Grzegorza i Patrycji, które udało im się zrealizować. Ale czy przyniosło im szczęście?

Dawno temu, w jednym z takich letnich, gorących dni, w okresie żniw Grzegorz przyjechał do rodziców na kilka dni urlopu. Był już oficerem, pracował w Przemyślu i dobrze zarabiał. Nic więc dziwnego, że wzbudzał zainteresowanie młodych, ciekawych świata i rozglądających się za kandydatami na mężów, pięknych dziewczyn i ich matek.
We wsi żył jeszcze wtedy znany w całej okolicy wróż, Michał Galanty i Grzegorz przywiózł ze sobą kolegę Wiktora. Wiktor chciał poznać jasnowidza, którego wróżby, podobno, zawsze się sprawdzają i w pewnej sprawie zasięgnąć jego rady?
Galanty mieszkał z żoną na drugim końcu wsi, w starej jak oni, pamiętającej czasy nieboszczki Austrii, chałupie pod lasem. Nie mieli dzieci. Grzegorz pamiętał, że gdy w dzieciństwie, z chłopakami bawili się w podchody i biegali po całej okolicy, często widział ludzi, przeważnie kobiety, które przyjeżdżały do wróża z daleka i stojąc przed jego domem, czekały, aż wyjdzie, zaprosi je do środka; rozłoży karty na kuchennym stole i przepowie im przyszłość, lub odgadnie to z czym do niego przyszły, i pomorze w zmartwieniu, nieszczęściu lub trosce.
Grzegorz słyszał wiele opowieści na temat zdolności Galantego i jego przepowiedni. Krążyły one po wsi i okolicy, jak podszyte dreszczykiem emocji, ciekawe historie kryminalne. Podobne do miniaturowych horrorów, które wieczorami opowiadano sobie w domach dla zabicia czasu; a szczególnie, aby popisać się, gdy do wsi przyjechał ktoś obcy.
Grzegorz, osobiście, do tej pory, nigdy nie był u Galantego i nie wierzył w jego przepowiednie i wróżby. Tak jak nie wierzył w duchy, ani a żadne inne zjawiska nadprzyrodzone. Uważał, że są to bajki, wymyślane na potrzeby naiwnych, szukających jakiegoś uzasadnienia dla swoich decyzji, słabych ludzi. Jednakże lubił te opowieści, bo były bardzo ciekawe. Słuchanie ich zawsze sprawiało mu przyjemność i wprowadzało w stan lekkiego, pobudzającego wyobraźnię podniecenia. Ponadto, teraz, gdy był już dorosłym i wykształconym mężczyzną, po cichu szczycił się tym, że w jego rodzinnej wsi żyje człowiek - który sam w sobie – jest bardzo ciekawym zjawiskiem etnograficznym i mógłby stać się obiektem badań naukowych.
Wiejski jasnowidz nie tylko przepowiadał przyszłość, ale był także miejscowym Szerlokiem Holmsem oraz bardzo skutecznym znachorem.
Zwracano się do niego po radę, gdy ktoś zgubił pieniądze lub dokumenty; został okradziony czy w inny sposób skrzywdzony i chciał znaleźć jakiś sposób, aby odzyskać utracone mienie, zneutralizować rzucony urok złych oczu lub zmusić ukrytego wroga do naprawienia wyrządzonej szkody.
Potrafił także skutecznie leczyć ludzi i zwierzęta ziołami i innymi, tylko sobie znanymi, na pół szarlatańskimi sposobami. I – zdarzało się – że przywracał do zdrowia tych, na których dyplomowani lekarze bezradnie postawili już krzyżyk.
Patrzył w karty, dumał i stawiał diagnozę:
„Szykuj się na rychłe spotkanie ze Świętym Piotrem, bo ja tu już nic nie mogę poradzić...” – mówił bez ogródek. Albo wesoło: „Wyleziesz z tego! Za pół roku pohulamy na weselu twojej córki...Zosia chyba ją wołacie?”
A gdy komuś dał swoje ziołowe mikstury, i przepowiedział, że jeżeli będzie stosował się do zaleceń, wróci do zdrowia, było jasne, jak słońce na niebie, że tak się stanie.
Wiktor miał duży problem.
Jego ojciec był bardzo zaradnym człowiekiem i najlepszym we wsi gospodarzem; wybudował piękny dom, ale sam, z matką mieszkał w starej drewnianej chałupie i nigdy nie miał zamiaru przenosić się do nowego budynku. Dom, przeznaczony dla syna Wiktora i jego starszej siostry, miał dwa oddzielne wejścia, dwa podwórka i mogło w nim spokojnie zamieszkać – bez konfliktów – dwie wielodzietne rodziny. Takie było piękne marzenie staruszka, który chciał mieć dzieci i wnuki blisko siebie. Ale złożyło się inaczej.
Córka wyszła za mąż za nauczyciela akademickiego, który na wsi nie miał co robić i wyjechała z nim do Warszawy. A syn zakochał się w wojsku; został zawodowym żołnierzem i zamiast pracować na roli, obijał się po poligonach. Dlatego rozsądny i życzliwy ojciec, z bólem w serca, znalazł dobrego kupca i sprzedał stojącą pustką kamienicę za czterysta pięćdziesiąt tysięcy złotych. A pieniędzmi zamierzał obdarować, po połowie, swoje krnąbrne pociechy. W tamtych czasach była to olbrzymia góra pieniędzy, za które można było - i w Warszawie - nieźle się urządzić.
Staruszek nie miał zaufania do banków, więc – czekając na dzieci – gotówkę trzymał w domu. Pech chciał, że dostał zawału serca i zmarł. Przed śmiercią jednak - przeczuwając, że wybiła jego ostatnia godzina - przekazał pękatą pończochę żonie, nakazując surowo, aby dobrze ją schowała i gdy dzieci przyjadą na pogrzeb, spełniła jego wolę.
Matka zrobiła, jak kazał. Znalazła świetną kryjówkę i ukryła pieniądze tak, że nawet sam diabeł, gdyby przypadkiem przebywał w okolicy i chciał je ukraść, nie potrafiłby ich znaleźć. Później jednak, na skutek szoku wywołanego śmiercią męża, zapomniała, gdzie je schowała i za nic w świecie nie mogła sobie tego przypomnieć.
Wiktor, kilka razy, przekopał cały dom, stodołę i wszystkie inne zakamarki, ale nic nie wskórał. Dlatego, gdy usłyszał od Grzegorza o mieszkającym w jego wsi wiejskim jasnowidzu, którego przepowiednie zawsze się sprawdzają, przyczepił się do niego, jak rzep do psiego ogona; i - nie przyznając się do swojego problemu - przyjechał z nim do wróża.
Poszli do niego późnym popołudniem. Galanty kosił owies. Pracował sam, bo jego żona, która była starsza od niego o dobre sześć lat, już wtedy nie domagała. We wsi wszyscy wiedzieli, że wróż nigdy za swoje usługi nie bierze pieniędzy, ale chętnie, jako zapłatę, przyjmuje pomoc w pracach gospodarskich. W przeciwnym razie, ci którzy chcieli, aby rozłożył dla nich karty, musieli czekać; aż skończy swoją, zaplanowana na dany dzień, robotę.
- Szczęść Boże, panie Galanty!– zagadnął Grzegorz z daleka.
- Dziękuję! Daj Boże i wam wszystkiego dobrego! – Wróż wyprostował się, odetchnął i na chwilę oparł na kosie, ale nie zamierzał przerywać roboty.
- Przyprowadziłem do pana kolegę z wojska. On chce, koniecznie, aby pan mu powróżył.
- Dobrze, ale musicie poczekać, aż skoszę ten zagon. Nie mogę schodzić z pola za każdym razem, gdy ktoś do mnie przychodzi...
- Morze pomożemy? Będzie szybciej! – zaproponował Wiktor. Będąc synem gospodarza, dobrze znał się na robocie w polu i wiedział, że kosić trzeba wtedy, kiedy jest pogoda, bo po niej, zwykle, przychodzi słota i dojrzały, dorodny plon łatwo jest zmarnować.
- Jeżeli macie ochotę, nie zabraniam. Pomóc zawsze wolno! – zgodził się stary i przekazał kosę Grzegorzowi.
We trzech szybko uporali się z robotą.
Dwie godziny później cały zagon owsa był skoszony, powiązany w snopki i złożony do wysuszenia w kopy, przykryte u góry daszkami z rozczapierzonych snopów. Dopiero wtedy Galanty zaprosił ich do domu.
Wiktor z gospodarzem weszli do izby, a Grzegorz pozostał w sieni, gdzie – jak u lekarza w poczekalni – usiadł na stojącej przy ścianie ławie i czekał. Przez uchylone drzwi widział i słyszał, co działo się w izbie.
Wróż wyjął z kredensu swoje karty do tarota. Pomieszał je i podał Wiktorowi do rozłożenia na trzy części. Następnie zgarnął je do kupy i pojedynczo, powili, tak jak pasjansa, rozkładał na stole.
Były one wielkości dłoni dorosłego mężczyzny, kolorowe i zniszczone do tego stopnia, że trudno było odróżnić jedną od drugiej.
Galanty długo przyglądał się im skupieniu – jakby coś czytał lub układał w myśli zgrabne zdania – a później przerwał brzęczącą w uszach ciszę, mówiąc:
- Wszystko będzie dobrze! To czego szukasz i na czym ci tak bardzo zależy, niedługo się odnajdzie! Musisz tylko dobrze przetrząsnąć cały dom.
- A na czym mi tak zależy? – Wiktor nie powiedział Galantemu, że chce się dowiedzieć, gdzie matka ukryła pieniądze ze sprzedaży domu, bo pragnął się przekonać, czy jasnowidz rzeczywiście coś zobaczy w kartach, czy będzie tylko próbował wyciągnąć od niego jakąś wiadomość o sprawie i na tej podstawie, zbudować pasującą do wszystkiego, nie wartą funta kłaków, niezbyt jasną przepowiednię.
- Ty sam wiesz najlepiej, z czym do mnie przyszedłeś, więc nie próbuj mnie sprawdzać. Chodzi ci najprawdopodobniej o jakieś duże pieniądze. Zrób co ci mówię, dokładnie przeszukaj chałupę, a zguba się znajdzie!
- Już przeszukałem kilka razy, ale nic to nie dało. – Wiktor był zaszokowany, że wróż w swoich zatłuszczonych, starych jak świat kartach zobaczył jego problem. I zapowiadał, że pieniądze się znajdą. – Teraz to już chyba mogę tylko, belka po belce, rozwalić całą chałupę...
- Jak trzeba, to rozwal. Ale to już twoja decyzja. Ja ci tylko mówię, co widzę...
- Może by pan ze mną pojechał i pomógł mi je znaleźć – upierał się Wiktor. – Dobrze zapłacę!
Galanty zebrał karty i odłożył je na kraj stołu, po swojej lewej ręce. To oznaczało, że rozmowa jest skończona, i nie ma co do niej wracać. Uniósł głowę i – tak, jak miał zwyczaj to robić – przez chwilę patrzył na Wiktora, tymi swoimi niebieskimi, świdrującymi i niezwykle młodymi, jak na jego wiek, oczami, po czym powiedział:
- Gdybym ja dokładnie wiedział, gdzie one są, to bym z tobą pojechał i znalazł. Ale wiem tylko tyle, co ci powiedziałem. Reszta należy do ciebie...
Wiktor miał wrażenie, że ten stary człowiek, o niezwykle wnikliwym spojrzeniu, zajrzał głęboko w jego serce, jak podszewkę wywróci je na drugą stronę i zobaczył wszystkie skrywane tam tajemnice. Był jednak zadowolony z wizyty.
Dwa tygodnie później odnalazł schowane przez matkę pieniądze. Ale zanim do tego doszło, całkowicie zdemolował połowę domu.
Grzegorz zafascynowany tym, co zobaczył przez szparę w drzwiach i usłyszał, dał się namówić Wiktorowi, i - trochę wbrew sobie, łamiąc wcześniejsze postanowienie – poprosił wróża, aby i dla niego rozłożył karty, i spojrzał w jego przyszłość. Ale to, co usłyszał nie sprawiło mu przyjemności.
Dziadek Galanty nie lubił przekazywać ludziom złych przepowiedni, bo wtedy odchodzili od niego zasmuceni i więcej nie wracali. Znacznie bardziej wolał mówić o rzeczach miłych i przyjemnych.
Lubił, gdy przychodziły do niego młode, piękne, niewinne dziewczyny. Bo one, prawie zawsze, chciały wiedzieć, kiedy i za kogo wyjdą za mąż? Czy będzie to małżeństwo z miłości? I ile będą miały dzieci? Nic więcej, poza tym, jeszcze ich nie interesowało.
Siadały przed nim na krześle, płochliwe jak sikorki, z mocno bijącymi sercami; delikatne, piękne i świeże, jak zmoczone poranna rosą, skąpane w ciepłych promieniach wschodzącego słońca, pierwsze wiosenne róże. Podobne do zwiewnych, leśnych, dobrych wróżek, o których, w dzieciństwie matka opowiadała mu bajki. Lubił je obserwować, gdy uśmiechały się nieśmiało i cierpliwie czekały na swoja przepowiednię. A gdy, po wszystkim, odchodziły z radosnym szczebiotem, z pałającymi młodzieńczym szczęściem oczami, w pokoju pozostawał po nich miły zapach. W takich chwilach najbardziej żałował, że nie miał własnych dzieci – własnej córki, którą mógłby się cieszyć w każdej chwili.
Galanty wolał odpowiadać na konkretne pytania, niż patrzeć w głąb przyszłego życia człowieka; bo tam, często, kryły się różne mroczne tajemnice, których – gdy nie musiał – nie chciał oglądać i ujawniać. Ale czasami nie miał wyjścia, bo przychodzący do niego ludzie sami nie wiedzieli czego chcą. Byli zachłanni, pragnęli od razu wiedzieć wszystko. I pytali ogólnie o swoją przyszłość. Wtedy, najczęściej ukazywały mu się fragmenty najistotniejszych zdarzeń z ich życia, tak zwanych kamieni milowych, które nie zawsze potrafił właściwie zrozumieć i zinterpretować.
Nigdy jednak nie kłamał. Mówił, co widział. Ale niekiedy, gdy zupełnie nie mógł odgadnąć zapisanej w kartach wróżby, co zdarzało się niezwykle rzadko, wolał milczeć.
Z Grzegorzem było inaczej. Karty mówiły jasno i wyraźnie. Odczytał wszystko dokładnie, jakby zostało to zapisane dużymi czarnymi literami na białym papierze. Ale nie dojrzał zakończenia historii i nie potrafił bliżej umieścić jej w ramach czasowych.
- Widzę tutaj piękną kobietę... Wielką miłość! Będzie to twoja żona, która da ci dużo szczęścia. Ale jest także zdrada i poważny wypadek na drodze. Przeżyjesz go. Ale stoi za tobą jakiś bardzo przystojny, bogaty mężczyzna – w tym miejscu wróż wskazał palcem na leżącego na stole, pośród innych kart czarnego waleta – który chętnie zobaczyłby cię w trumnie. Ma ochotę cię zabić, bo stoisz mu kością w gardle. Jeżeli tego nie zrobi i będziesz żył, to wszystko się ułoży... Ale zmieni to twoje życie...
Na Grzegorza ta złowroga wróżba podziałała, jak wylany na gorącą głowę, w upalny dzień, kubeł zimnej wody. Nie wierzył, że się spełni. Pomimo to, przez kilka lat, żył w niepokoju o swoją przyszłość. Później jednak, gdy wszystko dobrze się układało, doszedł do wniosku, że to jakaś cholernie makabryczna bzdura. Przestał się nią przejmować i z czasem zupełnie wyparł ją z pamięci.
Dopiero teraz, pop tylu latach - tuż po tym, jak jego samochód, na zakręcie, wypadł z drogi, przekoziołkował przez rów i uderzył w drzewo; zanim leżąc i dusząc się w tej kupie gówna, stercie blaszanego złomu, będącego jego nowym samochodem, czekając na pomoc, stracił przytomność i odpłynął w mroczny tunel nieświadomości – przypomniał sobie tamten odległy, letni wieczór. Starego wróża i jego przepowiednię, która wbrew wszelkiej logice, właśnie zaczynała się spełniać.
Rozdział XVI

Doktor Andrzej Stachura, od dwóch godzin, ślęczał nad papierami w swoim gabinecie i przygotowywał argumenty do, kolejnej już tego miesiąca, rozmowy z dyrektorem szpitala i przedstawicielem Narodowego Funduszu Zdrowia. Był zmęczony i piekły go oczy, ale pracował w skupieniu, bo miał nadzieję, że uda mu się zmusić ich do zwiększenia limitów pieniężnych na leczenie chorych w jego oddziale.
Właśnie trzymał pod pachą teczkę z odpowiednimi dokumentami i miał wyjść, gdy dowiedział się, że na oddział, z wypadku drogowego, przywieziono mężczyznę, którego tragiczny stan wymaga natychmiastowej interwencji chirurgicznej. Zakomunikowano mu również, że jest to mąż pielęgniarki oddziałowej, Patrycji, co wywołało - większe niż normalnie w takich sytuacjach - poruszenie wśród personelu medycznego oddziału chirurgicznego.
Na ordynatorze wiadomość ta zrobiła również duże wrażenie.
Zdawał sobie sprawę, że z ofiarą wypadku i jego żoną jest związany emocjonalnie, więc nie powinien zajmować się tym przypadkiem. Jednocześnie jakiś wścibski diabełek szepnął mu do ucha, że los mu sprzyja, bo dla niego byłoby najlepiej, gdyby Grzegorz Kosiński zmarł.
Jego śmierć, raz na zawsze, rozwiązałaby wszystkie związane z nim problemy. Patrycja byłaby wolna i nie musiałaby się rozwodzić...
Odpędził jednak od siebie te podłe, natrętne myśli. Ale rozumiał, że chociażby tylko dlatego, iż coś takiego mogło mu przyjść do głowy, powinien teraz trzymać się od Grzegorza możliwie z daleka. I lepiej byłoby, gdyby wszystkim zajął się inny, doświadczony chirurg.
Nie miał jednak wyjścia! Wprawdzie był ordynatorem – odpowiadał za pacjentów i podejmował decyzje – ale w tej chwili, w oddziale nie było żadnego innego, na tyle doświadczonego chirurga, aby można było mu powierzyć samodzielne przeprowadzenie skomplikowanej, ratującej życie operacji. A poza tym, co pomyślałaby Patrycja, gdyby Grzegorz, ojciec jej córki, zmarł, tylko dlatego, że on - człowiek, który odebrał mu żonę – nie chciał go ratować.
Ponadto pozostawała jeszcze przysięga lekarska. Przysięga, w której zobowiązał się, że zawsze i wszędzie, niezależnie od sytuacji i warunków, na miarę swoich możliwości i umiejętności, będzie ratował ludzkie życie. A więc sprawy osobiste i jego problemy, w tej chwili, nie powinny mieć żadnego znaczenia.
Stachura przebrał się. Zbadał pacjenta, który trafił prosto na salę operacyjną i przekonał się, ze diagnoza dobrze zapowiadającego się, młodego lekarza z karetki pogotowia, którego miał okazję poznać osobiście była najzupełniej słuszna.
Grzegorz Kosiński był w tragicznym stanie: Miał złamaną miednicę, stłuczoną wątrobę i poważny uraz głowy z pęknięciem kości czaszki. A co najgorsze, przez cały czas, krwawił wewnętrznie. To, że dotarł do szpitala żywy i jeszcze oddychał, zawdzięczał sprawności młodego medyka, który – jak na takiego gołowąsa – odznaczał się szczególnymi umiejętnościami i, rzadko spotykaną, intuicją lekarską.
Stachura był pełen podziwu dla tego młokosa. Ale pacjent był nieprzytomny. Jak to się mówi w żargonie lekarskim, wisiał na włosku, zawieszony gdzieś pomiędzy cieniutką granicą życia i śmierci. W każdej chwili mógł się zerwać i odejść. I nie wiadomo było, co się jeszcze okaże, gdy zajrzy się do jego wnętrza, oraz czy jego serce, jego organizm zdoła przetrzymać wielogodzinny zabieg.
Patrycja przyjechała do szpitala najszybciej jak mogła, targana sprzecznymi myślami: Z jednej strony była zdruzgotana i bardzo zmieniona na twarzy, bo zdawała sobie sprawę, że przyczyną tej tragedii jest nikt inny, tylko ona. Ona i Andrzej i ich późnojesienna, lekkomyślna miłość! Miłość która przyszła nie w porę. Przysłoniła im cały świat. Omamiła złudną nadzieją wielkiego szczęścia. Szczęścia, które nigdy nie miało szans powodzenia, bo nie liczyło się ze szczęściem Grzegorza i córki Jolanty. Z drugiej strony, gdzieś głęboko w mózgu, w swojej podświadomości czuła niewypowiedziany żal do krzyżującego jej plany ślepego losu, który przeradzał się w złość i wściekłość na Grzegorza; i w tej chwili – zdając sobie sprawę, że nie świadczy to o niej zbyt dobrze i do czego nie przyznała by się przed żadnym sądem – życzyła mu śmierci.
„Trzeba być skończonym idiotą, żeby tak bezmyślnie wpakować się na drzewo!” – myślała.
Na szczęście operacja już się rozpoczęła, więc nie miała okazji porozmawiać z Andrzejem, bo nie wiadomo, co by mu w tej chwili powiedziała
Teraz wiedziała, gdzie popełniła błąd. Powinna od razu zdobyć się na odwagę i postawić sprawę jasno, gdy tylko podjęła decyzję, że odchodzi do Andrzeja. Należało spojrzeć Grzegorzowi prosto w oczy i powiedzieć wyraźnie na czym stoi. A nie przeciągać struny i udawać, że nadal stanowią kochającą się rodzinę.
Nie zrobiła tego, bo chciała, aby Jola, żyła o kilka tygodni dłużej w błogim przekonaniu, że miała w życiu szczęście; bo jej rodzice, po tylu latach małżeństwa, nadal się kochają i tworzą zgodną parę. Pragnęła, aby córka –zanim jej dom się rozpadnie na dwie części – przeżyła jeszcze jedne, rodzinne wakacje.
Ale, czy na pewno tylko o to chodziło? Może nie chciała spaść z piedestału uczciwej żony i dobrej matki? I dlatego nie miała odwagi powiedzieć, zakochanej w ojcu córce, że musi się z nim rozstać, bo już od dawna nic do niego nie czuje. Bo w jej życiu pojawił się inny mężczyzna, który stał się ważniejszy niż cały dotychczasowy świat; i jemu teraz będzie gotować obiady i prasować koszule... Czy Jola byłby w stanie to zrozumieć?
Ale dzban pękł, woda się wylała i było już za późno, aby to naprawić. Nie mogła nic zrobić, żeby zmienić ostatnie wydarzenia. To wszystko, co się stało - chociaż wiele by dała, aby móc zamknąć oczy i cofnąć czas, o dzień, dwa, albo najlepiej o kila miesięcy...
„Mam to na co zasłużyłam! Jestem lekkomyślną, zakompleksioną, starą idiotką, która nie wie czego chce! - skarciła się.
Rozdział XVII

Patrycja uniosła rękę i spojrzała na zegarek. Było dopiero kilka minut po piętnastej. A więc miała jeszcze sporo czasu, aby się nad wszystkim dobrze zastanowić. Nie mogła się modlić, bo nie wiedziała o co powinna prosić Boga: Czy o to żeby Grzegorz przeżył? czy o to żeby zmarł? Odszedł i uczynił ją wolną – wolną i gotową do nowej, wielkiej, pełnej uniesień podróży w objęciach Andrzeja, którego kochała i nie potrafiła zrezygnować z jego miłości.
Z doświadczenia wiedziała, że operacja będzie trwać najkrócej kilka godzin. Oczywiście pod warunkiem, że Grzegorz zachował w sobie wolę życia i tyle sił, aby ją przetrzymać. Gdzieś słyszała, że w takich sytuacjach, tkwiąca w człowieku - w jego podświadomości – chęć przeżycia jest najważniejsza. Bez niej nikt, nawet najlepszy lekarz, nie jest w stanie nic zrobić. Bo, gdy człowiek, gdy jego psychika – jego dusza się podda, wszystko jest stracone...
Ale, czy Grzegorz, rażony piorunem zdrady (jej zdrady) zachował w swojej podświadomości, w swojej potłuczonej głowie taką siłę i taką moc, która nie pozwoli mu umrzeć? I co go może, w tej sytuacji, trzymać przy życiu? Może córka? może żądza zemsty? Na pewno jednak nie ona – kobieta, która puściła go kantem i zawiodła jego zaufanie.
Zemsta, niekiedy, bywa bardzo mocnym spoiwem łączącym człowieka z tym światem. Ale Patrycja miała nadzieję, że tą siłą, która pozwoli Grzegorzowi przetrwać i wrócić do świata żywych, będzie miłość do Jolanty – jego największej radości i oczka w głowie. Nie może przecież odejść bez spotkania z córką!
Dusza – jak mawiała jej matka – jest czymś więcej niż człowiek potrafi zrozumieć: Jest intuicją Boga i Wszechświata; darowanym mu promykiem nadziei, który wywodzi się od Stwórcy i do niego wraca.
Bywa, że w chwilach wielkiego wstrząsu, gdy wydaje się, że to już koniec, że klamka zapadła, potrafi na chwilę wyjść z krępującego ją, ułomnego ciała, przeniknąć najgrubsze ściany, unieść się wysoko i jednym spojrzeniem ogarnąć całe dotychczasowe życie człowieka, i w ten sposób pomóc mu zrozumieć to, co do tej pory było przed nim zakryte.
Ludzie, którym coś takiego się przydarzyło, którzy przeżyli śmierć kliniczną, od tego momentu – podobno – widzą świat, swoich bliskich, i swoje życie z zupełnie innej perspektywy niż dotychczas. Stają się mądrzejsi i wyrozumialsi dla słabości innych.
Do przylotu Jolanty pozostało jeszcze kilka długich godzin. Patrycja postanowiła, że sama odbierze córkę z lotniska i dopiero wtedy powie jej o wypadku ojca. Uznała, że nie ma sensu martwić dziewczyny przed czasem i odbierać jej tych kilku godzin spokoju i radości z powrotu do domu.
W oddziale, oprócz tego, że operowano Grzegorza, toczyło się – dobrze jej znane – codzienne życie. Ale ona nic z tego nie widziała. Pogrążyła się we własnych sprzecznych myślach i wspomnieniach; przeplatanych co pewien czas kłującą świadomością tego co się stało.
Niczego nie żałowała. Ale rozpatrując wszystko od nowa, musiała przyznać, że wbrew swoim zasadom, na całej linii zawiodła człowieka, którego przecież kiedyś kochała; za którego wyszła za mąż, i któremu złożyła przysięgę, że go nie zdradzi i nie opuści, aż do śmierci.
Czym jednak jest przysięga słabej kobiety, wobec sił natury – wobec żyjących w niej demonów przeszłości i zła, które tylko czyhają na każde potknięcie, aby się na nią rzucić, obalić na kolana i pokazać, gdzie jest jej miejsce w hierarchii wartości tego świata. Uświadomić, że jest tylko marnym robakiem, pełzającym po ziemi na brzuchu, dla którego liczy się tylko własny tyłek, własna przyjemność – własny orgazm!
W takim świecie wszelkie przyrzeczenia - choćby wypowiadane najuroczyściej obietnice i przysięgi nie mają żadnego znaczenia, bo i tak nikt nie traktuje ich poważnie i nie ma zamiaru dotrzymywać.
Pogrążona w takich myślach, Patrycja doszła do wniosku, że dopiero teraz, po tylu latach, zupełnie jawnie, dołączyła do swoich rówieśników z czasów licealnych; do tych dwóch chłopców, których wyrzucono z internatu, bo przestali się uczyć i chodzić do szkoły. A jedyne co chcieli robić, to pić piwo i śpiewać piosenki własnego autorstwa, o pozbawionej zasad, zdegenerowanej młodzieży końca dwudziestego wieku. Młodzieży, której jedynym życiowym celem jest przyjemność i bezproblemowy seks w każdej postaci.
Przez całe życie kamuflowała się i udawała, że jest, tak zwaną, porządną, bogobojną kobietą. A teraz, zdradzając Grzegorza i pławiąc się w cielesnej rozkoszy z Andrzejem, dała dowód, że ani na milimetr nie odskoczyła od swojego pokolenia; i jest typową przedstawicielką „młodzieży końca dwudziestego wieku, wychowanej nie na mleku, lecz na wódce i na winie, na klubowych i dziewczynie...”
Może niepotrzebnie udawała niewinną idiotkę i pozowała na kogoś lepszego niż była w rzeczywistości? Może byłoby lepiej, gdyby – tak jak niektóre koleżanki – wpuszczała do swojego łóżka chłopców z miasta, którzy – ryzykując życie – nocą wspinali się do nich po przerdzewiałej rynnie.
Mogła również znaleźć sobie kogoś, z kim wieczorami uprawiałaby niezobowiązujący seks na strychu internatu; rozkładać nogi i pieprzyć się całymi godzinami na ułożonym ze starych materacy, za szerokim kominem, wygodnym legowisku. Ale ona wolała udawać, że jej to nie interesuje, że jest ponadto, bo liczą się tylko doznania duchowe, a nie cielesne...
Teraz – tracąc głowę dla doktora Stachury i odwiedzając go potajemnie, jak złodziejka, w jego mieszkaniu – zniszczyła swoją rodzinę. I udowodniła całemu światu, że jest taką samą dziwką, taką samą napaloną suczką, jak tamte dziewczyny z czasów jej młodości, które zdejmowały majtki dla każdego, kto tylko miał na nie ochotę.
Wtedy pogardzała nimi i uważała, że jej postępowanie - jej wstrzemięźliwość seksualna jest lepsza, chociaż, gdzieś w środku, w podświadomości, czuła, że one mają nad nią jakąś naturalną, zwierzęcą przewagę. Dzisiaj już nie musiała im niczego zazdrościć. Większość z nich, najprawdopodobniej, stała się poważnymi, nie tolerującymi rozwiązłości i zdrady żonami i matkami, które najwyżej dwa razy w miesiącu pozwalają się dosiąść swoim facetom, ale za to, co niedziela chodzą do kościoła i spowiadają się regularnie z grzesznych myśli. Ona, natomiast, cofnęła się w rozwoju do czasów ich rozpustnej młodości...
Taką, zbyt surową, ocenę wystawiła sobie rozgoryczona Patrycja, siedząc odrętwiała w szpitalu, na twardym krześle, gdy próbowała zebrać myśli i zastanowić się nad sytuacją, w której się znalazła. Ale niczego nie żałowała. I z niczego nie chciała zrezygnować.
Było jej wstyd, bo zachowała się jak głupia nastolatka. Pozwoliła się zauroczyć; zakochała się w Andrzeju i straciła trzeźwy rozsądek. A gdy już do tego doszło nie potrafiła stanąć na wysokości zadania i zrezygnować z dotychczasowego życia.
Jeszcze wczoraj, a nawet i teraz, była gotowa rzucić wszystko i pójść za Andrzejem choćby na koniec świata. Ale szok wywołany wypadkiem Grzegorza i wisząca nad nią, jak olbrzymi wyrzut sumienia, groźba jego śmierci, sparaliżowały ją i sprawiły, że musiała spojrzeć na swoje dotychczasowe życie trzeźwym, zimnym, racjonalnym wzrokiem.
Opadły jej zasłony z oczu i ujrzała wszystko w normalnym, jasnym świetle, jakby była zupełnie obcą osobą i z boku, zza sąsiedzkiego płotu, oceniała sytuację.
Dzięki temu doszła do wniosku, że jej dotychczasowe życie nie było wcale złe. A wręcz przeciwnie – chwilami bardzo udane, pełne uroku, romantyzmu i piękna; chociaż, w ostatnich latach, wkradła się w nie, przytłaczająca wszystko, cholerna rutyna i nuda. Ale, czy w ogóle w życiu człowieka jest coś takiego, co mu się nie znudzi, jeżeli trwa to dostatecznie długo?
Teraz wiedziała już, że dopóki w domu była Jola, pomiędzy nią a Grzegorzem wszystko układało się dobrze. Ona zawsze była tym ogniwem łączącym ich małżeństwo nierozerwalnym węzłem. Radością ich serc, szczęściem i nadzieją na przyszłość. Dla niej oboje byli w stanie zrobić i poświęcić wszystko.
Dopiero, gdy wyjechała do Ameryki - gdzie w ramach wymiany najzdolniejszych studentów pomiędzy najlepszymi uczelniami zaprzyjaźnionych krajów, miała kontynuować rozpoczętą w Polsce naukę – Patrycję opanował syndrom opuszczonego gniazda.
W domu i w jej głowie powstała jakaś pusta przestrzeń, której niczym nie potrafiła zapełnić. Oboje z Grzegorzem, na pozór, żyli jak dawniej, ale gdyby spojrzeć głębiej, wszystko się zmieniło.
On, jeżeli nie biegał po lesie i nie polował, przeważnie przesiadywał w domu. Teraz, będąc na emeryturze, wreszcie miał czas na rozwijanie swoich artystycznych zainteresowań. Malował obrazy i rzeźbił figurki szachowe. Niekiedy wykonywał jakieś prace porządkowe przy domu. A na wiosnę zabrał się z ochotą do kopania stawu rybnego w ogrodzie za domem. Mówił, że te jego zainteresowania i pasje, na które nie mógł sobie pozwolić, gdy musiał zarabiać na utrzymanie, przedłużają mu życie i przypominają beztroską młodość, którą poświęcił na rzecz dyscypliny i drylu wojskowego. Żył we własnym, wyimaginowanym, bajkowym świecie małego chłopca, z którego, w gruncie rzeczy, nigdy nie wyrósł; i do którego, przez jakiś czas, próbował ja bezskutecznie zapraszać.
Ale ona nie mogła i nie chciała się na to zgodzić. Drażniły ją te jego niepoważne zainteresowania i pasje; ta ucieczka od codziennych problemów zwykłych ludzi. Twardo stąpała po ziemi. Na szczęście miała swoją pracę, pracę która sprawiała jej przyjemność, dawała poczucie własnej wartości, satysfakcję i niezależność, i – co najważniejsze – pozwalała codziennie wychodzić z domu. I z czasem stała się ważniejsza od Grzegorza i wszystkich innych spraw, które kiedyś ich łączyły.
Nie podobało jej się, że jej mąż, będąc mężczyzną w sile wieku, nie szuka dla siebie nowych, prawdziwych wyzwań.; że nie „podbija świata”,który przecież stoi przed nim otworem. I przez to, powoli, zaczyna przypominać starego człowieka - safandułę, który zdobył już swój maleńki szczyt, osiągnął to co mógł, i co nie wymagało od niego zbyt dużego wysiłku. A teraz, syty wrażeń, usiadł pod piecem, grzeje plecy i czeka na śmierć. A te jego artystyczne zainteresowania - te bohomazy i koślawe figurki szachowe, to tylko zasłona dymna, mająca przykryć i uzasadnić brak ambicji i bezczynne wylegiwanie się w domu.
W ten sposób, w ostatnich miesiącach, Patrycja spostrzegała Grzegorza i to ją bardzo drażniło. To oraz wyfrunięcie córki z domu sprawiło, że oddalili się od siebie i przestali się rozumieć.
Grzegorz stał się dla niej zbyt przewidywalny, zbyt spokojny – jakby wypalił się w nim, płonący do tej pory, żar – więc nie mógł już dostarczać tej odrobiny, niezbędnej dla przetrwania ich związku, ciepła, adrenaliny i pikanterii. Wiedziała czego może się po nim spodziewać i - nie zdając sobie z tego spraw - zwyczajnie znudziła się takim monotonnym życiem. Tym bardziej, że przechodziła kryzys, w jaki popadają niektóre kobiety na kilka lat przed wejściem w okres przekwitania. Ogarnia je wtedy jakiś niepokój; czują przypływ świeżej energii i, jak w młodości, szukają nowych przygód.
Znowu mają ochotę na odrobinę ryzyka i prawdziwego szaleństwa. Chcą jeszcze raz– zanim dopadnie je starość i na wszystko będzie za późno – przekonać się, że są nadal atrakcyjnymi, pięknymi kobietami, mają co zaoferować mężczyznom, potrafią zawracać im w głowach i wodzić za nosy. Pragną, jeszcze raz, wyrwać światu, tą przeznaczoną tylko dla nich, odrobinę szczęścia.
Patrycja, w podświadomości, wiedziała o tym wszystkim i miała pretensję do siebie i do Grzegorza o to, że mają tylko jedną córkę, bo tutaj oboje byli na równi winni. Gdyby mieli więcej dzieci i dom po jej wyjeździe nie zostałby pusty, wszystko mogło potoczyć się zupełnie inaczej. A ona nie popadłaby w to odrętwienie, w ten marazm, bo miałaby jakiś cel, więc nie musiałaby się skupiać tylko na pracy i na ratowaniu swojej przemijającej urody.
Ale on nigdy nie naciskał. Nie chciał robić sobie i jej problemów. Wystarczała mu jedna córka. Mówił, że tak jest dobrze, bo nie musi dzielić swojej miłości na zbyt wiele osób. Dwie kobiety do kochania: żona i córka, w zupełności mu wystarczą.
Patrycja wiedziała, że w tej sprawie oboje zawinili. Stali się zbyt wygodni, zbyt nowocześni, aby świadomie zdecydować się na jeszcze jedno dziecko. Mocniej jednak obciążała męża, bo uważała, że w łóżku mężczyzna powinien być zawsze bardziej stanowczy od kobiety... Ale Grzegorz, najwyraźniej, nie był typem meksykańskiego maczo, który lubi mieć w domu prywatne przedszkole...
Patrycja dopiero po czterdziestce zaczęła, po cichu, żałować, że tak się stało. Ale wtedy uważała, że jest już stanowczo za stara, obciążona zbyt dużym ryzykiem, aby mieć pewność, że urodzi zdrowe dziecko.
„Dzieci powinno się mieć w młodości, a nie pod koniec życia, żeby człowiek miał czas wychować je, wykształcić i pomóc im się usamodzielnić. A one nie musiały się wstydzić w szkole, że ich rodzice za bardzo przypominają dziadków” – myślała.
Patrycja jeszcze raz przemyślała wszystko i postanowiła, wobec zagrożenia życia Grzegorza, wszystko inne straciło znaczenie! Przestało się liczyć! Ważne stało się tylko to, aby operacja się powiodła i Grzegorz wrócił do zdrowia. W przeciwnym razie nigdy nie będzie mogła, bez poczucia winy, spojrzeć w oczy swojej córce.
Gdyby Grzegorz zmarł, a Jola, w jakiś sposób, dowiedziała się, co się tutaj w ostatnich miesiącach wydarzyło, nigdy by jej tego nie wybaczyła. Dla niej byłoby jasne, że ojciec zginął nie w wyniku wypadku, ale, że zabiła go zdrada matki...
Tak to mogło z boku wyglądać, ale nie była to cała prawda, bo tak naprawdę, w głębi duszy, nawet teraz śmierci mężowi nigdy nie życzyła. Chciała tylko go opuścić i związać się z Andrzejem. Nie należała do osób, które potrafią po trupach dążyć do celu. Nie była cmentarną hieną, tylko zwyczajna kobietą, której jedyną winą było to, że zakochała się winnym mężczyźnie. Pozwoliła sobie na chwilę zapomnienia. I – jak wiele innych kobiet przed nią i po niej – przekonała się, że zakazany owoc rzeczywiście lepiej smakuje.
Czy jednak w tym czasie, gdy sypiała z Andrzejem, nie czuła już nic do Grzegorza? Czy go już nie kochała? Wtedy tak się jej wydawało, ale teraz nie była już tego taka pewna. Przypomniała sobie, że przed laty złączyła ich wielka miłość. I nie wiedziała, co zrobi, gdy się to wszystko skończy. Ale podświadomie czuła, że po tym tragicznym zdarzeniu, nigdy już nie będzie tą samą beztroską, wesołą, śmiało spoglądającą w przyszłość kobietą, którą była do tej pory.
Patrycja dawno już się nie modliła. Od lat była nie zdeklarowaną ateistką. Zapomniało o Bogu, bo nie miała go o co prosić, ani za co dziękować. I nie wierzyła, że Bóg znajdzie czas, aby zająć się jej sprawami... Teraz jednak coś w niej pękło. Chrupnęło jak nadwątlona tama w czasie powodzi i trzymane do tej pory na uwięzi uczucia, szeroko rozlały się po jej świadomości... To sprawiło, że zobaczyła siebie w jasnym świetle; zrozumiała, że tylko wiara, tylko Bóg czyni cuda i zobaczyła drogę, którą od tej chwili powinna kroczyć. I w tej drętwocie ducha, w sytuacji bez wyjścia, instynktownie wyczuła, gdzie jest nadzieja i potrzebna jej moc...
Z trudem przypomniała sobie najprostszą modlitwę, której, gdy miała zaledwie kilka lat, nauczyła ją matka – i, nie otwierając ust, nieśmiało wypowiedziała swoją żarliwą prośbę. A później uspokoiła się; popadła w jakieś odrętwienie, w jakiś letarg i na długo pogrążyła się we wspomnieniach:

Miała wtedy dwadzieścia lat. Była niewinna i piękna, jak rozkwitająca wiosną, skąpana w porannej rosie czerwona róża. Podobała się mężczyznom i wszędzie, gdzie się pojawiła od razu zwracała na siebie uwagę swoją oryginalną, niecodzienna urodą. Ale już wtedy widać było, że należy do tego, bardzo rzadkiego, typu kobiet, które długo, w sposób naturalny, zachowują młodość, a szczyt formy osiągają dopiero w dojrzałym wieku.
Niedawno ukończyła studium dla pielęgniarek i pierwszy rok pracowała w szpitalu w Rzeszowie. Swoje obowiązki traktowała bardzo poważnie. Cieszyła się, że może pomagać chorym, uśmiechała się do nich, podawała im leki, i najlepiej jak mogła próbowała ulżyć im w cierpieniach. Była dla nich, jak promyk słońca w pochmurny dzień. Ale w duchu, jak większość dziewczyn w tym wieku, marzyła o wielkiej, prawdziwej miłości. Miłości, która spadnie na nią, jak grom z jasnego nieba i wypełni życie wielki szczęściem.
Pewnego razu koleżanka z oddziału, Mariola zaprosiła ja na niedzielę do siebie, do Błażowej. Tego dnia odbywał się tam festyn ludowy z okazji jakiegoś lokalnego święta. Po południu, na maleńkim rynku, na drewnianej podłodze zorganizowano konkurs kapeli ludowych. A wieczorem miała się tam odbyć zabawa taneczna z wolnym wstępem dla każdego, kto miał ochotę potańczyć.
Było gorące lato, żar lał się z nieba i całe miasteczko przepełniała atmosfera beztroskiej zabawy. To sprawiło, że Patrycja poczuła się szczęśliwa tylko dlatego, że tam była i brała udział w tej pięknej, folklorystycznej imprezie.
W towarzystwie Marioli i jej znajomych wypiła dwie lampki słodkiego wina malaga, od którego zakręciło je się w głowie, więc tańczyła jak oszalała, z czerwonymi wypiekami na twarzy. Długie, puszyste, złote włosy, wpadające w ten charakterystyczny dla potomków Irnandczyków, lekko rudawy odcień, oplatały jej szyję i przyciągały wzrok, stojących dookoła podestu, o tej porze jeszcze odrobinę nieśmiałych, miejscowych kawalerów.
W pewnym momencie, tuż przed zachodem słońca, poczuła wyraźnie, że ktoś na nią patrzy. Odwróciła głowę i od razu go zobaczyła.
Stał kilka metrów od niej, w mundurze oficera wojska polskiego, wyprostowany i sztywny, jakby połknął kij. Urzeczony jej urodą nie mógł się ruszyć z miejsca i wyglądał jak ktoś, w kogo przed chwilą uderzył sycylijski piorun.
Był wysoki, niesamowicie przystojny i miał w oczach, i w twarzy - ozdobionej dużym, wyraźnie garbatym nosem - tę odrobinę niezbędnej drapieżności, która zawsze, tak bardzo podobała jej się u mężczyzn.
Dla każdego, kto w tej chwili na nich patrzył, było jasne, jak słońce na niebie, że urzekła go swoją urodą i zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia. I ona także, jakimś siódmym zmysłem, w który obdarzone są tylko wyjątkowo wrażliwe kobiety, zrozumiała to w jednej sekundzie. Od tej chwili nie musiała już długo czekać na dalszy rozwój wypadków. Wiedziała, co się będzie działo i czekała na to z wielką, chociaż starannie ukrywaną, niecierpliwością.
Grzegorz z trudem otrząsnął się z pierwszego wrażenia. Do tej pory nie miał zielonego pojęcia, że jakakolwiek, choćby najpiękniejsza kobieta, może wprawić go w takie osłupienie. Sprawić, że jak sztubak zapomni języka w gębie i będzie sterczał w miejscu, niczym słup soli; dotknięty chwilowym paraliżem mózgu i wpatrywał się w nią natarczywie, rozpalonymi do białości, zachłannymi oczami, jak wół na czerwone wrota.
Gdy już mógł zrobić kilka kroków, podszedł do niej. Po oficersku, jak przed najwyższej rangi generałem, stuknął obcasami; ukłonił się lekko i ze ściśniętym z wrażenia gardłem, że jest tak blisko wybranki swojego serca – co do tego nie miał najmniejszych wątpliwości – zapytał:
- Czy możesz ze mną zatańczyć?
- Podobno żołnierzom na przepustce niczego się nie odmawia... – zażartowała, po czym uśmiechnęła się zalotnie, ukazując niezwykle piękne, białe zęby i podała mu dłoń.
Ujął ją delikatnie swoją prawą ręką i z najwyższą kurtuazją, na jaką w tej sytuacji potrafił się zdobyć i poprowadził w stronę orkiestry.
Po pierwszym tańcu wiedział już, że jest to ta jedyna na świecie dziewczyna - której do tej pory bezskutecznie wypatrywał wśród tysiąca innych – przeznaczona tylko dla niego, z którą pragnie spędzić dalsze życie.
I ona również odniosła podobne wrażenie.
Razem przetańczyli całą noc. Trwało to tak krótko, jak jedno mrugnięcie okiem. A o bladym świcie, gdy na wschodzie bezchmurne niebo rozpaliło się czerwonym płomieniem porannych zórz, a w podmiejskich gospodarstwach piały koguty, odprowadził ja do domu koleżanki, u której miała nocować. Po drodze wyznał jej miłość i to, że chciałby się z nią spotykać, aby – gdy i ona go bliżej pozna i pokocha – mógł się z nią ożenić i spędzić całe życie.
Poczuła się przy nim bezpieczna i uwierzyła mu na słowo, że mówi prawdę i nie ma zamiaru jej tylko wykorzystać, bo nie wyglądał na mężczyznę, który rzuca słowa na wiatr. Uwierzyła tą naiwną wiarą młodej, niewinnej, spragnionej miłości dziewczyny. Prawdę mówiąc była już wtedy po uszy w nim zakochana. A jej młode, wrażliwe, spragnione szczęścia dziewczęce serce nie dopuszczało żadnej innej możliwości.
Po tym spotkaniu dalsze wypadki potoczyły się szybko, jak lawina śnieżna. Oboje zostali porwani w jej miękkie objęcia i uniesieni daleko, w krainę pięknej, niezapomnianej, bajkowej miłości. Nie widzieli poza sobą świata i spotykali się, gdy tylko mogli. A rok później, w obecności obu rodzin i przyjaciół, w Kościele Świętego Krzyża w Rzeszowie, przypieczętowali swój związek, nakładając sobie obrączki na serdeczne palce prawych dłoni i uroczyście przyrzekając dozgonną miłość.
Przypomniała sobie słowa przyrzeczenia, którą złożyła z własnej woli, bez przymusu, szczęśliwa, że może to zrobić:
„Ja, Patrycja biorę ciebie, Grzegorzu za męża i ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz to, że cię nie opuszczę, aż do śmierci!”
Stali przed ołtarzem, ze związanym stułą rękami. A ona wypowiadając tę przysięgę uroczystym, nieco drżącym, ale ładnie brzmiącym głosem była przekonana, że nigdy jej nie złamie.
W białej, koronkowej sukni, z długim welonem, który podtrzymywała jej pierwsza druhna, wyglądała jak malowany na świątecznych obrazkach, piękny anioł, który sfrunął z nieba, aby na całe, długie życie uszczęśliwić, stojącego obok niej, w galowym mundurze, nieziemsko przystojnego oficera.
Urządzone w tradycyjnym, rzeszowskim stylu wesele trwało dwa dni. W trzy lata później przyszła na świat córeczka Jolanta. A po tym wielkim wydarzeniu potoczyło się zwyczajne, proste, szczęśliwe życie, które trwało przez wiele lat bez poważniejszych problemów, aż do momentu, gdy dziecko dorosło i wyfrunęło z domu, a na ich prostej do tej pory, równej drodze pojawił się kamień, o który się potknęli i przewrócili.
Rozdział XVIII

Siedząc na korytarzu, na twardym krześle, przed salą operacyjną Patrycja zmusiła się do refleksji. Przypomniała sobie to, co było najważniejsze w życiu jej i Grzegorza. I zrobiło jej się żal tych wszystkich szczęśliwych lat, które razem spędzili: Tej, rozmienionej na drobne, wielkiej miłości, która kiedyś ich złączyła i wspólnego, spokojnego szczęścia. I szczerze doszła do wniosku, że w ich małżeństwie ona okazała się tym słabszym ogniwem.
Złamała przysięgę małżeńską! Zawiodła pokładane w niej zaufanie! Zapomniała czym jest prawdziwa miłość! Straciła cierpliwość i wiarę; i zaczęła szukać własnych przyjemności w świecie, w którym nie było już miejsca dla Grzegorza!
Doszło do tego, ponieważ nie potrafiła wybaczyć mu drobnych przewinień; pogodzić się z tym, że nie jest już tym mężczyzną, którego w młodości pokochała.
Nie umiała zaakceptować zachodzących w nim i w sobie zmian, spowodowanych destrukcyjną robotą mijającego nieubłaganie czasu. Więc, uciekając do przodu przed rozczarowaniem i starością, zrobiła to, co najprostsze - wystawiła go poza nawias własnego życia. A sama fizyczna zdrada – miłość do Andrzeja była już tylko konsekwencją tego wszystkiego.
Teraz, gdy na skutek doznanego szoku zrozumiała, gdzie tkwił błąd, wiedziała już co musi zrobić. A gdy zdołała nieco uspokoić rozhuśtane nerwy, podniosła się z krzesła i chusteczką starła ściekające jej po policzkach duże łzy.
Jeszcze rano była zdecydowana odejść i w innym mieście, z Andrzejem rozpocząć nowe życie. I zrobiłaby to, gdyby nie ten cholerny, idiotyczny wypadek. Teraz jednak wszystko się zmieniło! Taką podjęła decyzję i była zdecydowana się jej trzymać...
Z trudem uniosła rękę i spojrzała na zegarek. Dochodziła osiemnasta. Przed chwilą dowiedziała się, że operacja Grzegorza będzie trwała jeszcze, co najmniej dwie godziny. Później zabiorą go na oddział intensywnej terapii, gdzie będzie wybudzany ze śpiączki. W tym czasie nie miała nic do roboty. Mogła tylko czekać i ronić krokodyle łzy nad rozlanym mlekiem, a to przecież nikomu nic nie pomoże.
Czas płaczu, użalania się nad sobą i folgowania własnym przyjemnościom właśnie się skończył. Postanowiła, że teraz ona musi być silna, stanąć na wysokości zadania i wypić to piwo, którego naważyła. Zamiast tkwić bezczynnie w szpitalu, użalać się nad sobą i klepać pacierze, sama odbierze córkę z lotniska, a po drodze jakoś przygotuje ją na wiadomość o wypadku ojca.
Rozdział XIX

Andrzej zdjął fartuch, gumowe rękawiczki i maskę z twarzy. Wszystko było poplamione krwią i przesiąknięte ostrym, gryzącym w nozdrza zapachem potu i środków dezynfekujących. Umył się i przebrał, po czym spojrzał w lustro, gdzie zobaczył śmiertelnie zmęczonego mężczyznę z mocno podkrążonymi i podpuchniętymi oczami.
Teraz, gdy towarzyszące mu w czasie zabiegu, zaostrzające do granic możliwości wszystkie zmysły, napięcie minęło, gwałtownie opadł z sił. Miał ochotę pójść do swojego gabinetu, odizolować się od całego świata, położyć się na kanapie i przespać kilka godzin. Nie mógł jednak jeszcze tego zrobić. Pozostał mu do rozstrzygnięcia najpoważniejszy problem. Problem, który miał zadecydować o jego dalszym losie. Miał jeszcze bardzo maleńką, cichą nadzieję, że to, co się wydarzyło – ten pieprzony wypadek Grzegorza, nie zmieni nic w stosunku Patrycji do niego; i nie zniweczy ich wspólnych planów na życie, które nie tak dawno szczegółowo ułożyli. Ponieważ jednak nie był idiotą i tępym egoistą, wiedział, że może tak nie być. Dodatkowo dręczyło go poczucie winy, bo zdawał sobie sprawę, że on, i tylko on, jest głównym sprawcą tej tragedii. Więc teraz, najprawdopodobniej, nie wykręci się sianem i będzie musiał zapłacić najwyższą cenę, którą będzie utrata miłości swojego życia.
Był przyczyną tej tragedii i nic tego nie mogło zmienić. Bezmyślnie, jak młody niedoświadczony sztubak, zakochał się w Patrycji. Stanął na jej drodze i – wbrew zasadom, których przez całe życie przestrzegał – rozbił jej małżeństwo. Nakłonił ją do zdrady i do opuszczenia męża. A później, szantażowany przez żądnego pieniędzy Nygusa, postanowił, że nie pozwoli się naciągać i nie będzie więcej płacił. Gdyby nie był takim cholernym sknerą i dał pieniądze, zdjęcia nie dotarłyby do Grzegorza i wszystko mogło potoczyć się inaczej. Teraz jednak było już za późno, aby coś z tym zrobić.
Operacja trwała siedem godzin i była bardzo skomplikowana. A gdy dobiegła końca doktor Stachura odetchnął z ulgą, bo uzyskał już pewność, że jego pacjent miał szczęście; wywinął się śmierci spod kosy i wróci do zdrowia. Oczywiście nie obejdzie się bez wielomiesięcznego leczenia i jeszcze dłuższej rehabilitacji. Ale to już pestka w porównaniu z tym, co do tej pory przeszedł.
W czasie zabiegu przyłapał się na tym, że przez krótką chwilę życzył Grzegorzowi śmierci. Bo to, automatycznie, rozwiązałoby wszystkie dylematy i problemy jego i Patrycji. Przez całą operację istniało takie zagrożenie, niezależne od umiejętności przeprowadzającego ją zespołu. Gdyby prowadzący lekarz pogodził się z taką możliwością i pozwolił mu odejść, nikt nie mógłby mu zarzucić żadnego zaniedbania, czy odstępstwa od sztuki lekarskiej.
Stachura jednak nie był mordercą, ani Bogiem mającym prawo decydować o ludzkim życiu, tylko lekarzem, który, przed laty, uczciwie złożył przysięgę Hipokratesa i zawsze pozostawał jej wierny. Dlatego szybko zdusił w zarodku, rodzącą się w głowie, chorą, upokarzającą go, jako człowieka, haniebną myśl. Zapomniał o sobie, wzniósł się na szczyt swoich umiejętności i zrobił wszystko co mógł, aby uratować to powierzone mu życie.
Teraz, gdy miał już problem poza sobą, a pacjentem zajęli się inni lekarze, pomimo ogromnego zmęczenia i goryczy, czuł głębokie zadowolenie, że oparł się podszeptom uśpionego w nim diabła, i w tej życiowej próbie, okazał się człowiekiem.
Ociężałym krokiem wyszedł na korytarz, zjechał windą do sutereny, gdzie znajdowała się stołówka i kawiarnia szpitalna.
- Mocną kawę ze śmietanką i cukrem, i odrobiną szczęścia, poproszę – powiedział do uśmiechającej się do niego, wesołej kelnerki. A gdy ją wypił, nieco odpoczął i poczuł się trochę raźniej, wrócił na oddział.
Patrycja, w towarzystwie podobnej do niej, jak dwie krople wody, młodziutkiej, zapłakanej i bardzo pięknej dziewczyny, stała przed drzwiami sali pooperacyjnej. Czekała, aż będzie mogła tam wejść i zobaczyć wychodzącego z narkozy Grzegorza.
Gdy się do nich zbliżył, dojrzał w załzawionych oczach Patrycji coś, czego do tej pory nigdy u niej nie zauważył: Jakąś niesamowitą, ponadludzką siłę i determinację.
Te oczy powiedziały mu więcej niż chciał wiedzieć: Powiedziały mu, że Patrycja podjęła niekorzystną dla niego decyzję i już je nie zmieni. Powiedziały mu, że z nimi koniec, bo teraz będzie musiała zająć się własną rodziną.
- Uratowałem go dla ciebie! – oświadczył, próbując być mężczyzną i zdusić w zarodku kołatanie własnego, złamanego serca – Będzie żył i wróci do zdrowia. Ale trochę to musi potrwać...
- Dziękuję za wszystko, co zrobiłeś. Nigdy ci tego nie zapomnę!
Podała mu swoją rękę i mocno uścisnęła jego dłoń. W tej chwili oboje zdawali sobie sprawę, że jest to ich ostatnie wspólne doświadczenie bliskości. Rodzaj pożegnania, bo od tej chwili Patrycja wraca do Grzegorza, aby go pielęgnować i przywrócić do zdrowia. I naprawić wszystko to, co oboje bezmyślnie zniszczyli.
Z jakiegoś powodu tłukły jej się po głowie słowa „Hymnu do miłości”, w które kiedyś głęboko wierzyła. Słowa, które najczęściej można przeczytać, wydrukowane pięknymi, złotymi literami, na zaproszeniach ślubnych, wręczanych przez młode, zakochane pary swoim gościom na kilka tygodni przed weselem.
„Miłość cierpliwa jest, łaskawa jest.
Miłość nie zazdrości, nie szuka poklasku...”
„To piękne przesłanie do młodzieży. Ale życie jest trudniejsze. Bywa drapieżne, zdradliwe i nie zawsze wspaniałomyślne. Czasami zadaje nam pytania, na które nie ma idealnych odpowiedzi...” – myślała.
Do tej pory nie miała pojęcia, że kobieta może kochać dwóch mężczyzn jednocześnie.
Teraz, gdy otworzyły jej się oczy, zrozumiała, że sama stoi wobec takiego życiowego dylematu. Kochała ich obu: Grzegorza – któremu przed laty przyrzekała wierność i miłość, oraz to, że go nie opuści, aż do śmierci – chociaż jeszcze wczoraj wydawało jej się, że go nienawidzi; oraz Andrzeja, którego dopiero co poznała...
Dopadło ją coś takiego, bo była potomkiem tamtej ognistej, nieobliczalnej i trochę zwariowanej, rudowłosej Irlandki oraz typową przedstawicielką „młodzieży końca dwudziestego wieku, wychowanej nie na mleku, lecz na wódce i na winie, na klubowych i dziewczynie...” Młodzieży, o której dawno temu, w internacie śpiewali dwaj przedwcześnie dojrzali gitarzyści. Ale ona zrozumiała to dopiero teraz, po latach, bo wtedy była zbyt poważna, zbyt rozsądna i nie miała czasu, aby się wyszumieć.
Zrozumiała również, że aby powstrzymać ten diabelski młyn, który kiedyś starł na proch rodzinę jej babci, i uratować jedną miłość, musi zrezygnować z drugiej. Wybrała męża i córkę, a poświęciła kochanka, bo kochając ich obu, nie mogła postąpić inaczej. Ale jak będzie dalej, czy jej się to uda jeden Bóg raczy wiedzieć!


Koniec


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz