Jesienna miłość
Kiedy byłem młody, spotykałem wielu ludzi w podeszłym wieku,
którzy bardzo bali się starości. Bali się jej bardziej od samej
śmierci i niekiedy, przy kieliszku albo w czasie zwyczajnej wymiany
zdań na przystanku autobusowym, niby żartując, uśmiechali się i
mówili, że najlepiej jest, kiedy kostucha przychodzi
niespodziewanie i kosi człowieka w sile wieku, zanim jeszcze nie
zdążył przygarbić się, zniedołężnieć i zgorzknieć.
Ludzie ci niesamowicie zaciekle bronili się przed przejściem na
emeryturę i zabiegali o to, aby pozwolono im pracować dłużej o
rok albo dwa... Uważali bowiem, że emerytura jest tym życiowym
progiem, po przekroczeniu którego człowiek przestaje się liczyć,
gdyż wraz ze stanowiskiem traci poważanie i wywalczone z mozołem
miejsce w społeczeństwie. W konsekwencji, w zapomnieniu i
samotności – co jest najbardziej przykre – stacza się po równi
pochyłej do niebytu.
Wtedy jeszcze ich nie rozumiałem. Byłem młody. Kochałem życie –
dziewczyny, długie namiętne pocałunki i niedzielne zabawy z
tańcami, po których nigdy nie mogłem się porządnie wyspać, gdyż
w poniedziałek rano musiałem iść do pracy. Wydawało mi się, że
to musi być piękne, kiedy człowiek pobiera zasłużoną emeryturę:
Jest niezależny. Może wylegiwać się w łóżku od rana do
wieczora, przesiadywać w kawiarniach, spacerować bez celu ulicami
albo robić tysiące innych, przyjemnych rzeczy. I nigdzie w pobliżu
nie ma żadnego nadgorliwego, przemądrzałego, urzędowo
uszczypliwego bossa, któremu trzeba uprzejmie się kłaniać, w
obawie, że wyleje cię z roboty, pozbawiając środków do życia.
I przyznam się szczerze, z utęsknieniem marzyłem o takich dniach.
Wyobrażałem sobie, jak podchodzę do tego łysego, rudego
skurwysyna, który tyle razy, z uśmiechem na ustach, podkładał mi
nogę, i mówię:
- Spadaj Frajerze! Mam gdzieś twoje „cenne” uwagi! Teraz idę
się zdrzemnąć, a później się zabawię i napiję wina, może i
za twoje parszywe zdrowie...
Chyba nawet kiedyś tak zrobiłem i zmieniłem pracę.
Następne lata i kłopoty przygasiły nieco mój temperament.
Spotkałem wspaniałą kobietę, ożeniłem się, pojawiły się
dzieci. Czy człowiek może przeżyć coś wspanialszego?
Nie zastanawiałem się nad przemijaniem. Wydawało mi się, że będę
trwał z nimi w szczęściu i pracował wiecznie. Jednakże czas
płynął niepostrzeżenie. Dzieci dorosły, zamieszkały z dala od
nas i założyły własne rodziny. Dom opustoszał. Jedynie w święta
napełniał się gwarem i radosnymi, roześmianymi głosami naszych
dzieci i wnuków.
Samotność nie jest wesoła. Samotność nie jest piękna, ani miła.
Ale my nie byliśmy sami. Mieliśmy siebie, nasze dzieci, i nasze
wnuki.
I nagle, zupełnie niespodziewanie, zacząłem mówić jak starzy
ludzie z okresu mojej młodości. Jednocześnie, z każdym dniem,
czułem się coraz bardziej niepotrzebny i ociężały. Wydawało mi
się, że społeczeństwo i moi bliscy już mnie nie akceptują,
odwracają się do mnie plecami; zamierzają odstawić na złomowisko
ludzkich wraków. Próbowałem się modlić, ale moja wiara nie była
mocna. Może nie potrafiłem dostatecznie dobrze prosić,
bezinteresownie kochać i wydawało mi się, że Bóg, podobnie jak
moja żona, patrzy już na mnie obojętnie. Czułem, że wyczerpała
się złocista czara przeznaczonego dla mnie uczucia i nic na to nie
mogłem poradzić. Oczywiście, nadal codziennie chodziłem do pracy
i starałem się trzymać fason. Żartowałem częściej niż zwykle.
Głośno, z udawanym zadowoleniem, odliczałem ostatnie miesiące
swojej zawodowej aktywności, ale moje nerwy były w strzępach i od
pewnego czasu odczuwałem, ciągle nasilający się, ciężki,
ołowiany chłód w dołku i pieczenie w okolicy serca i klatki
piersiowej.
Wyobrażałem sobie ostatni dzień w pracy. Być może Kierownictwo
zdobędzie się na jakiś przyjazny gest: kilka miłych słów,
absurdalny dyplom okolicznościowy, czy coś w tym rodzaju. Zabiorę
z biurka swoje pamiątki, zaproszę wszystkich na poobiedni bankiet,
na którym może – pierwszy raz od wielu lat – uchleję się do
nieprzytomności. A później będę spędzał długie, bezbarwne dni
i wieczory, w towarzystwie równie zmęczonej życiem żony, gapiąc
się bezmyślnie w ekran telewizyjny albo układając pasjansa z
kart.
Pewnego dnia szedłem bulwarem Wybrzeże Kościuszki w Przemyślu,
ciągnącym się wzdłuż wysokiego, kamienistego brzegu rzeki San.
Była jesień – prawdziwe babie lato. Dął łagodny, południowy
wiatr i było zaskakująco ciepło, jak na połowę listopada. Na
wodzie, przy brzegu, pływały dzikie kaczki. Przyjemnie połyskiwały
w słońcu zielonkawo ubarwione łby kaczorów, a szum spływającej
po kaskadach wody wdzierał się w ciszę obsypanej kolorowymi
liśćmi, uśpionej ulicy. Na ławkach pod drzewami siedziało sporo
młodych matek z małymi, baraszkującymi w wózkach dziećmi oraz
kilka zakochanych par szkolnych wagarowiczów, wygrzewających w
słońcu rozpalone pocałunkami twarze.
Bardzo się śpieszyłem, bowiem zajmowałem się sprawą włamywaczy
samochodowych – jedną z ostatnich w mojej karierze policyjnego
detektywa – i miałem ambicje, aby doprowadzić ją do pozytywnego
końca. I – jak każdego dnia w ostatnim roku – zastanawiałem
się, co też może robić gliniarz na emeryturze.
„Może będę spędzał czas na bezmyślnej grze w karty? Albo
jeszcze gorzej – na starość wpadnę w nałóg i zostanę
alkoholikiem?”
Wizja czekającej mnie przyszłości, w mojej wyobraźni,
przedstawiała się bardzo mrocznie i nieciekawie: codzienne
wylegiwanie się do późna, bóle kręgosłupa, obiady o tej samej
porze, narzekanie żony... I żadnych życiodajnych zmian, żadnej
adrenaliny, żadnych atrakcji... Nawet papierosa spokojnie nie
wypalę, bo dym szkodzi mojemu zdrowiu i jej kwiatom.
„Ech te kochane kobiety – myślałem. Dlaczego nie chcą nas,
mężczyzn zrozumieć? Niegdyś takie piękne i urocze, a teraz nie
zwracają na nas uwagi. A my postępujemy zupełnie tak samo: Wolimy
męskie towarzystwo – zapalić, wypić, powspominać stare dzieje i
opowiadać pieprzne kawały, udając stuprocentowych facetów.”
Przyśpieszyłem kroku, aby wyprzedzić, idącą środkiem chodnika,
w tym samym kierunku, co ja, parę staruszków. Oboje byli bardzo
wiekowi, ale wyprostowani, bez śladów starczego zgarbienia pleców;
dziarsko się jeszcze trzymali i wyglądali niezwykle sympatycznie, i
pogodnie, podobnie jak ten słoneczny, jesienny dzień, w który ich
zobaczyłem.
On, niegdyś barczysty z kędzierzawą, czarną czupryną, teraz był
zaledwie szczupły, siwy jak gołąbek i podpierał się laską. Ona
– z pewnością przedwojenna, kresowa piękność – niezwykle
drobniutka i krucha, miała na sobie niebieski płaszcz i czapkę ze
sztucznego futra. Idąc, stawiała drobne kroczki i trzymała go pod
rękę.
- Ja bardzo lubię cebulkę – powiedział staruszek do swojej
partnerki, gdy się do nich zbliżyłem. – Cebulkę i czosneczek.
Mamy, Zosiu, w domu czosneczek?
- Czostku nie ma, ale jest cebulka – odrzekła figlarnie, gdy się
z nimi zrównałem. Górną wargę pokrywał jej, przyjemnie
wyglądający, szary meszek, a cała twarz była posiekana drobnymi
zmarszczkami, jakby trochę podobna do opadających z drzew liści.
Ale wyglądała niezwykle miło i zalotnie, i tak też się
zachowywała.
- To dobrze. Może zrobimy dzisiaj na kolację cebulkę. Najlepiej
przysmażonej na złoty kolor, na masełku... - Patrzył na nią
przyjaźnie, z miłością i wielkim zaufaniem w oczach.
- Nie wiem. Zastanowię się jeszcze – odrzekła staruszka.
A mnie uderzyła ich radość i pogoda ducha. Na jesieni życia,
nadal zachowywali się jak para zakochanych nastolatków. Szli
zapatrzeni w siebie i ufni w przyszłość. Oboje niesamowicie piękni
i szczęśliwi. Podobni do otaczającej ich, przemijającej przyrody
– szemrzącej rzeki i drzew, i tego tonącego w słońcu,
ostatniego dnia babiego lata, który niebawem miał się skończyć.
Coś sprawiło, że poczułem promieniujące od nich ciepło i nagle
zniknął, paraliżujący mnie od dłuższego czasu, strach przed
starością i emeryturą. Czułem się tak, jakby w mojej głowie
otworzyła się jakaś, dawno zamknięta i zardzewiała, klapka,
przez którą zaświeciło słońce i powiał życiodajny wiatr;
jakbym przekroczył próg pomiędzy teraźniejszością, a
przyszłością, pozostawił za sobą bojaźń, i wkroczył w świat
pełen ufności i nadziei.
Jeszcze raz obejrzałem się za siebie. Szli równym tempem jak para
nastolatków na pierwszej randce albo jak ludzie szczęśliwi, którzy
razem spędzili wiele lat i teraz – zbliżając się do kresu
swoich dni, nadal - zakochani w sobie i w życiu – prowadzili tę
piękną, miłosną grę.
Przyśpieszyłem kroku, pozostawiając ich za sobą. Ufnie kroczyłem
przed siebie, pełen chęci do działania i naprawienia starych
błędów. Bowiem dzięki tej parze staruszków, zrozumiałem, że
moje życie jeszcze nie jest skończone, a jedynie przechodzi w
dalszą, być może piękniejszą fazę.
„Człowiek pracuje po to, aby żyć, a nie odwrotnie!” –
pomyślałem.
W domu czekała na mnie żona, którą przez tyle lat może trochę
zaniedbywałem, ale przecież zawsze mocno kochałem. Zapomniałem,
że jest nadal piękną i wspaniałą kobietą, która, tak jak i ja,
potrzebuje jedynie przyjaźnie wyciągniętej dłoni.
„Wreszcie znajdę czas, aby to naprawić. Może znowu zakwitną dla
nas róże...”
Kiedy się sobą nacieszymy,
Gdy życie dalszy ciąg napisze,
To razem z tobą, Moja Miła,
Pójdę tą długą, wieczną ciszę!
A czy Ty pierwsza, czy ja pierwszy,
Nie ma żadnego to znaczenia,
Bo nasza miłość znów wskrzeszona,
Ocali nas od zapomnienia!
Wiesław Hop
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz