Sprawiedliwy człowiek
Będzie to historia prawdziwa, która wydarzyła się w Polsce – w
Cisowej nieopodal Birczy, w powiecie przemyskim. Przez wiele lat
opowiadał ją mój dziadek Franciszek, a po jego śmierci ojciec
Józef. Teraz zaś przyszła kolej na mnie, bo taka jest moja
powinność.
Wrzesień roku 1945 dobiegał końca, ale dni były nadal pogodne i
gorące jak w środku upalnego lata; a powietrze tak przejrzyste, że
ze szczytu Krukowej Góry, gołym okiem, można było dojrzeć,
oddalone o dwadzieścia siedem kilometrów, miasto Przemyśl, a
nawet, rzucone nieco bardziej na południowy wschód, mieniące się
w promieniach słońca, kopuły Klasztoru Franciszkanów w Kalwarii
Pacławskiej.
W jeden z takich dni, wczesnym popołudniem Franciszek, z
dziesięcioletnim synem Józefem, zaprzęgiem konnym, wracał z targu
w Przemyślu, gdzie sprzedał ciele, do rodzinnej Huty Brzuskiej.
Droga była trudna - przecinając wsie, wiła się pomiędzy polami
uprawnymi a lasem i już za Krasiczynem rozpoczynały się wysokie
górki – i niebezpieczna, gdyż w lasach i ukraińskich wsiach
działały bandy Ukraińskiej Powstańczej Armii, które nocami
napadały na polskie wsie i osady, paliły domy i mordowały ludzi.
Dlatego Franciszek śpieszył się, aby zmierzch nie zastał go w
drodze...
- No, Siwy! Nie ociągaj się! Jeszcze trochę wysiłku i niedługo
będziemy w domu. A tam na nas czeka kolacja, a na ciebie obrok w
żłobie i odpoczynek – powiedział do konia i dla dodania mu
animuszu przeciął batem powietrze. Ale Siwy, który odznaczał się
tym, że miał prawie ludzki rozum i bez tego wiedział, co ma robić.
Wysoko na błękitnym niebie, nad skąpaną w promieniach
popołudniowego słońca górą Kopystanką, krążyły dwa
jastrzębie i gdzieś daleko w dolinie, od strony Olszan, które
minęli dobre pół godziny wcześniej, ryczało pasące się nad
Sanem bydło.
Franciszek spojrzał na syna, pogłaskał go po głowie i przekazał
mu lejce i bat.
- Trzymaj mocno i gdyby coś się działo – jacyś ludzie wyszli z
lasu i próbowali nas zatrzymać, to na mój znak, strzel Siwego
batem po zadzie i rwij do przodu co koń wyskoczy, aż ci powiem, że
możesz zwolnić – powiedział, bo akurat zbliżali się do miejsca
zwanego Mordownią. W ostatnim latach wielu powracających z miasta
ludzi zostało tutaj napadniętych, obrabowanych, a nawet zabitych,
dlatego chciał mieć wolne ręce, aby w każdej chwili mógł
sięgnąć po, ukryty w skrytce pod siedzeniem, pistolet i bronić
się.
Chłopak rozumiał o co chodzi. Mocno chwycił wodze i uśmiechnął
się zadowolony. Ojciec potraktował go jak dorosłego mężczyznę -
obdarzył zaufaniem, którego nie mógł zawieść.
Franciszek był odważnym człowiekiem, obytym z wszelkiego rodzaju
niebezpieczeństwami, więc nie bał się, ale zdobyte na wojnie, a
szczególnie teraz, gdy w okolicy panoszyły się podstępne bandy
UPA, doświadczenie mówiło mu, że ostrożności nigdy nie jest za
wiele. Musiał być ostrożny, bo w domu, pod opieką, młodszej od
niego o siedem lat żony, Marysi i najstarszego, piętnastoletniego
syna, Jakuba, pozostało jeszcze czworo małych dzieci...
Na szczęście nic się nie wydarzyło. Spokojnie minęli Mordownię
i wyjechali z lasu na Wysokie Pola, skąd widać już było,
rozrzucone po zboczach gór, kryte strzechą pierwsze zabudowania
Cisowej. Teraz mieszkali w niej sami Rusini, bo Polacy – stanowiący
tutaj zdecydowaną mniejszość i rodziny mieszane - porzucili swoje
gospodarstwa i uciekli do Huty Brzuskiej, gdzie działała silna
polska samoobrona, do Birczy, Krasiczyna lub Przemyśla, pod opiekę
milicji i wojska. Wiadomo było powszechnie, że wieś ta
współpracuje z bandami UPA, a wielu jej mieszkańców, dobrowolnie
lub pod przymusem, wstąpiło w ich szeregi, ale w dzień – może
dlatego, że leżała blisko Birczy – nadal można było
bezpiecznie przez nią przejeżdżać.
Tym razem jednak okazało się, że jest inaczej: Około południa do
Cisowej wszedł duży oddział UPA. Banderowcy otoczyli wieś
szczelnymi, niewidocznymi z zewnątrz posterunkami. Wartownicy, bez
zatrzymywania i niepotrzebnego hałasu, wpuszczali wszystkich, którzy
chcieli wejść lub wjechać do wsi, ale nikogo z niej nie wolno im
było wypuścić. I Franciszek wpadł w potrzask.
O tym, że tak się stało zorientował się dopiero, gdy zbliżył
się do pierwszej zagrody i kątem oka spostrzegł, że z mroku
otwartych na oścież wrót stodoły bacznie mu się przygląda dwóch
striłciów i lufa, ustawionego na trójnogu, niemieckiego karabiny
maszynowego. Błyskawicznie ocenił sytuację – było już za późno
na odwrót - więc nie widząc innego wyjścia, jakby nic nie
zauważył i nie zrobiło to na nim żadnego wrażenia, spokojnie
ruszył w głąb wsi. Miał nadzieję, że uda mu się dotrzeć do
gospodarstwa swojego znajomego, Mikołaja, z którym przeszło
dwadzieścia lat temu służył w Przemyślu w wojsku. Liczył na to,
że Mikołaj nadal jest tym samym człowiekiem, co dawniej i nie
odmówi mu pomocy.
W głębi wsi banderowcy byli wszędzie. Siedzieli przed domami,
śpiewali piosenki, gościli się i zabawiali z odświętnie
wystrojonymi na tę okazję mołodyciami. Najwięcej jednak
zgromadziło się ich na placu przy budynku szkoły, gdzie
stacjonowało dowództwo. Paliło się tam kilkanaście ognisk, a
broń stała ustawiona w kozły. Widać było, że ufają w swoją
siłę i czują się pewnie. Gotując strawę, szykowali się do
wieczornej zabawy z muzyką i tańcami, w czasie której będzie
można do woli poswawolić z kobietami.
Franciszek spojrzał na syna, przygarnął go ręką do siebie i
pogłaskał po bujnej, płowej czuprynie.
- Spokojnie Józiu! Nie bój się! Wydostaniemy się stąd i wszystko
będzie dobrze – powiedział, myśląc, że dziesięć lat życia,
to stanowczo za wcześnie na umieranie.
Nogi mu zmiękły w kolanach, ale zapanował nad tym i nie dał po
sobie poznać, że strach ścina mu krew w żyłach. Bez pośpiechu,
jakby był jednym z tutejszych chłopów i wracał do własnej
chałupy, minął szkołę. Za kapliczką skręcił na drogę
prowadzącą do przysiółka Zagony i po ujechaniu jeszcze około pół
kilometra, nie niepokojony przez nikogo, zajechał w otwartą na
oścież bramę Mikołaja.
Mikołaj patrzył przez okno, rozpoznał starego znajomego i chociaż
nie wiedzieli się już kilka lat, nie ucieszył się z jego wizyty,
ale wyszedł mu na spotkanie.
- Co tutaj robisz? – zapytał.
- Wracam z chłopcem z Przemyśla. Z jarmarku... Poradź coś! Pomóż,
bo widzisz, co się dzieje...
- Widzę. Źle się stało, że akurat dzisiaj się tutaj znalazłeś.
– Mikołaj z zafrasowaniem podrapał się po głowie. –
Zostaniesz u mnie na noc – zdecydował. - Nie widzę innego
wyjścia. Inaczej zgubisz siebie i dziecko. Do rana ze wsi nikogo nie
wypuszczą...
- Dobrze – zgodził się Franciszek. – Dziękuję ci, że robisz
to dla mnie. A tobie to nie zaszkodzi?
- O to się nie martw. Znam tutaj wszystkich i jakoś dam sobie radę.
- W porządku. Nie zapomnę ci tego.
Mikołaj pomógł Franciszkowi wyprzęgnąć konia od wozu. Razem
zaprowadzili go do stajni, a później wprowadził nieproszonych
gości do domu i kazał żonie przygotować kolację. W sytuacji
jakiej się znalazł nie mógł być zadowolony z odwiedzin swojego
starego kumpla – rzucało to na niego niebezpieczne podejrzenie, że
jest przyjacielem Polaków – ale nie potrafił odmówić mu pomocy.
Byłoby to równoznaczne ze skazaniem go na śmierć.
Tymczasem we wsi zagrała muzyka i rozległy się chóralne śpiewy
przy ogniskach. Wydawało się, że wszystkich ogarnął jakiś szał
radości i ogólne rozpasanie. Banderowcy, korzystając z pozwolenia
starszyzny, tęgo pili, śpiewali i tańczyli z wystrojonymi
odświętnie na tę okazję pannami i młodymi mężatkami. A co
bardziej niecierpliwi, krewcy i nie znoszący sprzeciwu, już teraz,
nie czekając na noc, ciągnęli swoje partnerki do stodół i
ogrodów...
Franciszek miał nadzieję, że nikt go nie rozpoznał, a jeżeli
nawet, to nie będzie o nim pamiętał i spokojnie doczeka świtu u
Mikołaja. A gdy banderowcy odejdą do lasu, bezpiecznie powróci z
synem do domu. Jednakże, gdy się ściemniło, ktoś załomotał do
drzwi. Gdy Mikołaj otworzył okazało się, że na podwórku stoi
kilku, groźnie wyglądających, uzbrojonych i pijanych mężczyzn.
- Dawaj Lacha! – rozkazał ten, który trzymał w ręku siekierę i
nie czekając na odpowiedź próbował wedrzeć się do środka
chałupy, ale Mikołaj odważnie zagrodził mu drogę.
- To żaden Lach, tylko mój gość. Dlatego nikogo dzisiaj stąd nie
zabierzecie.
- Dawaj! bo jak nie, to razem z nim zadyndasz na starej gruszy.
Jednak Mikołaj nie uląkł się i nie ustąpił, ale dwaj banderowcy
zaszli go z boków, chwycili za ręce, próbując wyciągnąć na
zewnątrz. Powstało zamieszanie i harmider, bo żona Mikołaja
zaczęła krzyczeć ze strachu.
„Boże dopomóż!” – pomyślał Franciszek i dotknął palcami
paciorków różańca, który zawsze nosił przy sobie i uważał, że
zawdzięcza mu szczęśliwy powrót z wojny i niemieckiej niewoli. A
teraz, wyglądało na to, że tylko cud może wyprowadzić go z tej
matni, tym bardziej, że popełnił błąd, pozostawiając pistolet w
skrytce w siedzeniu wozu. I cud taki się wydarzył. W tym czasie, na
drodze pojawił się jakiś znaczniejszy banderowiec z dowództwa
sotni. Zwabiony hałasem, wszedł na podwórko Mikołaja.
- Co się tutaj dzieje? – zapytał ostrym głosem.
Na jego widok banderowcy puścili Mikołaja.
- Ten skurwysyński had ukrywa Lachów i nie chce nam ich wydać –
powiedział mężczyzna z siekierą. – A my mamy ochotę dzisiaj z
nimi sobie trochę pohulaty.
Mikołaj nabrał otuchy, bowiem przybyły okazał się jego dalekim
krewnym po stronie matki, z którym zawsze łączyły go dobre
relacje.
- To mój gość! – powiedział jeszcze raz. – Nie pozwolę mu
zrobić krzywdy. Żeby go zabrać, musicie zabić najpierw mnie.
- Uspokój się, Mikoła! Nikt nie ma zamiaru cię zabijać – rzekł
tamten. - A wy – przeniósł wzrok na podpitych banderowców –
wynoście się stąd! Mikołaj to dobry Ukrainiec. Każdego kto, bez
mojego wyraźnego rozkazu, śmie tknąć go palcem własnoręcznie
obedrę ze skóry!
Gdy tamci odeszli, powiedział do Mikołaja:
- Masz szczęście, że się tutaj znalazłem. Inaczej już by było
po tobie. Chcesz bronić Lacha – twoja sprawa. Mam u ciebie stary
dług, dlatego ci pomogłem. Gdyby nie to, to wiesz, co by się
działo... Teraz jesteśmy kwita. Ale uważaj, bo jak się jeszcze
bardziej popiją i przyjdą tutaj w większej liczbie, to nawet ja
nie będę mógł nic poradzić... Zginiecie wszyscy, a chałupa
pójdzie z dymem. Dlatego, dobrze wam radzę: Zamknijcie wrota od
podwórka i drzwi domu. Pogaście światła i siedźcie cicho jak
myszy pod miotłą, żeby nikogo nie prowokować.
Mikołaj zastosował się do rad swojego znajomego. Zamknął bramę
i drzwi. Pogasił światła i razem z Franciszkiem, kurząc cygary,
siedzieli po ciemku w pokoju, w milczeniu, bo rozmowa jakoś im się
nie kleiła. Mały Józef natomiast ukrył się pod stołem. Chwilę
się zdrzemnął, ale spał niespokojnie, z duszą na ramieniu.
Jednak nie wiadomo, czy – gdyby nie szczęśliwy los, który tej
nocy po raz drugi się do nich uśmiechnął – udałoby im się
doczekać rana, bo na wsi robiło się coraz głośniej i w każdej
chwili rozpasana, pijana tłuszcza mogła przyjść, wywarzyć bramę
i drzwi, i upomnieć się o Lacha i jego pomiot...
Zbieg okoliczności sprawił, że niedługo po północy, od strony
Birczy, do Cisowej zbliżył się duży oddział wojska. Zaskoczeni
banderowcy ostrzelali go z karabinów maszynowych i bojąc się
bezpośredniej konfrontacji z wojskiem i okrążenia, w popłochu
uciekli do lasu, a ich wygrzane miejsca przy dogasających ogniskach
na placu przed szkołą zajęli żołnierze.
Franciszek, gdy zorientował się w sytuacji, podziękował
Mikołajowi za uratowanie mu życia i gościnę. Po czym – nie
czekając na słońce – zaprzągł Siwego do wozu i wyjechał na
ulicę. Chciał jak najszybciej powrócić do domu, bo wiedział, że
Marysia usycha z niepokoju, spodziewając się najgorszego. Żołnierze
zatrzymali go na placu przed szkołą i skierowali do dowódcy.
- A ty, co tutaj robiłeś między tymi banderowcami? – zapytał
oficer i nie czekając na odpowiedź, zanim Franciszek zdążył się
zameldować i wyjaśnić sytuację, w jakiej się znalazł, dwa razy
uderzył go ręką w twarz. Był zdenerwowany, bo w wyniku ostrzału
wycofującego się nieprzyjaciela stracił dwóch ludzi. Jednak, gdy
Franciszek wylegitymował się, wytłumaczył mu kim jest i w jakie
popadł tarapaty, przydzielił mu ochronę złożoną z dziesięciu
żołnierzy. W ich asyście, równo ze słońcem, Franciszek z synem,
szczęśliwie – drogą przez Panieński Szcząb – dotarł do
Krukowej Góru – granicy Huty Brzuskiej, gdzie nad bezpieczeństwem
żyjącej tam ludzi dniem i nocą czuwała, dowodzona przez sołtysa,
mocna polska samoobrona.
- Mówię wam i przestrzegam, żebyście zawsze o tym pamiętali: Nie
ma nic gorszego na świecie niż fałszywy, zarażony nienawiścią,
żądny krwi człowiek. Nigdy nie można mu zaufać i trzeba się go
strzec jak ognia. A takimi niebezpiecznymi, zaślepionymi ludźmi, w
tamtym czasie byli banderowcy – tymi słowami dziadek zawsze
przystępował do zakończenia swojej opowieści. – A my, w Hucie
Brzuskiej, popełniliśmy ten błąd. Daliśmy się oszukać, podejść
jak dzieci. I wszyscy zapłaciliśmy za to wysoką cenę.
Niedługo później, w jesieni, banderowcy – aby uśpić naszą
uwagę i osłabić obronę wsi - przysłali do Huty Brzuskiej
emisariuszy, którzy oświadczyli, że nic do nas nie mają, chcą
żyć z nami w pokoju i zgodzie, i przyrzekli, że nie będą już
więcej na nas napadać. Sołtys zwołał zebranie i ogłosił to
publicznie. A tydzień później, na Andrzeja - gdy w wielu domach
odbywały się imieninowe przyjęcia, bo ludzie uwierzyli w ich
obietnice, przestali się pilnować, cieszyli się i bawili, bo
uważali, że najgorsze czasy mają już poza sobą – zaskoczyli na
nas nocą przeważającymi siłami. Wartownicy nie zdołali ich
odeprzeć, więc ze wszystkich stron wdarli się do wsi, ograbili ją
i spalili, zabijając tych, którzy nie zdążyli się ukryć. Rano,
gdy dogasły pożary, aby ocalić głowy, musieliśmy uciekać. Ja
wywiozłem rodzinę do Przemyśla, ale straciłem dwóch synów,
chociaż nie zginęli bezpośrednio od siekiery, czy kuli
banderowca... Najmłodszy, jeden z bliźniaków, jeszcze niemowlę w
pieluszkach, nie przetrzymał trudów tej nocy. Najstarszy natomiast,
Jakub, pomagał młodszym jak mógł, a później, razem ze mną, bo
był już prawie mężczyzną, przez pół dnia, biegł obok wozu.
Ale, gdy przeprawiliśmy się przez San i szczęśliwie dotarliśmy
do Nienadowej, dostał raptownego zapalenia płuc i nie było dla
niego ratunku.
Jednak dzisiaj – pozostawiając historii osąd tamtych ciężkich
czasów- mogę uczciwie powiedzieć, że spotkałem na swojej drodze
sprawiedliwego, odważnego Ukraińca – Rusina, jak się ich wtedy
nazywało, który tamtej nocy w Cisowej mnie i mojemu synowi uratował
życie. Nie wiem, co się z nim później stało. Nigdy więcej go
nie widziałem. Może zginął, a może udało mu się przetrwać.
Może został wywieziony na Ziemie Odzyskane i żyje tam jeszcze ze
swoją rodziną. Mogę jednak zaświadczyć, że w tym morzu
nienawiści i zła, które przywlekli na nasza ziemię banderowcy,
trafił się uczciwy człowiek – jednego z tych, których w
biblijnych czasach zabrakło w Sodomie i Gomorze.
Wiesław Hop
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz