sobota, 23 stycznia 2016

Styczeń powoli zbliża się do końca, ale zima nie folguje. Jakby na złość twórcom teorii o ocieplaniu się klimatu śniegu coraz więcej i mróz trzyma mocno. Przy takiej pogodzie, zwłaszcza wieczorem, przyjemnie jest posiedzieć w ciepełku przed kominkiem, na którym wesoło płoną sosnowe polana, albo przy kaloryferze i poczytać coś ciekawego.
Tym którzy myślą podobnie i zaglądają na mojego bloga, proponuję kolejny fragment mojej powieści "Poranek pełen nadziei".
Myślę, że nadzieja jest tym, czego żadnemu człowiekowi nigdy nie powinno zabraknąć.

Rozdział trzeci

1
Śnieg nieustannie padał przez kilka dni, pokrywając białym puchem place i drogi koszar. Żołnierze wytrwale odśnieżali je dwa razy dziennie, to też po bokach wytyczonych ścieżek szybko utworzyły się wysokie wały śnieżne; a plac apelowy wyglądał jak płyta stadionu sportowego, otoczona z czterech stron wysokimi trybunami.

W piątek wieczorem przestało padać, niebo wypogodziło się, ale temperatura spadła i ostry mróz wisiał nisko nad ziemią. Wdzierał się pod mundury, szczypał w policzki i uszy przy każdym przemarszu do stołówki. Nad ranem skostnieli do szpiku kości wartownicy, spacerujący dookoła ogrodzenia i magazynów uzbrojenia, w długich kożuchach narzuconych na kurtki polowe, słyszeli głuche trzaski pękających z mrozu drzew. Słupek rtęci spadł do dwudziestu pięciu stopni poniżej zera. I nawet wrony przestały krakać i tłumnie obsiadły rosnące najbliżej kotłowni drzewa, skąd wydobywały się na zewnątrz kłęby gorącej pary. A oficer dyżurny odwołał poranną zaprawę fizyczną.
Zbliżał się dzień trzynasty grudnia – rocznica ogłoszenia stanu wojennego. W rządzie spodziewano się protestów. I we wszystkich jednostkach wojskowych w kraju wprowadzono podwyższoną gotowość bojową, ograniczając do minimum wyjazdy na urlopy i przepustki. Gdzieś tam na górze, jak zwykle, dmuchano na zimne w obawie o własne stołki. Pierwszy sekretarz, czy może ktoś inny podjął decyzję, wydano rozkazy, a wojsko musiało je wykonać.
Szeregowy Cybulski siedział na parapecie okiennym w korytarzu i trząsł się z zimna. „Ciągnie jak na Syberii – zaklął w duchu. – Nigdzie tak zima nie daje człowiekowi w dupę, jak w wojsku”.
Patrząc przez cienką pojedynczą szybę na zimowy świat, który przypominał mu rodzinną wieś, marzył o kilku dniach urlopu i o podróży do domu. Na razie jednak było to niemożliwe. Nawet najdłuższa, czterdziestoośmiogodzinna przepustka, nie wystarczała mu na drogę w obie strony. Musiałby dostać co najmniej trzy lub cztery dni urlopu, na co się raczej nie zanosiło.
Był młodym żołnierzem w kompanii dowodzenia drugiego batalionu, gdzie trafił zaraz po przysiędze razem z Michałem Kalitą i kilkoma innymi chłopcami. Od tego dnia zdążył już poznać, panujące tutaj zwyczaje. I poprzednie życie w kompanii młodego rocznika, w porównaniu z obecnym, wydawało mu się rajem.
Dowódcą kompani był starzejący się przedwcześnie porucznik Kazimierz Gręda, pseudonim „Zoltar”, duży i nerwowy mężczyzna, ze stopniem oficerskim po dwuletnich studiach dokształcających, systematycznie pomijany w awansach i bez nadziei na wybicie się przed emeryturą. Plutonami dowodzili: chorąży Grzegorz Majchrowicz, pseudonim „Patrzałek” z nieodłącznymi okularami na czubku nosa (pluton pierwszy), młodszy chorąży Antoni Młynarski, pseudonim „Kaczor”, niski i kiwający się na boki przy chodzeniu (pluton drugi) i plutonowy Aleksander Pasko, wysoki i anemiczny chłopak, wijący się jak piskorz, któremu nadepnięto trepem na ogon (pluton trzeci). Sprawy gospodarcze należały do wiecznie cuchnącego tytoniem szefa kompanii, starszego sierżanta sztabowego Józefa Nowaka, który zbliżał się już do wieku emerytalnego. Ale pomimo to nadal posiadał olbrzymią siłę, co udowadniał łamiąc się ze wszystkimi chętnymi na ręce. Był przedstawicielem ginącej już w wojsku starej szkoły podoficerów – był filarem trzymającym wszystko w kupie, którego nikt nie był w stanie ruszyć. Dowódcy się zmieniali, a on pozostawał, obrastając mchem jak stare drzewo. Człowiek ten szedł przez życie spacerkiem, drogą biegnącą pomiędzy domem, kancelarią, magazynami sortów mundurowych, uzbrojenia i żywności, korzystając ciągle z usług kolejnych pomocników. Drużynami dowodzili kaprale. Oni odwalali w kompanii główną robotę. Byli motorami napędzającymi nieustannie tą, pracującą w systemie całodobowym, wojskową manufakturę.
Wśród żołnierzy służby zasadniczej istniał mocno zakorzeniony podział ze względu na ilość służby. Najniższy szczebel w tej hierarchii zajmowali chłopcy z ostatniego poboru, zwani popularnie kotami. Wyżej od nich stały dwa średnie mioty – sierściuchy i wickowie. A na samym szczycie siedzieli rezerwiści. Do kotów i sierściuchów należało sprzątanie rejonów oraz wszelkie inne możliwe prace fizyczne w pododdziale. Sierściuchy jednak miały prawo popuścić opinacze butów i pasy o jedną dziurkę, na znak swojej wyższości nad kotami. Nie meldowali się już starszym żołnierzom przy wchodzeniu do sal, ale nie mieli jeszcze prawa siadać lub kłaść się przed capstrzykiem na łóżka. Wickowie, inaczej starzy, stanowili warstwę chronioną. Posiadali wszelkie możliwe przywileje. Nie sprzątali rejonów. Odpoczywali po trudach pierwszego roku służby. Rezerwiści natomiast szykowali się do cywila i nieoficjalnie sprawowali faktyczną władzę wśród żołnierzy, która po godzinie piętnastej była praktycznie nieograniczona. Lubili też tytułować się dziadkami dla podkreślenia nabytej w wojsku mądrości i powagi, przychodzącej wraz z każdym miesiącem służby.
Podział ten oficjalnie był zwalczany przez żołnierzy kadry zawodowej. Nieoficjalnie jednak większość z nich popierała go, ponieważ przyczyniał się znacznie do utrzymania dyscypliny wśród wojska. Sprzyjali mu także dowódcy drużyn, którzy często podkreślali swoją przynależność do poszczególnych fal.

Była sobota, dzień gospodarczy, przeznaczony do robienia porządków w pododdziale. Skrzypnęły drzwi wahadłowe i z klatki schodowej na korytarz, ciężkim krokiem, wszedł szef kompanii, który miał dzisiaj „kontrolnego”.
- Baczność! – wrzasnął zgodnie z regulaminem podoficer dyżurny, młody kapral z wiosennego poboru. Służbiście wykonał w prawo zwrot i równym krokiem podszedł na odległość trzech kroków do szefa, chcąc mu zameldować kompanię gotową do zajęć.
Szeregowy Cybulski zeskoczył z parapetu i wyprostował się przyciągając nogi do siebie.
Sierżant machnął niedbale ręką, oddając honor podoficerowi. Nigdy nie przywiązywał zbytniej wagi do konwenansów.
- Dziękuję. Dajcie spocznij – powiedział nie czekając na meldunek i zniknął w drzwiach swojej kancelarii. Był na kacu po wczorajszej libacji w kasynie. Nabrzmiałe policzki i siwiejące na końcach, sumiaste wąsy zwisały mu ku dołowi; pod oczami miał ciemne worki z niewyspania, a sieć rozszerzonych, czerwonych żyłek przebijała się pajęczyną przez delikatną skórę. Był dzisiaj w wyjątkowo podłej formie i potrzebował odpoczynku. Dlatego miał zamiar położyć się na łóżku polowym, stojącym w rogu kancelarii, i zdrzemnąć się do obiadu. Wcześniej jednak musiał załatwić kilka bieżących spraw, które nie mogły czekać. A do tego potrzebował swojego pomocnika, szeregowego Łapy.
W kancelarii pachniało bielizną i męskim potem. Wzdłuż ścian naprzeciw jego biurka, na oddzielnych stertach leżały brudne kalesony i podkoszulki oraz pościel z łóżek. Świadczyło to o tym, że wczoraj wieczorem pomocnik dokonał wymiany bielizny, ale nie zdążył jej posortować i zapakować do worków. Widok ten mocno rozdrażnił szefa i zmusił do natychmiastowego działania. Rozebrał się, czapkę i płaszcz powiesił na wieszaku i przeczesał palcami mocno już przerzedzone włosy. Pomimo swojego wieku i ciągłego nadużywania alkoholu nadal był krzepkim mężczyzną. I w tej chwili brakowało mu tylko snu.
- Podoficer, zbiórka do sprzątania rejonów! – wrzasnął uchylając drzwi na korytarz. – Gaciowy, do mnie!
Po chwili usłyszał delikatne pukanie.
- Wejść! – powiedział, wyciągając się wygodnie w fotelu za biurkiem.
Drzwi uchyliły się i do kancelarii niepewnym krokiem wszedł gaciowy, szeregowy Łapa, sierściuch z wiosennej fali, filigranowy żołnierz, wyglądający jak odlana z brązu zmniejszona kopia szefa. Podobieństwo pomiędzy nimi było tak uderzające, że każdy, kto zobaczył ich razem, musiał je zauważyć. Mieli takie same obwisłe policzki i wąsy oraz mocno wystające długie nosy. Łapa był jednak dużo mniejszy, i jakby zrobiony z gorszej gliny. Szef darzył go sympatią, ale i dokuczał mu na każdym kroku. Ponad głową Łapy do kancelarii zaglądał również szeregowy Wrona, żołnierz drużyny kabli, stary kumpel i przyjaciel gaciowego, z którym od dawna tworzyli nierozłączną parę przyjaciół.
- Szef mnie wzywał? – zapytał Łapa i uśmiechnął się swoim zwyczajem trochę bojaźliwie, a zarazem kpiarsko, asekurując się w ten dobrze wypróbowany sposób przed wybuchem złego lub dobrego humoru szefa. Od dłuższego czasu nie musiał się już meldować.
- Tak, dupku żołędny. Siadaj tutaj przede mną, zobaczymy czy nabrałeś siły na wojskowym chlebie – powiedział Nowak, stawiając zgiętą w łokciu rękę na stole.
- Eee tam, szef znowu chce sobie ze mnie jaja robić – mruczał Łapa, sadowiąc się nieśmiało na krześle. Położył swoją rękę na blacie biurka i zaczęli się łamać.
Łapa poczerwieniał, zacisnął zęby, ale nie miał nadziei na wygraną. Dopingowany przez Wronę, stawiał dzisiaj zaciekły opór. Po chwili jednak osłabł, a jego przedramię powoli osunęło się na stół. Szef promieniał.
- No, widzisz teraz chłopie, kto tu jest panem! Wiedz o tym, że nie po to cię zrobiłem gaciowym, żebyś się wylegiwał po południu w mojej kancelarii na mojej leżance i jeszcze zostawiał mi tutaj taki burdel. Wygląda to, i pachnie, jakby się tu wczoraj wieczorem stado małp pierdoliło – powiedział, wskazując ręką sterty brudnej bielizny. – Zabieraj mi to świństwo i hulaj natychmiast do pralni.
- Już się robi szefie. Zawołam tylko kilka kotów do pomocy. Wczoraj po wymianie nie zdążyłem wszystkiego zapakować do worków przed zamknięciem pralni – tłumaczył się Łapa. Wiedział jednak, że szef jest zadowolony z jego pracy, dlatego czuł się pewnie. Nie wolno mu było tylko przekroczyć obowiązujących reguł gry i okazać lekceważenia lub braku szacunku. Szef zasługiwał na szacunek. Od niego gaciowy nauczył się patrzeć na życie z przymrużeniem oka i puszczać obelgi mimo uszu, które tutaj w wojsku nic nie znaczyły. Dodawały tylko pikanterii wypowiadanym zdaniom. Były jak przyprawy do zup, lub skwarki słoniny, pływające w wiejskim barszczu. Dlatego z przyjemnością brał udział w tej, powtarzającej się co pewien czas, komedii, aby później w razie potrzeby móc zasłonić się plecami szefa i raz na kwartał oczekiwać kilku dni urlopu nagrodowego w rozkazie kompanijnym.
- Teraz twoja kolej, jak już tu jesteś – powiedział szef do szeregowego Wrony, który chętnie zajął miejsce przy stole.
Łapa wyszedł, a oni zaczęli się siłować. Wrona, pomimo stu osiemdziesięciu centymetrów wzrostu i pokaźnej tuszy, był również za cienki, aby nawiązać równorzędną walkę na ręce z szefem. Pochodził z Warszawy z rodziny inteligenckiej i przed wojskiem rzadko miał okazję do pracy fizycznej. Nie uprawiał także żadnej dyscypliny sportowej. Miał jakiś wrodzony wstręt do niepotrzebnego ruchu. I dlatego starał się, jak najczęściej, unikać porannej zaprawy fizycznej i wszelkich innych zajęć sportowych. W tym celu opanował do perfekcji sztukę symulowania różnych dolegliwości. Dzięki temu korzystał często ze zwolnień lekarskich i chodził w trampkach, które lekarz przepisywał mu z powodu kataru, czy niestrawności żołądka. Trampki w wojsku były cenniejsze od aspiryny. Zwalniały z wart i służb, i to było chyba ich największą zaletą.

2
Cybulski i Kalita kończyli sprzątać salę żołnierską, gdy drzwi otworzyły się i do izby wszedł pisarz batalionowy, starszy szeregowy Artur Chrabąszcz, prowadząc za sobą podoficera dyżurnego kompanii, kaprala Mrówczyńskiego.
- Popatrz, co te parszywe kociska tutaj narobiły. Siedzą sobie wygodnie na dupach, nadęci jak pawie i wydaje im się, że tak wygląda dobrze posprzątana sala – powiedział Chrabąszcz do podoficera i uśmiechnął się złośliwie.
Cierpiał z powodu niskiego wzrostu. Ale starannie ukrywał ten kompleks. Ponadto, jak spora część populacji niskich ludzi, był mściwy, dokuczliwy i zadziorny szczególnie w stosunku do młodych żołnierzy. A dzięki pełnionej funkcji posiadał wielu stronników, zabiegających o jego względy.
- Na tym to się nie skończy. Takiego burdelu ja nie odbiorę – rzekł skutecznie podpuszczony podoficer. W przeciwieństwie do Chrabąszcza wyglądał solidnie i mocno, jak betonowy słup ogłoszeniowy, ale ruchy miał ociężałe i powolne, niczym przekarmiony buhaj.
- Robota jest nieźle wykonana. Nigdzie nie ma ani grama kurzu – bronił się Kalita.
- Jeżeli tylko o to idzie, to nie ma problemu. Zobaczymy, czy mówisz prawdę – powiedział Mrówczyński. „Kurz zawsze ci, bracie, mogę znaleźć, ile tylko zapragniesz”, pomyślał.
Podszedł do jednej z szafek, pochylił się nad nią i przeciągnął ręką po wewnętrznym karbie blachy, niewidoczny od zewnątrz. Po czym ostentacyjnie podniósł do góry pokryty brudem palec, zbliżył się do Klity i wrzasnął:
- A to, co jest, kocie zapiździały? Może ja jestem ślepy, czy jak?
Cybulski nie odzywał się. Wiedział, że Mrówczyński działa z inicjatywy Chrabąszcza, który w ten sposób zwykle załatwiał swoje porachunki z młodymi. Dzisiaj miał sprawę do Andrzeja. Chciał się na nim zemścić, za to, że wczoraj odmówił mu wyprania bluzy polowej, ponieważ uważał to za rzecz uwłaczającą jego godności.
- Każdy ma ręce i sam, dopóki może, powinien prać swoje brudy – powiedział mu wtedy. To był mało przemyślany akt odwagi, za który teraz będzie musiał zapłacić.
Podoficer podszedł do stojącego na środku lśniącej podłogi wiadra z brudną wodą, postawił na nim nogę i przewrócił je. A Chrabąszcz rozrzucił po podłodze całą pastę HBP. Parapety okienne i lamperie ścian posmarował pastą do zębów, wyciśniętą z dwóch tubek. Mrówczyński w tym czasie przyniósł z łazienki i wylał na podłogę jeszcze jedno wiadro wody, aby wszystko dobrze się wymieszało.
- Teraz ruszcie dupy i zabierzcie się jeszcze raz do porządnej roboty. Przed obiadem chcę widzieć tutaj błysk – powiedział.
Chrabąszcz ponownie się uśmiechnął. W tej chwili miał przykry, złośliwy i prawie odpychający wyraz twarzy.
- I jak, kito zajebana? – szepnął ukradkiem do Cybulskiego. – Teraz będziesz wiedział, co masz robić, gdy cię dziadek prosi o przysługę. – Cedził słowa przez zęby, rozkoszując się ich stanowczym, twardym brzmieniem.
Andrzej zrobił krok w jego kierunku. Jego mięśnie na odsłoniętych do łokci rękach naprężyły się, po obu stronach szyi pojawiły się twarde powrozy, a cała sylwetka - tak jak w dzieciństwie, kiedy toczył wiele bójek na podwórku z rówieśnikami - gotowa do skoku, pochyliła się do przodu.
- Daj spokój! – szepnął Kalita i przytrzymał go za ramię. – To jedynie nędzny, zakompleksiony pisarzyna – dodał po chwili. – Znajdziemy na niego jakiś sposób.
- Masz rację. Nie zachowuję się zbyt mądrze – zgodził się później Andrzej. – Oni wszyscy trzymają się razem, dlatego robią z nami, co im się podoba. A ten kołek grabowy, Mrówczyński, jest w dodatku przewodniczącym Związku Socjalistycznej Młodzieży Polskiej w kompanii. Na zebraniach mówi o przestrzeganiu stosunków międzyludzkich i ciągle biega do politycznego. Chyba musi mieć z tego jakiś profit.
- My także możemy odwiedzić Arbuza – rzekł Kalita, miętosząc w kieszeni paczkę papierosów. Miał ochotę zapalić, ale w izbach żołnierskich obowiązywał zakaz palenia, a do palarni nie mógł teraz iść.
Cybulski, podobnie jak większość żołnierzy, odczuwał naturalną niechęć do działalności służb politycznych w wojsku. Polityka nigdy go nie interesowała. Dlatego pomimo nacisków ze strony dowódcy plutonu, chorążego Majchrowicza, pragnącego wykazać się stuprocentową przynależnością żołnierzy swojego pododdziału do organizacji młodzieżowej, nie podpisał deklaracji. Wolał razem z Kalitą i kilkoma innymi opornymi ludźmi z kompanii, raz w tygodniu, sprzątać dodatkowy rejon, podczas gdy członkowie ZSMP słodko drzemali w tym czasie na zebraniach w świetlicy kompanijnej.
Po obiedzie szef kompanii poszedł do domu. Dzień minął mu przyjemnie. Wychodząc był w lepszej formie niż rano. Lubił sobotnie dyżury, wolał je od siedzenia w domu przy wiecznie niezadowolonej, gderliwej żonie, zwalającej winę na niego za wszelkie swoje życiowe niepowodzenia.
Rezerwiści oderwali kolejny centymetr od swoich „fal”. Na dzisiejsze popołudnie, jak każdego innego dnia w roku, obowiązywało hasło: „Kot pracuje, pot mu spływa, a rezerwa odpoczywa.” Z powodu stanu podwyższonej gotowości bojowej nikt nie przygotowywał się do wyjścia na przepustkę, a kadra zawodowa miała obowiązek pełnić dyżury domowe. Rezerwiści i wickowie położyli się do łóżek i w myśl zasady „obiad zjedzony, dzień zaliczony” spokojnie ucinali sobie popołudniową drzemkę. Sierściuchy wygrzewali futra w świetlicy, oglądając program telewizyjny, albo kimali w salach w pozycji siedzącej na stołkach. A koty zgromadzili się w palarni lub w zagłębieniu korytarza, gdzie stało kilka stolików i można było napisać list do dziewczyny.
Andrzej zapisał się w zeszycie podoficera dyżurnego i wyszedł do kantyny znajdującej się w budynku kina. Po drodze wrzucił do skrzynki pocztowej list do Kasi i kilka pocztówek do rodziny ze świątecznymi pozdrowieniami. Idąc myślał o zbliżającym się Bożym Narodzeniu. Zmrożony śnieg skrzypiał pod butami. Ołowiane niebo wisiało nisko nad ziemią. Obowiązywał czas zimowy i szybko zapadał zmrok. Matowy blask, palących się już dookoła placu apelowego lamp, pogłębiał jeszcze uczucie chłodu i oddalenia. Pierwszy raz w życiu miał spędzić Święta poza domem. Wyobraził sobie choinkę i wigilijny stół, a za nim dziadka Franciszka, który podniesie się i powie: „Chciałem podziękować Bogu za to, żeśmy się wszyscy jeszcze raz przy tym stole zgromadzili, i prosić go, aby pozwolił nam wszystkim, szczęśliwie, w dobrym zdrowiu doczekać kolejnych Świąt Bożego Narodzenia...” I następnie, z opłatkiem w ręce, podejdzie do każdego z osobna, mówiąc: „Proszę cię na kolędę”.
Wiedział już, że na Szczepana wyznaczono go do służby wartowniczej. I jak zwykle przypadła mu ostatnia zmiana. Pisarz kompanijny, kapral Gibała, zawsze najgorsze posterunki i trzecie zmiany obsadzał młodymi żołnierzami. Działo się tak bez wyjątku w każdej kompanii.
W jasno oświetlonej kantynie panował duży tłok. Stojąca za ladą podstarzała ekspedientka uprzejmie obsługiwała kłębiący się przy bufecie tłum żołnierzy. A w jej zachowaniu i uśmiechu kryła się jakaś matczyna troska. W powietrzu unosił się zapach rozpylonej perfumy. Ale ani obecność kobiety, ani przyjemny aromat nie mogły rozproszyć ciężkiej atmosfery wojskowego lokalu i chociażby na chwilę przywołać wesołej beztroski cywilnej kawiarenki z pięknymi, młodymi, z nadzieją spoglądającymi w przyszłość dziewczynami. Na półce wystawowej za szybą, nie wiadomo po co, leżała olbrzymia paczka prezerwatyw, których nikt nigdy tutaj nie kupował. Żołnierze rzadko mieli okazję poderwać jakąś dziewczynę, a jeżeli już, to robili to be prezerwatyw lub nabywali je w mieście.

3
Minęły Święta Bożego Narodzenia, Nowy Rok i dwa tygodnie stycznia. Żołnierze poza godzinami służby okropnie się nudzili. Rezerwistów ogarnęła gorączka zbliżającej się wiosny. Razem z wickami wymyślali różne zabawy, które przeważnie odbywały się kosztem najmłodszego poboru.
Andrzej otrzymał od Kasi zaproszenie na studniówkę i miał nadzieję, że dostanie kilka dni urlopu i nie sprawi jej zawodu. Rozmawiał już w tej sprawie ze swoim dowódcą drużyny, kapralem Majką, który obiecał załatwić sprawę z dowódcą plutonu, chorążym Majchrowiczem, więc wszystko dobrze się układało. Majka był, mocno zbudowanym, bardzo dobrodusznym góralem z Podhala, wicerezerwistą, który w przeciwieństwie do wielu swoich rówieśników nigdy nikomu nie dokuczał. Starał się postępować zgodnie z regulaminem, sprawiedliwie. I gdy on pełnił służbę podoficera dyżurnego, na kompanii panował porządek. Sprzątanie rejonów odbywało się sprawnie i szybko, a później, nawet koty mogli siedzieć w świetlicy i oglądać program telewizyjny.
Zbliżał się capstrzyk. Cybulski skończył toaletę wieczorną i wyszedł z łazienki na korytarz. W ręce trzymał brezentową torebkę z przyborami do golenia, a ręcznik przewiesił przez szyję. Po całodziennym przewijaniu kabli w piwnicy kompanijnej, odczuwał zmęczenie i miał ochotę na sen. W przygotowaniach sprzętu do wiosennego poligonu uczestniczyli wszyscy żołnierze, ale praktycznie sprowadzało się to do tego, że pracowali jedynie koty i sierściuchy, a stare wojsko większość czasu spędzało, grając w karty albo leżąc na rozrzuconych w kątach piwnicy materacach. I na nogi podrywały ich jedynie rzadkie wizyty dowódców plutonów.
W izbie żołnierskiej, na taborecie przy stole siedział pisarz batalionowy, starszy szeregowy Chrabąszcz, a obok niego sterczał żołnierz drużyny zwiadu, szeregowy Rząsa – wielki, małomówny osiłek z ptasim móżdżkiem, pseudonim Buc. Obaj z Chrabąszczem od pewnego czasu tworzyli śmieszną parę przyjaciół, a ich kontrastujące ze sobą fizjognomie przywodziły na myśl piosenkę „Tańcowały dwa Michały...”
Andrzej otworzył drzwi, wszedł do środka i podszedł do swojego łóżka, nie zwracając uwagi na Chrabąszcza. Miał przeczucie, że wizyta Rząsy nie wróży nic dobrego. Chrabąszcz zawsze używał go jako goryla do osobistej ochrony. Kilka dni wcześniej obaj zapisywali chętnych żołnierzy najmłodszej fali na wyjazdy na przepustkę. A później tych, którzy dali się nabrać, zmuszali do czołgania się pod łóżkami, które symbolizowały duże miasta. Podróżujące w ten sposób, na brzuchu kociska, musiały sygnalizować swoje przybycie na każdą stację głosem przypominającym gwizd lokomotywy.
Chrabąszcz odwrócił się. Był zadowolony, że wszystko ułożyło się tak jak chciał: Kot Cybulski jak zwykle wlazł do sali jak cielę. Nie zameldował się i nie poprosił starszego służbą o pozwolenie pozostania. Ale miarka się przebrała i dzisiaj będzie musiał wreszcie za to zapłacić.
- Czego się nie meldujesz, kito jebana, gdy starsi służba siedzą? – warknął. – W tył na lewo! Biegiem marsz! – rozkazał. Postanowił już dzisiaj ostatecznie załatwić sprawę z upartym osłem Cybulskim i ośmieszyć go w oczach kolegów.
Andrzej nie zareagował. Puścił te słowa mimo uszu, tak jakby nie były do niego adresowane. Nadal spokojnie stał i coś robił przy swoim łóżku.
- Co, najebało wam służby, szeregowy Cybulski? Rezerwy nie poznajecie? – pienił się Chrabąszcz. Chcesz żeby ci, kurwa, ślepaki wypaliło, co?
- Nie wydaje mi się, żebym miał obowiązek się tobie meldować – odciął się Andrzej. – Nie zostałeś chyba ostatnio kapralem, ani moim dowódcą drużyny? – Wiedział już jaki jest cel wizyty Rząsy.
Będą chcieli mnie przycisnąć i złamać”, pomyślał. Postanowił być twardy. Pomimo to poczuł lekki zamęt w głowie i zdenerwowanie. Nie chciał żadnych rozrób, ale spodziewał się czegoś takiego od dawna i wydawało mu się, że jest na to przygotowany.
- To wstrętne kocisko coś się dzisiaj okropnie stawia – powiedział Rząsa ciężkim nosowym, zabarwionym nutką ironii głosem. – Pewnie wydaje mu się, że jest Bóg wie kim? Ale jakby mu tak deczko, na chwilę, jaja drzwiami przytrzasnąć, to może rura mu zmięknie?
- Ile ty masz, chłopcze, służby? – zapytał Chrabąszcz. – Chyba nie więcej, niż ja urlopu. A już ci się tak we łbie poprzewracało. – Jego policzki zaczerwieniły się, a oczy błyszczały nieukrywaną złością.
- Nie twoja rzecz! Ty nie powinieneś mieć nic do mnie, ani do mojego łba. Obgryzaj lepiej dalej ołówki w tej swojej zasmarkanej kancelarii, a mną się nie interesuj. Nigdzie, w żadnym regulaminie, nie jest napisane, że mam się tobie meldować.
W tej chwili postanowił nieodwołalnie, że ta mała, skacząca jak na powrózku zapchlona wesz nie zmusi go dzisiaj do niczego, nawet gdyby stanęło za nią dziesięciu takich osiłków, jak Rząsa.
Scenie tej przyglądało się w milczeniu kilku innych żołnierzy. Wszyscy wiedzieli, że stawianie się nie wychodziło Cybulskiemu na dobre. Ale dzięki temu, oraz dlatego, że trwało to już tak długo, u większości, nawet starszych służbą, zrodziła się do niego pewna nić sympatii. Dostawał zawsze najgorsze służby i prace, a wartę odwalał dwa razy częściej niż jego rówieśnicy. Była w tym ewidentna zasługa Chrabąszcza, który otaczał go siecią intryg i wykorzystywał, bez skrupułów, swoje intratne stanowisko i znajomość z pisarzem kompanijnym.
Andrzej zdawał sobie z tego sprawę. Nie mógł jednak ulec i upokorzyć się. Powstrzymywało go od tego wpojone poczucie własnej godności i chłopski upór. Wolał raczej nie wychodzić na przepustki. Przez cztery miesiące spędzone w koszarach, zapomniał, jak wygląda prawdziwe cywilne życie. Wydawało mu się ono dalekie i nieosiągalne. I marzył jedynie o Kasi i podróży do domu. Kasia była tym odległym, jasnym celem na końcu drogi. Nagrodą za wszystkie upokorzenia, które musiał cierpliwie znosić. Miłość do niej i świadomość, że jest ktoś, kto mimo wszystko, tam daleko, ciągle na niego czeka, dodawała mu sił i podtrzymywała na duchu. Jej pachnące „zielonym jabłuszkiem”, pełne czułości listy, wzbudzały w nim nadzieję i wiarę w życie. Dopóki je otrzymywał potrafił wiele znieść i nie obawiał się Chrabąszcza. Teraz jednak potrzebował kilka dni urlopu. Więc chciał spasować, ale nie potrafił ugiąć kolan, a tylko w ten sposób mógł zadowolić tego sadystycznie nastawionego, małego Dupka, ja go wszyscy po cichu w pododdziale nazywali.
- Ty się lepiej pilnuj kocie zajebany i rób, co ci dziadek każe! – wtrącił się ponownie osiłek Rząsa. To dobra rada, bo inaczej ktoś będzie musiał porządnie przytrzasnąć ci tą twoją grubą kitę, którą ciągniesz za sobą, jak smród po kalesonach.
Rząsa wysilał głowę i intensywnie szukał jakiegoś kompromisowego wyjścia z sytuacji. Mimo całej swojej lekkomyślności i braku wyobraźni, nie miał ochoty pchać się na siłę w jakąś nową biedę. Ale kompromisu nie było. Kot Cybulski uparł się jak osioł, i nie chciał ustąpić. Jego zachowanie drażniło go, burzyło ustalony porządek rzeczy i dawało zły przykład młodemu wojsku. Nic mądrego jednak nie przychodziło mu do głowy.
Jeżeli tak dalej pójdzie, sami będziemy musieli dbać o własne sprawy. A żaden kot, bez wyraźnego polecenia kaprala, nie kiwnie palcem, aby ułatwić nam życie w ostatnich dniach służby”, pomyślał. Nie miał jednak czasu podjąć jakiejś samodzielnej decyzji, bo Chrabąsz, jak zwykle, przejął inicjatywę.
- Gleba, kito! – wrzasnął, podnosząc się z miejsca. Jego prawie filigranowe ciało podskoczyło jak na sprężynie. Oczy zwęziły mu się; odsłonięte białe zęby ociekały śliną, jakby chciał skoczyć na Cybulskiego i gryźć, a szpiczasta broda sterczała wysunięta do przodu. Wyglądał teraz, jak mały rozwścieczony kundel szarpiący się na łańcuchu. – Padnij na glebę, kito! I pompuj cyfrę starego, bo inaczej mocno tego pożałujesz.
- Nie masz prawa mi rozkazywać! Nie jesteś kapralem, ani nawet dowódcą drużyny. Więc nie muszę wykonywać żadnych twoich poleceń. Jak masz ochotę, to sam padnij na glebę i pompuj swoją cyfrę – odrzekł flegmatycznie i na pozór bardzo spokojnie Andrzej. Ale była to tylko dobrze przybrana poza, bo w środku wszystko się już w nim gotowało. Opuszczone swobodnie wzdłuż ciała ręce zaczęły lekko drgać, a to znaczyło, że rzucane na niego przez obu starych żołnierzy iskry robiły swoje i był na skraju wybuchu. Żołądek podniósł mu się do góry i prawie przytykał do gardła. Przez chwilę miał ochotę zwymiotować, ale opanował to nieprzyjemne uczucie.
Skąd się wzięło tyle złości w tym małym gównie?”, pomyślał. Następnie odwrócił się od nich i starannie, równo, zgodnie z regulaminem rozścielił swoje łóżko, przygotowując się do capstrzyku. Wygładził zagłówek i na wszelki wypadek przeprasował prześcieradło taboretem. Po czym, nie reagując na dalsze zaczepki, wyszedł do palarni.
- Znowu ten karzeł się do mnie przyczepił – powiedział do siedzącego tam i zaciągającego się papierosem Kality. – Dzisiaj przyprowadził do pomocy tego osiłka Buca. Dobrze, że chociaż kaprale, na razie, trzymają się z daleka, bo inaczej chyba bym nie wytrzymał.
Siedzieli ćmiąc papierosy i zabawiali się puszczaniem kółek z dymu. Okrągłe, falujące niebieskie krążki unosiły się do góry i ginęły na suficie. Palarnia, nawet dla kotów, była jedyną na kompanii oazą spokoju. Chroniło ją stare, zakorzenione głęboko w głowach żołnierzy, niepisane prawo, którego wszyscy przestrzegali.
Kilka minut po ogłoszeniu przez oficera dyżurnego ciszy nocnej, gdy umilkły dobiegające z dziedzińca dźwięki trąbki, kot Cybulski powrócił do swojej izby żołnierskiej. Wbrew obowiązującym przepisom paliło się tu jeszcze światło. Chrabąszcz z Rząsą i dwaj wickowie siedzieli przy stole i grali w karty. Przed nimi, w odległości regulaminowych trzech metrów, stał w pidżamie szeregowy Maciupa Darek, rówieśnik Andrzeja i pokornie prosił rezerwę o pozwolenie udania się na spoczynek, wypowiadając obowiązującą formułkę:
- Ja, kotek szarobury, z ogonkiem zadartym do góry, niegroźny dla otoczenia, proszę o pozwolenie na kojo wstąpienia. – Słowa te zostały wypowiedziane szybko i prawie niedbale, ale z odrobiną wymaganego szacunku, jaki należał się rezerwistom ze strony dobrze ułożonego kota.
Zgromadzeni przy stoliku żołnierze uśmiechnęli się, a Chrabąszcz przyjaźnie skinął mu głową. Maciupa odwrócił się, podszedł do swojego łóżka i wprawnym ruchem wsunął się pod obleczone w białą poszewkę koce. Mdliło go trochę w środku od tego ciągłego poniżania się. Ale dzięki temu wiedział, że noc prześpi spokojnie, jeżeli tylko po północy nie zostanie ogłoszony alarm szkoleniowy. Spodziewał się także, że rano przypadnie mu łagodniejszy rejon do sprzątania – może nawet klatka schodowa, a w przyszłości jego nazwisko nie zostanie skreślone z listy osób ubiegających się o wyjazd na przepustkę, czy urlop jeszcze przed jej dotarciem do dowódcy plutonu.
Andrzej zatrzymał się i spojrzał na swoje rozbebeszone łóżko, które wyglądało tak, jakby przed chwilą stado rozwścieczonych diabłów urządziło sobie na nim skromną bibkę. Materac i koce były rozrzucone, a prześcieradło i poszewki powiązane w mocno zaciśnięte guzy. Ktoś zadał sobie niemało trudu, by je doprowadzić do takiego stanu. Patrząc na to, pomyślał, że może sposób Maciupy jest lepszy – na pewno lepszy! Sam jednak nie potrafił zmusić się do takiego postępowania i uległości. Zawsze w podobnych sytuacjach coś się w nim blokowało, jakiś maleńki trybik w mózgu zacinał się, powodując, że stawał się twardy i nieustępliwy, niczym oporny, głupi muł, którego solidne razy wymierzane batem nie potrafią zmusić do ciągnięcia przeładowanego wozu. Teraz również doznał podobnego uczucia, więc nie zwracając uwagi na grających w karty żołnierzy, podszedł do swojego łóżka i zaczął je w milczeniu na nowo porządkować.
- No... I jak się teraz czujesz, kocie? – zagadnął Chrabąszcz, nie odrywając oczu od kart. – Może chciałbyś się komuś poskarżyć?
Na podłodze, obok grających w karty żołnierzy, stały cztery butelki piwa, które niedawno Maciupa, przez dyskretną dziurę w ogrodzeniu koszar, na polecenie Chrabąszcza, przyniósł z prosperującej dobrze w pobliżu jednostki meliny w mieście.
Chrabąszcz podniósł swoją butelkę i z wyraźnym ukontentowaniem pociągnął spory łyk brunatnego trunku.
- Nie twoja rzecz, co chciałbym zrobić! Pilnuj lepiej dobrze swojego małego, zasmarkanego nosa – odciął się Andrzej. Był zdenerwowany i gotowy stawić im czoła. – Jak masz ochotę, możesz co wieczór rozwalać mi łóżko. Mnie to nie robi różnicy.
- Coś mi się wydaje, że to kocisko za bardzo się stawia. Chyba mu się całkiem we łbie pojebało i trzeba będzie w końcu porządnie przetrzepać mu futro! – wtrącił się Rząsa. Nie mógł dłużej udawać, że go cała ta sprawa nie interesuje, bo został przecież zaproszony na piwo, aby pomóc przyskrzynić tego opornego młokosa. – A pomyślcie tylko, że mogliśmy mu zgotować o wiele lepsze przyjęcie – dodał. – Mogło go tutaj czekać zgaszone światło, zarzucony koc na łbie i porządne kręcenie wora.
- Nic straconego! Na wszystko jeszcze przyjdzie czas! – wtrącił się do rozmowy jeden z milczących do tej pory wicków.
Andrzej nie odezwał się więcej. Postanowił ich ignorować. Jakoś doprowadził do porządku swoją górną pryczę, położył się na niej, aż sprężyny jęknęły i patrzył w sufit. Ale Chrabąszcz nie dał za wygraną.
- No, kocie! Złaź z tego barłogu i melduj ile tam dzisiaj dziadkowi zostało! – powiedział podchodząc do łóżka. – Wydaje mi się, że skończył się dla ciebie czas ochronny i od dzisiaj zaczniesz, jak wszyscy, śpiewać wierszyczki zanim pozwolę ci się położyć do wyra.
Tuż za nim podążał wielki jak góra szeregowy Rząsa. Wickowie pozostali przy stoliku. Woleli na razie nie wtrącać się do sprawy, która już zaczynała śmierdzieć. A mogła wyglądać jeszcze gorzej, gdyby coś się stało i wmieszał się do tego polityczny. Kot Cybulski nie miał zamiaru ustąpić, a Chrabąszcz postanowił zmusić go do uległości siłą.
- Nie mam o czym z wami rozmawiać – odpowiedział Andrzej i odwrócił się w drugą stronę.
Ale Rząsa pociągnął mocno za prześcieradło i zmusił go do zeskoczenia na podłogę.
- Kot zdechł! Kurwa! – wrzasnął, pochylając się nad niższym o pół głowy Cybulskim. Oznaczało to, że Andrzej ma przewrócić się na plecy, drżące nogi i ręce unieść do góry, tak, aby przypominał leżącego na grzbiecie, wstrząsanego ostatnimi drgawkami, zdychającego kota.
- Odczep się, ty bucu! – odciął się Andrzej. – Nie możesz mnie zmusić do niczego, nawet gdyby opłacało cię dziesięciu takich kieszonkowych, dupowatych Chrabąszczy. Stał w pidżamie bosymi stopami na zimnej podłodze. Twarz płonęła mu czerwonym rumieńcem. Dłonie samoistnie zacisnęły się w pięści, a rozsadzające go uczucie urażonej dumy i godności szukało gwałtownego ujścia. Był gotowy uderzyć i rozbić ten głupkowaty, świński ryj bez względu na wielkość jego właściciela (oraz dalsze konsekwencje). Powstrzymywała go jeszcze tylko skromna nadzieja na otrzymanie urlopu i zobaczenie Kasi. Nie chciał sprawić jej zawodu. W końcu studniówkę ma się tylko jedną w życiu.
Leżący do tej pory w łóżkach pozostali żołnierze unieśli głowy i opierając się na łokciach, patrzyli na tę niecodzienną scenę, w której dwóch rezerwistów przypierało do muru jednego kota. Było jasne, że Chrabąszcz, kolejny raz, chce wykonać brudną robotę rękami Buca. Większość z nich patrzyła na Cybulskiego z sympatią w oczach, jakiej do tej pory nigdy do niego nie mieli. Niektórzy życzyli mu nawet powodzenia i w duchu liczyli na to, że może wreszcie dzisiaj ten oślizły padalec, batalionowy gryzipiórek, trafi nogą na skórkę od banana i przejedzie się po podłodze na swojej małej, cwanej dupie. Nikt jednak nie miał zamiaru podnieść się i pchać nos w nie swoje sprawy – przynajmniej dopóki nie będzie to absolutnie konieczne. W wojsku każdy jest mężczyzną i sam musi dbać o własną pozycję, bo, jak powiadają, kto ma miękkie serce, ten musi mieć twardą dupę.
- Nie puścimy mu tego chyba płazem – powiedział Chrabąszcz przysuwając się bliżej Rząsy. Starał się jednak nie wysuwać gęby na pierwszy plan i ciągle trzymał się za szerokimi barami swojego kompana. – On nas zwyczajnie olewa – dodał.
Rząsa wyciągnął przed siebie swoje duże łapsko i wskazującym palcem dźgnął mocno w odsłoniętą pierś Andrzeja.
- No! Rusz dupę, bracie, ty parszywy przemyski, ukraiński zasrańcu – powiedział, starannie cedząc słowa. – I rób, co ci każę! Nie będę tutaj sterczał przed tobą całą godzinę. – Lubił nazywać Ukraińcami wszystkich chłopców z południowo-wschodniej Polski. Wiedział, że łatwo wyprowadza ich to z równowagi. A teraz właśnie o to mu chodziło.
Andrzej zachwiał się, jakby otrzymał tępe uderzenie w tył głowy. Poczuł dziwny, błysk w mózgu, który na chwilę pozbawił go świadomości i trzeźwego osądu sytuacji. Zdarzyło mu się kiedyś już coś podobnego: Chodził wtedy do trzeciej klasy liceum ogólnokształcącego. W czasie przerwy lekcyjnej kolega, niesłusznie podejrzewając go o niestosowny dowcip, w drodze rewanżu zrobił mu świński kawał, przypinając agrafką do pleców rozpakowaną prezerwatywę. A on w takim stroju przeparadował przez cały zatłoczony korytarz szkolny, aż zatrzymał go dyrektor przed drzwiami swojego gabinetu. Wtedy dzieliła ich przestrzeń długiego pawilonu i stół, za którym ukrył się sprawca niefortunnego żartu. Więc był czas ochłonąć. Teraz miał przed sobą tylko dwie, majaczące niewyraźnie, wykrzywione w niesympatycznym uśmiechu, znienawidzone twarze wrogów. Jeden z nich w ohydny sposób urągał jego polskości, którą tak bardzo sobie cenił, i o którą jego dziadek, nie szczędząc krwi, przez tyle lat walczył. Sprawiło to, że „woda w dzbanie” przelała się. I wszystko, co nastąpiło potem, miało szybkość błysku pojawiającego się nagle na zachmurzonym niebie pojedynczego pioruna.
Rząsa otrzymał mocne uderzenie w szczękę. Andrzej czuł, jak głowa tamtego pod naporem pięści odskoczyła do tyłu. Chrabąszcz natomiast, po niezbyt dokładnie trafionym kopnięciu w krocze, osunął się na podłogę. Nie był to jednak koniec walki, bo Buc okazał się jednak twardym przeciwnikiem. Po pierwszym ciosie, który go kompletnie zaskoczył i oszołomił, cofnął się do tyłu, a w otwartych ustach, pomiędzy białymi zębami, pojawiła mu się stróżka czerwonej krwi, cieknąca z pękniętego wewnątrz policzka. Szybko zebrał się w sobie, ocenił sytuację i natarł ostrożnie, wykorzystując zasięg długich ramion. Nie potrafił jedynie walczyć nogami, które i tak w tej ciasnocie nie były przydatne – ale ręce miał dobre, szybkie, wielkie, twarde i ciężkie, jak dwa sprzężone ze sobą młoty pięciokilowe do łupania w lesie drewna na polana.
Cybulski przyjął kilka mocnych cepów na głowę, które popchnęły go na ścianę i rozbłysły pod czaszką niczym granaty przeciwpiechotne, rzucone z transzei w tyralierę nacierającego wroga. Dzięki ścianie zdołał jednak powstrzymać się od upadku i udało mu się jakoś zablokować dwa kolejne uderzenia. Jednocześnie ciosem prostym uderzył nogą w brzuch przeciwnika. Ale Buc prawie nie zareagował. Wykrzywił jedynie twarz i mocniej zacisnął zęby.
- Koniec z tobą, ty gnojku! Dostaniesz teraz niezły łomot – wychrypiał, waląc chaotycznie rękami.
Bójka toczyła się między łóżkami i obaj mieli zastraszająco mało miejsca, co mogło przechylić szalę zwycięstwa na stronę lepiej zbudowanego i silniejszego fizycznie Rząsy.
Chrabąszcz pozbierał się do kupy. Rozsadzający jądra ból zelżał. Nie miał jednak zamiaru po raz drugi narażać się na podobne przeżycie. Wolał pozostawić sprawę Bucowi, a sam wycofał się na korytarz i pobiegł do ubikacji, aby obejrzeć spustoszenie, jakie zostało dokonane w jego gaciach. Jak większość małych podżegaczy, był tchórzem. Zrobił to bez skrupułów, bowiem w tym samym czasie do sali żołnierskiej wpadł, pełniący służbę podoficera dyżurnego kompanii, kapral Majka i przy pomocy kilku przyglądających się do tej pory bezczynnie widowisku żołnierzy zdołał rozdzielić walczących.
- Co wy tu, do jasnej cholery, robicie? – krzyknął. – Chyba we łbach wam się całkiem pomieszało! Ta sprawa już teraz śmierdzi prokuratorem i kompanią karną. Nie wyobrażacie sobie chyba, że nadstawię karku i będę próbował was kryć.
Bójka między żołnierzami w pododdziale była wydarzeniem nadzwyczajnym i pełniący służbę podoficera dyżurnego kapral miał obowiązek zameldować o tym oficerowi dyżurnemu jednostki oraz dowódcy i szefowi kompanii. Pomimo to Majka obiecał odstąpić od tej zasady i zatuszować sprawę.
Andrzej zabrał swój ręcznik i wyszedł do umywalni. Czuł, że głowę ma całą poobijaną, a z nosa sączy mu się jeszcze krew.
Przed jednym z luster stał tam już, obnażony do pasa Rząsa. Jego twarz także nie wyglądała zbyt optymistycznie i przypominała raczej skwaszone, obite jabłko. Zdążył się jednak już uspokoić i przemyśleć sprawę. I doszedł do wniosku, że gdyby wszystko wyszło na jaw, to za pobicie i znęcanie się nad młodym żołnierzem trafiłby na pewno do kompanii karnej. A wtedy miałby okazję na własnej skórze sprawdzić zasadność powiedzenia: „Jak przeżyjesz Słupsk lub Orzysz, to na wojsko chuj położysz!”. W tej chwili spoglądał w stronę Andrzeja jakby bez złości, a nawet chyba z odrobiną sympatii w oczach? Był to bowiem pierwszy kot, który mu się postawił i stoczył z nim wyrównaną walkę, eliminując przedtem Chrabąszcza. Jego zdaniem, pomimo wszystko, taka postawa zasługiwała na jakiś szacunek. Cenił bowiem ludzi twardych. Gdyby Cybulski okazał się słaby i oberwał, nie miałby wyjścia i musiałby się podporządkować, łącznie z wykonaniem polecenia „Kot zdechł”. A on nie zaprzątałby sobie głowy takimi myślami. Teraz jednak sytuacja wyglądał trochę inaczej. Pomimo różnicy w służbie, w jakiś sposób ta nierozstrzygnięta do końca walka zrównała ich ze sobą.
- Słuchaj Cybuch, nie masz chyba do mnie żalu? – powiedział, starając się inteligentnie dobierać słowa. Myślenie nie było nigdy jego mocną stroną.
Andrzej spojrzał na niego zaskoczony. Nie spodziewał się, że Buc zacznie rozmowę w ten sposób. W bójkę włożył całą, nagromadzoną w sobie przez te wszystkie dni i miesiące, złość i żal do otaczającego go świata. Teraz nie miał już żadnych złych, ani dobrych uczuć. Był pusty, wyciśnięty jak cytryna: zmęczony i poobijany. Tego właśnie potrzebował, aby się wyładować i spokojnie zasnąć. I chociaż na parę godzin przestać marzyć i myśleć o Kasi i domu.
- Nie. Do ciebie nic nie mam. Wiem czyja to była robota. Pobiliśmy się i tyle. Cieszę się jedynie, że udało mi się dosięgnąć tego parszywego gryzipiórka, chowającego się zawsze za czyimiś plecami.
- Po takim kopie, biedaczysko, będzie jeszcze przez miesiąc obmacywał swoje jaja – roześmiał się Rząsa. – A między nami mówiąc, twardy z ciebie chłop. Nie spodziewałem się, że oprócz mnie jest jeszcze ktoś taki w tej wylęgarni mięczaków. – Buc, przy braku inteligencji, potrafił łatwo przechodzić od jednego skrajnego uczucia do drugiego.
- No, to podaj łapę na zgodę! – dodał po chwili, wyciągnął swoją rękę w stronę Andrzeja i uśmiechnął się przy tym prawie przyjaźnie. - I zapomnij o tym, co mówiłem. To tylko takie gadanie. Nic więcej. Wiedziałem, że ruszy cię z miejsca.
- Nie ma sprawy – zgodził się Andrzej. – Dawno już o tym zapomniałem.

4
Pomimo podjętej próby zatuszowania sprawy, wiadomość o bójce rozeszła się błyskawicznie i już na drugi dzień, w nieco zmienionej formie, dotarła do porucznika Grędy. Zoltar, jak każdy dobry dowódca, musiał wiedzieć, co popołudniami dzieje się w jego pododdziale i posiadał swojego niezawodnego uchola. Dlatego wcześniej czy później dowiadywał się prawie o wszystkim. Doskonale nadawałby się na policjanta śledczego, bo posiadał rzadką zdolność wynajdywania ludzi, z jakiegoś powodu chętnych do współpracy i czerpania z niej drobnych, osobistych korzyści.
Godzinę później uczestnicy nadzwyczajnego zajścia stanęli do raportu, a po obiedzie odbył się nad nimi sąd koleżeński. Porucznik Gręda „Zoltar” potrafił działać szybko i zdecydowanie, zwłaszcza w sytuacjach, gdy coś rzucało cień na jego zdolności dowódcze. Bójkę pomiędzy żołnierzami, we własnym pododdziale, traktował jako osobistą zniewagę, mogącą się przyczynić do obniżenia jego oceny w oczach oficerów wyższego szczebla. Sytuacja wyglądałaby zupełnie niewesoło, gdyby wiadomość o niej w jakiś sposób dotarła do pułkownika Gwizdały jeszcze przed jej ostatecznym załatwieniem i ukaraniem winnych. „Jebiona Jego Mać” w takich przypadkach był bezkompromisowy. Nie bawił się w niepotrzebne dywagacje; za wszystko winił dowódcę pododdziału i w stosunku do niego wyciągał konsekwencje służbowe.
Trzej, ubrani w starannie odprasowane mundury wyjściowe, umyci i ogoleni żołnierze stali wyprostowani na środku świetlicy. Dwa metry przed sobą mieli, przykryty czerwonym suknem, długi stół, za którym siedział, złożony z pięciu żołnierzy służby zasadniczej, honorowy sąd koleżeński. Miejsca z boku zajmowali oskarżyciel i obrońca. A za ich plecami rozlokowała się zdyscyplinowana publiczność. Nad prawidłowym przebiegiem rozprawy nieoficjalnie czuwał porucznik Gręda, zajmujący wraz z szefem i dowódcami pododdziału pierwszy rząd krzeseł. Przypominało to zebranie sprawozdawczo-wyborcze kompanijnej komórki Związku Socjalistycznej Młodzieży Polskiej, a może i cyrk na kółkach, toczący się do celu zakurzoną wiejską drogą, gdzie wszyscy muszą odegrać do końca swoje zaplanowane z góry role.
Sprawa potoczyła się gładko i zgodnie z obowiązującą procedurą. Oskarżeni milczeli nie mając nic do powiedzenia. W połowie przewodu, na własną prośbę głos zabrał przewodniczący ZSMP i po krótkiej, treściwej mowie, biorącej w obronę Chrabąszcza, w imieniu całej kompanijnej organizacji młodzieżowej, stanowiącej przecież wylęgarnię przyszłych działaczy partyjnych, a więc instytucję o wielkim politycznym znaczeniu, udzielił za niego poręczenia i zobowiązał się do otoczenia go, jako członka organizacji, troskliwą opieką i sprowadzenia na drogę żołnierskiej cnoty. Poręczenie takie miało kapitalne znaczenie i w praktyce oznaczało, że Chrabąszcz wyjdzie z tego bez szwanku. Dlatego nic dziwnego, że na jego przebiegłej, lisiej twarzy pojawił się prawie niedostrzegalny, triumfujący uśmiech.
Rząsa nie otrzymał poręczenia, chociaż także był członkiem ZSMP. Nikogo jednak to nie zdziwiło. W końcu ktoś musiał za to nieźle beknąć, aby sprawiedliwości stało się zadość, a porucznik Gręda dał się udobruchać.
Po krótkim przewodzie sąd udał się na naradę do kancelarii dowódcy kompanii, a po powrocie ogłosił swoje postanowienie: Chrabąszcza oddano pod troskliwą opiekę kompanijnej komórki ZSMP, która udzieliła za niego poręczenia (było jasne, że wykręcił się sianem), a Rząsę i Cybulskiego pozostawiono do dyspozycji Zoltara, wnioskując o przykładne ukaranie za naruszenie dyscypliny wojskowej i zasad współżycia społecznego poprzez udział w bójce i zakłócenie ciszy nocnej.
- Ile mam, tyle dam! – powiedział szeptem porucznik Gręda do szefa kompanii, po czym polecił mu niezwłocznie wykonać zbiórkę pododdziału. A sam z pisarzem udał się do swojego gabinetu, aby przygotować odpowiedni rozkaz dzienny.

- Kompania, baczność! – wrzasnął podoficer, gdy porucznik ponownie pojawił się na korytarzu.
- Szeregowy Rząsa i szeregowy Cybulski, wystąp! – dodał po chwili.
Wywołani żołnierze wystąpili i prężąc się stanęli krok przed szykiem, gdyż na dwa regulaminowe nie starczyło już miejsca. Porucznik skinął głową pisarzowi, a ten monotonnym, znudzonym głosem odczytał:
- Rozkaz dzienny numer dziewiętnaście przez osiemdziesiąt cztery. Dowódca kompanii trzeciej, porucznik Gręda, za naruszenie regulaminowych zasad dyscypliny wojskowej: Udział w bójce i zakłócenie ciszy nocnej, skazuje szeregowego Adama Rząsę i szeregowego Andrzeja Cybulskiego na karę czternastu dni aresztu.
- Kara! – odkrzyknęli, zgodnie z regulaminem, wymienieni w rozkazie żołnierze. Po czym na komendę podoficera dyżurnego wykonali w tył zwrot i wstąpili do szeregu.
Sytuacja stała się klarowna, winni zostali ukarani. Chrabąszcz – oddany pod dozór ZSMP. Dyscyplina w pododdziale – przywrócona.
Pół godziny później dwaj żołnierze, przebrani w mundury polowe, zameldowali się u szefa kompanii, który miał obowiązek odprowadzić ich do aresztu.
- No, już jesteście? Przyrżnął wam z grubej rury, co? – zagadnął szef, przekładając leżące na biurku papiery. – A Chrabąszcz znowu się wywinął. Ale to jest małe piwo. Macie cholerne szczęście. Możecie mi wierzyć! Za to, co zrobiliście, równie dobrze mogliście wylądować w karnej kompanii.
- Można się było spodziewać, że nikt nie ruszy pisarza batalionowego – odpowiedział Rząsa. – W przeciwnym razie kto by sztabowcom w dupę właził i kawę dwa razy dziennie na tacy podawał.
Buc miał już za sobą kilka krótszych pobytów w areszcie i niewiele się tym przejmował. Ten nowy wyrok jednak oznaczał, że jego służba wojskowa zostanie przedłużona o dwa cholernie długie tygodnie, ponieważ obowiązywała zasada, że kary aresztu wymierzonej w czasie ostatnich sześciu miesięcy służby nie można anulować, lecz musi być ona odsłużona w całości, co do godziny.
Jasny gwint! Spieprzyłem sprawę! – zaklął w duchu. – Ale w końcu kiedyś stąd wyjdę.” Nie lubił trepów, ich bezczelnej pewności siebie, i zawsze życzył im jak najgorzej. Nie odnosiło się to jednak do szefa. Bo z szefa, jego zdaniem, był całkiem przyzwoity gość.
- Dwa tygodnie, to jeszcze nie wieczność – pocieszył się głośno.
Andrzej milczał. Po prostu w tej chwili nie miał nic do powiedzenia. Dla niego otrzymana kara oznaczała również coś więcej niż tylko czternaście dni pobytu w ciupie, spania na drewnianej pryczy, i wielogodzinnego odśnieżania długiego jak lotnisko placu apelowego pod nadzorem umundurowanego wartownika z ostrą amunicją. Bo przecież był to tylko nic nie znaczący rytuał. Rodzaj przedstawienia, gdzie każdy – mniej lub bardziej gorliwie – odgrywał swoją rolę. Teraz jednak na długo musiał wybić sobie z głowy wyjazd do domu i spotkanie z Kasią. A o studniówce nie mógł już nawet marzyć. Musiał ją o tym powiadomić i wyrazić zgodę na zaproszenie innego chłopca. Nie mógł przecież wykorzystywać jej miłości i liczyć na to, że pójdzie sama. W końcu studniówkę ma się tylko jedną w życiu. Wiedział, że tak właśnie postąpi i napisze do niej z aresztu długi list. Może wreszcie tam znajdzie na to dosyć czasu. Ale serce go bolało, a myśl, że ktoś inny, przez całą noc będzie tańczył z jego dziewczyną, przytulał się do niej, a może i całował jej piękne usta, raniła mu duszę.
Nagle wydało mu się, że to wszystko – pobyt tutaj, całe to zasrane życie – jest tylko jednym wielkim, pełnym obłudy i kłamstwa świństwem. Poczuł się opuszczony, samotny i słaby. A jedyna radość i nadzieja wymykała mu się z rąk. Wiedział już, że nie jest takim twardzielem, za jakiego kiedyś się uważał i jakim chciał zawsze być. W tej chwili pozbył się młodzieńczych złudzeń i zrozumiał ostatecznie, że nie jest pępkiem świta, i nigdy nim nie będzie, że jako jednostka w cywilu i w wojsku nic nie znaczy. Jest śmieciem, którego łatwo można upokorzyć i zniszczyć. A kiedy go już zabraknie, nikt się tym nie przejmie i życie potoczy się tak samo, jak dotychczas. Świadomość tego budziła się w nim już od pewnego czasu, ale nie chciał się z tym zmierzyć.
Przed wojskiem podobne myśli nigdy go nie trapiły. Teraz zrozumiał, dlaczego niektórzy woleli połykać agrafki, robić sobie brzytwą po kilkanaście sznytów na rękach albo wymyślać jeszcze inne gorsze rzeczy, aby tylko wyrwać się z tego syfu. Było to jednak zbyt proste rozwiązanie, świadczące o słabości ich charakterów. On nie mógł się do nich przyłączyć; lecz razem z całą żołnierską ferajną musiał przebrnąć to wszystko do końca, aby później, po powrocie do swojej wioski, śmiało spojrzeć ludziom w oczy i nie wstydzić się, że okazał się mięczakiem. Miał nadzieję, że potrafi narzucić sobie dyscyplinę i utrzymać się w jej ryzach. Ale teraz ponownie czekało go ciężkie dwa tygodnie. Tym bardziej, że uśpione marzenia i tęsknota odżyły na nowo, i zaatakowały go ze zdwojoną siłą. Obudziły się jak wampiry w noc księżycową i bez litości zaczęły go kąsać w najbardziej czułe miejsca. Miłość! – Nie ma na świecie piękniejszego i bardziej przez ludzi pożądanego uczucia, ale też za nic innego nie trzeba płacić tak bardzo wygórowanych rachunków.
Nowak odsunął leżące przed nim na stole dokumenty inwentarzowe i zaciągnął się papierosem. Palił dobry tytoń. W jego kancelarii zawsze było pełno gryzącego w oczy, niebieskiego dymu.
- Te cholerne papierzyska kiedyś wpędzą mnie do grobu – powiedział.
Nienawidził pracy biurowej. Większość z powodzeniem odwalali za niego pomocnik Łapa i pisarz kompanijny. Niektóre rzeczy jednak musiał robić sam. Ale nie miał do tego serca. Pomimo to był dobrym szefem – wyrozumiałym i na swój własny sposób sprawiedliwym. I jak każdy dobry szef nie stronił od alkoholu. Miał zwyczaj, co pewien czas, zdrowo się napić. Ale zawsze potrzebował do towarzystwa jakiegoś kumpla.
- No, podnieście tyłki. Idziemy! – powiedział, gdy uporał się w końcu ze swoją robotą. – Dam wam tylko jeszcze jedną, dobrą radę: Wepchnijcie sobie gdzieś te swoje fale i urazy. Nie chcę więcej takich numerów w mojej kompanii. Chcę, żeby tutaj był spokój i porządek. Następnym razem, własnymi nogami wykopię was obu prosto do jednostki karnej w Orzyszu. Zawiozłem tam kiedyś takiego jednego bęcwała, któremu się wydawało, że jest twardy – ciągnął swoją opowieść. – To była prawdziwa przygoda. Weszliśmy do budynku sztabu; pozostawiłem go na korytarzu, a sam poszedłem do dowództwa zameldować dostarczenie kolejnego człowieka do obróbki. Kiedy dziesięć minut później wyszedłem, nie zastałem go pod drzwiami. Zdążył już wyszorować piaskiem pół korytarza, ze wszystkim tym, co mu Matka Boska Żołnierska dała na grzbiecie. Pot ściekał mu jajami. Gdy wrócił do nas po trzech miesiącach, przypominał starą, wysuszoną drabinę. Bo w wojsku, jak już zapewne doskonale wiecie, kto ma miękkie serce, ten musi mieć twardą dupę. A ja mam miękką jak niemowlę i chcę, żeby taka pozostała. I wierzcie mi, potrafię o nią nieźle zadbać. Nie przeszkodzi mi w tym żaden zakichany rezerwista, czy zbuntowany kot. Zapamiętajcie to sobie obaj!
Wyszli na zewnątrz. Odcinek pustej przestrzeni, dzielący ich od budynku aresztu, przemierzyli w milczeniu. Było zimno i nieprzyjemnie. Z nieba drobnymi płatkami, kołysany podmuchami północnego, ostrego jak brzytwa wiatru, padał śnieg. Szef palnął już swoją inteligentną mowę. I teraz do otworzenia ust, w taką parszywą pogodę, mógł go zmusić jedynie kieliszek dobrego koniaku. Cybulski i Rząsa kroczyli zgodnie obok siebie. A profos czekał już na nich z otwartymi rękami, w swojej - wypucowanej do połysku przez aresztantów - sterylnej kancelarii.

5
Minęła zima. Rezerwiści odeszli do cywila, a plac apelowy jęczał już pod stopami nowego wiosennego poboru, przygotowującego się do złożenia przysięgi.
Andrzej Cybulski często popołudniami przyglądał się im z okna palarni. Przyjemnie było pomyśleć, że jest ktoś młodszy od niego. Ktoś, kto niebawem zastąpi go przy obieraniu ziemniaków, szorowaniu garów na stołówce i sprzątaniu rejonów. Od czasu wyjścia z aresztu, po bójce z Rząsą, nikt się do niego nie przyczepiał. Żył sobie spokojnie, prawie jak stary żołnierz, odwalając uczciwie swoją część roboty i służby.
Wydarzyło się jednak coś gorszego, ale tego przecież także można się było spodziewać. Po studniówce listy od Kasi przychodziły coraz rzadziej. I stopniowo traciły swoje dawne ciepło. Było jasne, że jej miłość gaśnie w oddaleniu. Wreszcie w ostatnim, który nadszedł pod koniec kwietnia, zerwała z nim ostatecznie. Nie czuła się winna z tego powodu. Wyjaśniła, że na zabawę studniówkową, gdy on nie mógł przyjechać, zaprosiła brata koleżanki. Zakochała się w nim z wzajemnością i na wakacjach zamierzają się pobrać.
Nie było w tym nic nadzwyczajnego. Po prostu zdarzyła się jeszcze jedna zwykła historia. Taka sama, jak w piosence: „Przyszedł czas, gdy do wojska ruszałem. Ty żegnałaś mnie smutna i zła. Przyrzekałaś, że będziesz czekała. I że nic nie rozłączy już nas...” Andrzej jednak przeżył to zerwanie niezwykle ciężko – tak jak przeżywa się pierwszy poważny zawód miłosny. Później nic już nie ma takiej siły rażenia. Kasia nie dotrzymała słowa, zraniła jego uczucia i odeszła z innym. Jej miłość okazała się za słaba, aby przetrwać długie rozstanie. W pierwszych tygodniach wydawało mu się, że jego życie straciło całkowicie jakikolwiek sens. Nie miał ochoty brnąć dalej przez to życiowe bajoro, pełne kłamstwa, obłudy i zdrady. Nieraz, stojąc na warcie, miał ochotę przyłożyć sobie karabin do czoła i pociągnąć za spust. Wydawało mu się, ze tym jednym prostym szarpnięciem cyngla rozwiązałby wszystkie swoje dotychczasowe problemy. Ale nie zrobił tego i po pewnym czasie jakoś wydobył się z tej niemocy. A o wiele później, w czasie letniego urlopu wypoczynkowego za pierwszy rok służby, który spędził w domu, dowiedział się, że Kasia zaszła w ciążę z chłopakiem ze studniówki i dlatego musieli się tak szybko pobrać. Wiadomość ta trochę go przygnębiła. Był jednak przygotowany na coś podobnego. Nie winił jej i w duchu życzył jej szczęścia, bo wiedział już, że długie rozstania nigdy nie sprzyjają miłości. A zakochane pary zawsze powinny być razem.
Od pewnego czasu, niezbyt udanie, próbował otoczyć się skorupą obojętności. Udawać, że nic się nie stało. Ale tutaj, w rodzinnej wsi nie potrafił zapomnieć o dawnej miłość. A przecież wszystko się zmieniło. Kasia odeszła i nie było do tego powrotu. Teraz spała w łóżku z innym, o kilka lat starszym od Andrzeja, chłopcem. Była jego żoną i niedługo miała urodzić mu pierwsze dziecko.
Jednakże wieś pozostała nie zmieniona: Tak samo pachniały dojrzewające łany zbóż, zagony kwitnących kartofli i przydomowe, skąpane w słońcu sady. Z lasów dolatywał radosny śpiew ptaków. Od składów drzewnych, gdzie drwale strugali jodłową papierówkę, rozchodziła się przyjemna woń żywicy i schnącej kory. A wieczorami ulicami wsi, tak jak dawniej, w krótkich spódniczkach spacerowały, spragnione miłości, młode dziewczyny. Siadały na leżących przy drodze klocach, odsłaniając wysoko okrągłe, pulchniutkie uda. I rozmawiały o tym, kto się w kim zakochał, kto został porzucony, albo która dziewczyna wpadła i niedługo wychodzi za mąż. Drogą przejeżdżali chłopcy na motorach, niektórzy bez ochronnych kasków na głowie, gdyż milicja rzadko tutaj zaglądała. Wiatr rozwiewał im bujne czupryny. A oni zatrzymywali się przy dziewczynach, zagadywali i zabierali je na krótkie wieczorne przejażdżki do sąsiednich miejscowości. Niekiedy na ulicy pojawiały się zakochane pary. Trzymając się za ręce, szły na spacer w stronę lasu, gdzie znajdowały spokój i odosobnienie. Wtedy wszyscy wiedzieli, że we wsi szykuje się kolejne wesele.

6
Andrzej opierał się o scenę, na której ulokowała się orkiestra i patrzył w kierunku rozbawionej sali. Miał na sobie ciemną koszulę z krótkimi rękawami i obcisłe spodnie. Wyglądał młodo, jak każdy chłopak bawiący się na zabawie. Jedynie krótko obcięte włosy, przypominały, że jest żołnierzem. Bez munduru czuł się znowu swobodnie i lekko, jakby zniknęła gdzieś krępująca go wapienna skorupa. Spokojnie obserwował tańczące pary i drobnymi łykami pociągał piwo prosto z butelki. Wielu znajomych witało się z nim i zapraszało go do swoich stolików, ale on wymawiał się, bo jakoś nie miał ochoty do nikogo się przyłączyć.
Orkiestra grała prawie bez przerw, a gruby solista bez jednej ręki, kolejny już raz tego wieczoru, śpiewał głębokim, wydobywającym się prosto z serca, drżącym głosem piosenkę swojego życia, którą sam skomponował i ułożył do niej słowa: „ To dla Ciebie, moja Aniu ta piosenka. Jako prezent ją dla ciebie dzisiaj gram. Ta piosenka mi chwilami przypomina naszą miłość i spędzone razem dni. Tam nad Sanem, gdzie cię pierwszy raz ujrzałem. Ciągle rosną takie same białe bzy...” Drugą, wprawną ręką wydobywał z organów mistrzowskie tony. Melodia ta przenikała na wskroś ciało Andrzeja i poruszała jakąś delikatną strunę znękanej duszy. A słowo Ania, w jego głowie, brzmiało tak samo, jak słowo Kasia...
Solista lat stracił rękę w wieku ośmiu w wypadku samochodowym. Przejeżdżający przez wieś wartburg porwał mu ją w wystający kanał wlotowy powietrza chłodzącego silnik i oderwał w stawie ramieniowym.
Kim mógłby zostać, gdyby posiadał obie ręce? – zastanawiał się Andrzej. – Może bawiłby się teraz z jedną z tych roześmianych dziewczyn, mocno obejmując ją w talii i przyciskając do siebie, albo służył w wojsku i w ogóle nie odkryłby w sobie zdolności muzycznych? A może zostałby jednym z tych wiejskich chłopców, pijących dzisiaj do upadłego pod ścianą świetlicy?”
Atmosfera zabawy stopniowo przenikała go, wciągała w swój rytm i wypierała zniechęcenie i drętwotę. Po tylu dniach spędzonych w koszarach, z dala od dziewczyn, muzyki i tańca, było to coś więcej niż wypita duszkiem szklanka czystej wódki, od której nagle zakręci się człowiekowi w głowie. Potrzebował czasu, aby się zaaklimatyzować. Miał ochotę na tę noc zapomnieć o wszystkim i zabawić się jak dawniej. Bez Kasi jednak, która zakpiła sobie z jego uczucia, ale pomimo to tkwiła nadal gdzieś w głębi serca, jak nie dająca się wyjąć zadra, zabawa nie mogła być taka sama.
Około północy zdecydował się wreszcie i poprosił do tańca wysoką, ciemnowłosą dziewczynę o imieniu Barbara. Podchodząc do niej miał duszę na ramieniu, bo obawiał się, że mu odmówi. Barbara była córką dyrektorki szkoły podstawowej z sąsiedniej miejscowości. Przed wojskiem często widywał ją w lecie nad Sanem. Lubiła pływać po rzece pontonem i zawsze miała śliczną, brązową opaleniznę. Teraz była ubrana w szeroką, sięgającą nieco powyżej kolan spódniczkę z czerwonego materiału, która przy każdym szybkim obrocie rozkładała się jak parasol, odsłaniając brązowe, zgrabne uda, aż do linii białych majtek. Jej twarde piersi sterczały pod bluzeczką i zdawały się pulsować niebezpiecznie, jak dwa stożki wulkaniczne na chwilę przed erupcją. A czarne niczym węgiel, duże oczy patrzyły przenikliwie i radośnie. Bowiem była to już w pełni rozkwitła, dojrzała róża, gotowa do zerwania, namiętna i pełna upajającego soku.
- Świetnie tańczysz – powiedział. Pomimo wielu miesięcy przerwy, nadal dobrze wyczuwał rytm. A znane mu od dawna uczucie lekkości, swobody i przenikającej całe ciało, aż po czubki palców u nóg radości, powoli zaczęło go wypełniać. Potrzebował takiego wieczoru – muzyki, tańca i rozmowy z dziewczyną, aby się odprężyć, odpędzić czarne myśli i ponownie przekonać o własnej wartości. Taniec był zawsze dla niego tym, czym dla niektórych alkohol, dla innych modlitwa do Boga, a dla chłopca bez ręki z orkiestry gra na organach i śpiew.
- Jesteś teraz żołnierzem? – zapytała.
- Wszystko na to wskazuje. Bo siedzę tam już prawie od roku. Ale dzisiaj nie mam ochoty o tym myśleć.
- Nie widziałam cię jeszcze tego lata nad Sanem. – Wiedziała o jego nieudanym związku z Kasią. W końcu chodziła do tego samego ogólniaka w Dynowie, tylko o klasę niżej. Współczuła mu nawet z tego powodu. Ale uczucie to nie było zupełnie bezinteresowne i czyste, bowiem Andrzej od dawna podobał się jej, jako tancerz i jako chłopak. I był czas, że miała wobec niego pewne, chociaż jeszcze nie całkiem sprecyzowane, zamiary.
- Nie mogłem być. Przyjechałem dopiero pierwszy raz do domu od rozpoczęcia służby – odpowiedział. Miał ochotę porządnie zakląć. Soczyste słowa żargonu wojskowego, którym przesiąkł, cisnęły mu się na usta, więc musiał uważać, aby ich nie wypowiadać.
- Ile ci jeszcze służby zostało? – zapytała, aby podtrzymać gasnącą rozmowę. Zwykle twierdziła, że nie lubi żołnierzy, bowiem są jak przelotne ptaki. Zawracają dziewczynie w głowie i odlatują do innej. Tym razem jednak, z jakiegoś powodu, powstrzymała się od podobnych uwag. Zresztą tańczyli w rodzinnej wsi Andrzeja, a więc w miejscu, do którego zawsze będzie musiał powracać.
- Jeszcze ponad rok. Ale to jest już, jak powiadają, małe piwo. Najgorsze mam za sobą! – odpowiedział, pochylając się nisko nad jej uchem, aby przekrzyczeć gwar i muzykę.
Kobiecy zapach jej włosów skropionych perfumą, której nie potrafił rozpoznać, podrażnił jego nozdrza i na chwilę przyjemnie oszołomił. W tańcu dotykał jej zgrabnego ciała. Wykorzystując szybkie obroty, niepostrzeżenie, przesuwał ręce po biodrach, twardym płaskim brzuchu, dotykał sterczących piersi. Dzięki wpadającej w ucho muzyce, tańcom, temu jedynemu w swoim rodzaju zapachowi rozgrzanego ciała kobiety i wesołej, beztroskiej atmosferze z jego ściśniętego bólem serca, powoli ustępowała drętwota i wlewała się w nie na nowo, drobnymi kroplami, radość życia. Chwilami wydawało mu się, że tańczy z Kasią. Kiedy sobie to uświadamiał, miał ochotę krzyczeć na całe gardło i z bezsilnej złości bić głową w ścianę.
- Jesteś bardzo piękna – szepnął. Pochylił się i pocałował ją w odsłoniętą szyję. – Łatwo mógłbym się w tobie zakochać.
- Nie żartuj – roześmiała się, ale spodobały się jej te słowa, więc przylgnęła do niego całym ciałem.
To sprawiło, że poczuł zawrót głowy, a wielka niczym przypływ morski fala podniecenia zawładnęła nim zupełnie.
Cholera jasna – zaklął w duchu. – Zbyt łatwo mi to przychodzi”. Czuł się skrępowany, bo nie potrafił tego ukryć, gdyż jego męskość, w tej chwili, mocno nacisnęła na brzuch Barbary.
- Co się z tobą dzieje? – zapytała rumieniąc się. - Chyba już dawno nie miałeś dziewczyny?
- Trudno nie przyznać ci racji. Ale nie przejmuj się tym. Nie mam zamiaru cię zgwałcić. Przyjmij to jako komplement dla twojej niecodziennej urody. Po prostu taki już jestem. Nic się jeszcze nie stało, a ja już jestem gotowy – odpowiedział trochę zawstydzony.
Długo tańczyli wtuleni w siebie. Tłumione przez wiele miesięcy pożądanie, nie pozwoliło Andrzejowi w pełni zapanować nad sobą. Zdarzyło mu się już kiedyś coś podobnego, ale nie z taką siłą. Miał ochotę przespać się z dziewczyną. Myśl ta zawładnęła nim zupełnie. Zapomniał o czekającym go niebawem powrocie do koszar. Liczyła się tylko chwila obecna – Barbara, jej błyszczące jak roztopiona smoła, czarne oczy, sterczące piersi, płaski brzuch, zaokrąglone biodra i okryte tajemnicą majtek, okrągłe pośladki; no i to jedyne miejsce, w którym dwie długie nogi łączą się ze sobą, a które w tej chwili, na pewno, było mokre od potu. Pragnął włożyć tam rękę, pomierzwić palcami skręconą na wzgórku łonowym szczecinkę, dotykać aksamitnie miękkiej skóry, szczególnie delikatnej i podniecającej na linii zakończenia ud. Sprawić, by dziewczyna otworzyła się przed nim i pozwoliła mu wejść w nią głęboko, aż do końca. „Aż po same pomidory”, jak mawiał plutonowy Pasko, dodając jeszcze: „Aż zacznie się drzeć i zobaczysz w jej oczach wyglądającego na świat włochatego diabła...”. Na razie było to jednak nie możliwe.
Wiele razy, leżąc na wojskowej pryczy, marzył o czymś takim z Kasią. Był przekonany, że nigdy jej nie zdradzi. Ale ona odeszła, ośmieszyła go i zakpiła sobie z jego uczucia. Zrobiła to w chwili, gdy najbardziej jej potrzebował i nie mógł o nią walczyć. Kopnęła leżącego. Więc pal ją diabli. Teraz jest Barbara, a później będą inne. Postanowił, do czasu odbycia służby, unikać trwałych związków. Przestał wierzyć dziewczynom, bo nie miał ochoty, po raz drugi, narażać się na podobne przeżycie.
Atmosfera zabawy, muzyka, taniec i tych parę kropli wypitego alkoholu, bez którego mógł się jednak obejść, przemieniła go w innego człowieka. Tutaj odkrywał swoje prawdziwe wnętrze. Potrafił się śmiać, opowiadać dowcipy i rozmawiać z ludźmi. Ginęła gdzieś, paraliżująca go zwykle, nieśmiałość. Na ulicy, czy w pociągu nie umiał zaczepić nowej dziewczyny i zawrzeć z nią bliższej znajomości. Ale na zabawie wszystko wyglądało inaczej. Wystarczyło podejść, uśmiechnąć się i zapytać:
- Czy możesz ze mną zatańczyć?
Później sprawić, aby zakręciło się jej w głowie i powiedzieć parę miłych słów. Cała reszta przychodziła sama.
Andrzej przycisnął do siebie Barbarę, pochylił się i ukradkiem pocałował ja w policzek. Trochę po omacku, może nie całkiem świadomie, ale krok po kroku, nieuchronnie dążył do celu.
- Jesteś niesamowicie piękna – powiedział, przesuwając rękę w dół po jej biodrze, aż dotknął palcami jedwabiście delikatnej skóry uda. Przyćmione światło stwarzało przyjemną atmosferę intymności i pozwalało parom, bez skrępowania, ukradkiem całować się w tańcu.
- Daj spokój – odrzekła, odpychając delikatnie jego rękę, która teraz usiłowała dyskretnie wedrzeć się pod spódniczkę. – Zostaw sobie trochę na później.
Uśmiechnął się i cofnął dłoń bez protestu, ponieważ słowa te oznaczały, że czeka go jeszcze dzisiaj wiele przyjemności. – Odprowadzanie Barbary przed świtem do domu, pocałunki, a może i coś więcej. Teraz postanowił nie myśleć już o Kasi. Zbyt dużo go to kosztowało. Musiał o niej zapomnieć. Dlatego potrzebował nowych przygód, aby zmazać uczucie urażonej dumy i znowu przekonać się o własnej wartości. Ponadto Barbara była piękną, wrażliwą i wiele obiecującą dziewczyną. Taką z jaką pragnął spędzić tę sobotnią noc na urlopie, przed czekającym go nieuchronnie powrotem do koszar; i jaką chciał spotkać za rok, już po odbyciu służby. Na razie jednak nie mógł jej o tym powiedzieć, bo znając życie, wiedział, że oddalenie nie sprzyja miłości. A przez ten czas wiele mogło się zmienić. Dlatego postanowił korzystać z chwili obecnej i czerpać z niej jak najwięcej przyjemności.j

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz