Tym którzy myślą podobnie i zaglądają na mojego bloga, proponuję kolejny fragment mojej powieści "Poranek pełen nadziei".
Myślę, że nadzieja jest tym, czego żadnemu człowiekowi nigdy nie powinno zabraknąć.
Rozdział trzeci
1
Śnieg nieustannie padał przez kilka
dni, pokrywając białym puchem place i drogi koszar. Żołnierze
wytrwale odśnieżali je dwa razy dziennie, to też po bokach
wytyczonych ścieżek szybko utworzyły się wysokie wały śnieżne;
a plac apelowy wyglądał jak płyta stadionu sportowego, otoczona z
czterech stron wysokimi trybunami.
W piątek wieczorem przestało padać,
niebo wypogodziło się, ale temperatura spadła i ostry mróz wisiał
nisko nad ziemią. Wdzierał się pod mundury, szczypał w policzki i
uszy przy każdym przemarszu do stołówki. Nad ranem skostnieli do
szpiku kości wartownicy, spacerujący dookoła ogrodzenia i
magazynów uzbrojenia, w długich kożuchach narzuconych na kurtki
polowe, słyszeli głuche trzaski pękających z mrozu drzew. Słupek
rtęci spadł do dwudziestu pięciu stopni poniżej zera. I nawet
wrony przestały krakać i tłumnie obsiadły rosnące najbliżej
kotłowni drzewa, skąd wydobywały się na zewnątrz kłęby gorącej
pary. A oficer dyżurny odwołał poranną zaprawę fizyczną.
Zbliżał się dzień trzynasty
grudnia – rocznica ogłoszenia stanu wojennego. W rządzie
spodziewano się protestów. I we wszystkich jednostkach wojskowych w
kraju wprowadzono podwyższoną gotowość bojową, ograniczając do
minimum wyjazdy na urlopy i przepustki. Gdzieś tam na górze, jak
zwykle, dmuchano na zimne w obawie o własne stołki. Pierwszy
sekretarz, czy może ktoś inny podjął decyzję, wydano rozkazy, a
wojsko musiało je wykonać.
Szeregowy Cybulski siedział na
parapecie okiennym w korytarzu i trząsł się z zimna. „Ciągnie
jak na Syberii – zaklął w duchu. – Nigdzie tak zima nie daje
człowiekowi w dupę, jak w wojsku”.
Patrząc przez cienką pojedynczą
szybę na zimowy świat, który przypominał mu rodzinną wieś,
marzył o kilku dniach urlopu i o podróży do domu. Na razie jednak
było to niemożliwe. Nawet najdłuższa, czterdziestoośmiogodzinna
przepustka, nie wystarczała mu na drogę w obie strony. Musiałby
dostać co najmniej trzy lub cztery dni urlopu, na co się raczej nie
zanosiło.
Był młodym żołnierzem w kompanii
dowodzenia drugiego batalionu, gdzie trafił zaraz po przysiędze
razem z Michałem Kalitą i kilkoma innymi chłopcami. Od tego dnia
zdążył już poznać, panujące tutaj zwyczaje. I poprzednie życie
w kompanii młodego rocznika, w porównaniu z obecnym, wydawało mu
się rajem.
Dowódcą kompani był starzejący
się przedwcześnie porucznik Kazimierz Gręda, pseudonim „Zoltar”,
duży i nerwowy mężczyzna, ze stopniem oficerskim po dwuletnich
studiach dokształcających, systematycznie pomijany w awansach i bez
nadziei na wybicie się przed emeryturą. Plutonami dowodzili:
chorąży Grzegorz Majchrowicz, pseudonim „Patrzałek” z
nieodłącznymi okularami na czubku nosa (pluton pierwszy), młodszy
chorąży Antoni Młynarski, pseudonim „Kaczor”, niski i kiwający
się na boki przy chodzeniu (pluton drugi) i plutonowy Aleksander
Pasko, wysoki i anemiczny chłopak, wijący się jak piskorz, któremu
nadepnięto trepem na ogon (pluton trzeci). Sprawy gospodarcze
należały do wiecznie cuchnącego tytoniem szefa kompanii, starszego
sierżanta sztabowego Józefa Nowaka, który zbliżał się już do
wieku emerytalnego. Ale pomimo to nadal posiadał olbrzymią siłę,
co udowadniał łamiąc się ze wszystkimi chętnymi na ręce. Był
przedstawicielem ginącej już w wojsku starej szkoły podoficerów –
był filarem trzymającym wszystko w kupie, którego nikt nie był w
stanie ruszyć. Dowódcy się zmieniali, a on pozostawał, obrastając
mchem jak stare drzewo. Człowiek ten szedł przez życie spacerkiem,
drogą biegnącą pomiędzy domem, kancelarią, magazynami sortów
mundurowych, uzbrojenia i żywności, korzystając ciągle z usług
kolejnych pomocników. Drużynami dowodzili kaprale. Oni odwalali w
kompanii główną robotę. Byli motorami napędzającymi nieustannie
tą, pracującą w systemie całodobowym, wojskową manufakturę.
Wśród żołnierzy służby
zasadniczej istniał mocno zakorzeniony podział ze względu na ilość
służby. Najniższy szczebel w tej hierarchii zajmowali chłopcy z
ostatniego poboru, zwani popularnie kotami. Wyżej od nich stały dwa
średnie mioty – sierściuchy i wickowie. A na samym szczycie
siedzieli rezerwiści. Do kotów i sierściuchów należało
sprzątanie rejonów oraz wszelkie inne możliwe prace fizyczne w
pododdziale. Sierściuchy jednak miały prawo popuścić opinacze
butów i pasy o jedną dziurkę, na znak swojej wyższości nad
kotami. Nie meldowali się już starszym żołnierzom przy wchodzeniu
do sal, ale nie mieli jeszcze prawa siadać lub kłaść się przed
capstrzykiem na łóżka. Wickowie, inaczej starzy, stanowili warstwę
chronioną. Posiadali wszelkie możliwe przywileje. Nie sprzątali
rejonów. Odpoczywali po trudach pierwszego roku służby. Rezerwiści
natomiast szykowali się do cywila i nieoficjalnie sprawowali
faktyczną władzę wśród żołnierzy, która po godzinie
piętnastej była praktycznie nieograniczona. Lubili też tytułować
się dziadkami dla podkreślenia nabytej w wojsku mądrości i
powagi, przychodzącej wraz z każdym miesiącem służby.
Podział ten oficjalnie był
zwalczany przez żołnierzy kadry zawodowej. Nieoficjalnie jednak
większość z nich popierała go, ponieważ przyczyniał się
znacznie do utrzymania dyscypliny wśród wojska. Sprzyjali mu także
dowódcy drużyn, którzy często podkreślali swoją przynależność
do poszczególnych fal.
Była sobota, dzień gospodarczy,
przeznaczony do robienia porządków w pododdziale. Skrzypnęły
drzwi wahadłowe i z klatki schodowej na korytarz, ciężkim krokiem,
wszedł szef kompanii, który miał dzisiaj „kontrolnego”.
- Baczność! – wrzasnął zgodnie z
regulaminem podoficer dyżurny, młody kapral z wiosennego poboru.
Służbiście wykonał w prawo zwrot i równym krokiem podszedł na
odległość trzech kroków do szefa, chcąc mu zameldować kompanię
gotową do zajęć.
Szeregowy Cybulski zeskoczył z
parapetu i wyprostował się przyciągając nogi do siebie.
Sierżant machnął niedbale ręką,
oddając honor podoficerowi. Nigdy nie przywiązywał zbytniej wagi
do konwenansów.
- Dziękuję. Dajcie spocznij –
powiedział nie czekając na meldunek i zniknął w drzwiach swojej
kancelarii. Był na kacu po wczorajszej libacji w kasynie. Nabrzmiałe
policzki i siwiejące na końcach, sumiaste wąsy zwisały mu ku
dołowi; pod oczami miał ciemne worki z niewyspania, a sieć
rozszerzonych, czerwonych żyłek przebijała się pajęczyną przez
delikatną skórę. Był dzisiaj w wyjątkowo podłej formie i
potrzebował odpoczynku. Dlatego miał zamiar położyć się na
łóżku polowym, stojącym w rogu kancelarii, i zdrzemnąć się do
obiadu. Wcześniej jednak musiał załatwić kilka bieżących spraw,
które nie mogły czekać. A do tego potrzebował swojego pomocnika,
szeregowego Łapy.
W kancelarii pachniało bielizną i
męskim potem. Wzdłuż ścian naprzeciw jego biurka, na oddzielnych
stertach leżały brudne kalesony i podkoszulki oraz pościel z
łóżek. Świadczyło to o tym, że wczoraj wieczorem pomocnik
dokonał wymiany bielizny, ale nie zdążył jej posortować i
zapakować do worków. Widok ten mocno rozdrażnił szefa i zmusił
do natychmiastowego działania. Rozebrał się, czapkę i płaszcz
powiesił na wieszaku i przeczesał palcami mocno już przerzedzone
włosy. Pomimo swojego wieku i ciągłego nadużywania alkoholu nadal
był krzepkim mężczyzną. I w tej chwili brakowało mu tylko snu.
- Podoficer, zbiórka do sprzątania
rejonów! – wrzasnął uchylając drzwi na korytarz. – Gaciowy,
do mnie!
Po chwili usłyszał delikatne
pukanie.
- Wejść! – powiedział, wyciągając
się wygodnie w fotelu za biurkiem.
Drzwi uchyliły się i do kancelarii
niepewnym krokiem wszedł gaciowy, szeregowy Łapa, sierściuch z
wiosennej fali, filigranowy żołnierz, wyglądający jak odlana z
brązu zmniejszona kopia szefa. Podobieństwo pomiędzy nimi było
tak uderzające, że każdy, kto zobaczył ich razem, musiał je
zauważyć. Mieli takie same obwisłe policzki i wąsy oraz mocno
wystające długie nosy. Łapa był jednak dużo mniejszy, i jakby
zrobiony z gorszej gliny. Szef darzył go sympatią, ale i dokuczał
mu na każdym kroku. Ponad głową Łapy do kancelarii zaglądał
również szeregowy Wrona, żołnierz drużyny kabli, stary kumpel i
przyjaciel gaciowego, z którym od dawna tworzyli nierozłączną
parę przyjaciół.
- Szef mnie wzywał? – zapytał Łapa
i uśmiechnął się swoim zwyczajem trochę bojaźliwie, a zarazem
kpiarsko, asekurując się w ten dobrze wypróbowany sposób przed
wybuchem złego lub dobrego humoru szefa. Od dłuższego czasu nie
musiał się już meldować.
- Tak, dupku żołędny. Siadaj tutaj
przede mną, zobaczymy czy nabrałeś siły na wojskowym chlebie –
powiedział Nowak, stawiając zgiętą w łokciu rękę na stole.
- Eee tam, szef znowu chce sobie ze
mnie jaja robić – mruczał Łapa, sadowiąc się nieśmiało na
krześle. Położył swoją rękę na blacie biurka i zaczęli się
łamać.
Łapa poczerwieniał, zacisnął zęby,
ale nie miał nadziei na wygraną. Dopingowany przez Wronę, stawiał
dzisiaj zaciekły opór. Po chwili jednak osłabł, a jego przedramię
powoli osunęło się na stół. Szef promieniał.
- No, widzisz teraz chłopie, kto tu
jest panem! Wiedz o tym, że nie po to cię zrobiłem gaciowym, żebyś
się wylegiwał po południu w mojej kancelarii na mojej leżance i
jeszcze zostawiał mi tutaj taki burdel. Wygląda to, i pachnie,
jakby się tu wczoraj wieczorem stado małp pierdoliło –
powiedział, wskazując ręką sterty brudnej bielizny. – Zabieraj
mi to świństwo i hulaj natychmiast do pralni.
- Już się robi szefie. Zawołam
tylko kilka kotów do pomocy. Wczoraj po wymianie nie zdążyłem
wszystkiego zapakować do worków przed zamknięciem pralni –
tłumaczył się Łapa. Wiedział jednak, że szef jest zadowolony z
jego pracy, dlatego czuł się pewnie. Nie wolno mu było tylko
przekroczyć obowiązujących reguł gry i okazać lekceważenia lub
braku szacunku. Szef zasługiwał na szacunek. Od niego gaciowy
nauczył się patrzeć na życie z przymrużeniem oka i puszczać
obelgi mimo uszu, które tutaj w wojsku nic nie znaczyły. Dodawały
tylko pikanterii wypowiadanym zdaniom. Były jak przyprawy do zup,
lub skwarki słoniny, pływające w wiejskim barszczu. Dlatego z
przyjemnością brał udział w tej, powtarzającej się co pewien
czas, komedii, aby później w razie potrzeby móc zasłonić się
plecami szefa i raz na kwartał oczekiwać kilku dni urlopu
nagrodowego w rozkazie kompanijnym.
- Teraz twoja kolej, jak już tu
jesteś – powiedział szef do szeregowego Wrony, który chętnie
zajął miejsce przy stole.
Łapa wyszedł, a oni zaczęli się
siłować. Wrona, pomimo stu osiemdziesięciu centymetrów wzrostu i
pokaźnej tuszy, był również za cienki, aby nawiązać równorzędną
walkę na ręce z szefem. Pochodził z Warszawy z rodziny
inteligenckiej i przed wojskiem rzadko miał okazję do pracy
fizycznej. Nie uprawiał także żadnej dyscypliny sportowej. Miał
jakiś wrodzony wstręt do niepotrzebnego ruchu. I dlatego starał
się, jak najczęściej, unikać porannej zaprawy fizycznej i
wszelkich innych zajęć sportowych. W tym celu opanował do
perfekcji sztukę symulowania różnych dolegliwości. Dzięki temu
korzystał często ze zwolnień lekarskich i chodził w trampkach,
które lekarz przepisywał mu z powodu kataru, czy niestrawności
żołądka. Trampki w wojsku były cenniejsze od aspiryny. Zwalniały
z wart i służb, i to było chyba ich największą zaletą.
2
Cybulski i Kalita kończyli sprzątać
salę żołnierską, gdy drzwi otworzyły się i do izby wszedł
pisarz batalionowy, starszy szeregowy Artur Chrabąszcz, prowadząc
za sobą podoficera dyżurnego kompanii, kaprala Mrówczyńskiego.
- Popatrz, co te parszywe kociska
tutaj narobiły. Siedzą sobie wygodnie na dupach, nadęci jak pawie
i wydaje im się, że tak wygląda dobrze posprzątana sala –
powiedział Chrabąszcz do podoficera i uśmiechnął się złośliwie.
Cierpiał z powodu niskiego wzrostu.
Ale starannie ukrywał ten kompleks. Ponadto, jak spora część
populacji niskich ludzi, był mściwy, dokuczliwy i zadziorny
szczególnie w stosunku do młodych żołnierzy. A dzięki pełnionej
funkcji posiadał wielu stronników, zabiegających o jego względy.
- Na tym to się nie skończy. Takiego
burdelu ja nie odbiorę – rzekł skutecznie podpuszczony podoficer.
W przeciwieństwie do Chrabąszcza wyglądał solidnie i mocno, jak
betonowy słup ogłoszeniowy, ale ruchy miał ociężałe i powolne,
niczym przekarmiony buhaj.
- Robota jest nieźle wykonana.
Nigdzie nie ma ani grama kurzu – bronił się Kalita.
- Jeżeli tylko o to idzie, to nie ma
problemu. Zobaczymy, czy mówisz prawdę – powiedział Mrówczyński.
„Kurz zawsze ci, bracie, mogę znaleźć, ile tylko zapragniesz”,
pomyślał.
Podszedł do jednej z szafek, pochylił
się nad nią i przeciągnął ręką po wewnętrznym karbie blachy,
niewidoczny od zewnątrz. Po czym ostentacyjnie podniósł do góry
pokryty brudem palec, zbliżył się do Klity i wrzasnął:
- A to, co jest, kocie zapiździały?
Może ja jestem ślepy, czy jak?
Cybulski nie odzywał się. Wiedział,
że Mrówczyński działa z inicjatywy Chrabąszcza, który w ten
sposób zwykle załatwiał swoje porachunki z młodymi. Dzisiaj miał
sprawę do Andrzeja. Chciał się na nim zemścić, za to, że
wczoraj odmówił mu wyprania bluzy polowej, ponieważ uważał to za
rzecz uwłaczającą jego godności.
- Każdy ma ręce i sam, dopóki może,
powinien prać swoje brudy – powiedział mu wtedy. To był mało
przemyślany akt odwagi, za który teraz będzie musiał zapłacić.
Podoficer podszedł do stojącego na
środku lśniącej podłogi wiadra z brudną wodą, postawił na nim
nogę i przewrócił je. A Chrabąszcz rozrzucił po podłodze całą
pastę HBP. Parapety okienne i lamperie ścian posmarował pastą do
zębów, wyciśniętą z dwóch tubek. Mrówczyński w tym czasie
przyniósł z łazienki i wylał na podłogę jeszcze jedno wiadro
wody, aby wszystko dobrze się wymieszało.
- Teraz ruszcie dupy i zabierzcie się
jeszcze raz do porządnej roboty. Przed obiadem chcę widzieć tutaj
błysk – powiedział.
Chrabąszcz ponownie się uśmiechnął.
W tej chwili miał przykry, złośliwy i prawie odpychający wyraz
twarzy.
- I jak, kito zajebana? – szepnął
ukradkiem do Cybulskiego. – Teraz będziesz wiedział, co masz
robić, gdy cię dziadek prosi o przysługę. – Cedził słowa
przez zęby, rozkoszując się ich stanowczym, twardym brzmieniem.
Andrzej zrobił krok w jego kierunku.
Jego mięśnie na odsłoniętych do łokci rękach naprężyły się,
po obu stronach szyi pojawiły się twarde powrozy, a cała sylwetka
- tak jak w dzieciństwie, kiedy toczył wiele bójek na podwórku z
rówieśnikami - gotowa do skoku, pochyliła się do przodu.
- Daj spokój! – szepnął Kalita i
przytrzymał go za ramię. – To jedynie nędzny, zakompleksiony
pisarzyna – dodał po chwili. – Znajdziemy na niego jakiś
sposób.
- Masz rację. Nie zachowuję się
zbyt mądrze – zgodził się później Andrzej. – Oni wszyscy
trzymają się razem, dlatego robią z nami, co im się podoba. A ten
kołek grabowy, Mrówczyński, jest w dodatku przewodniczącym
Związku Socjalistycznej Młodzieży Polskiej w kompanii. Na
zebraniach mówi o przestrzeganiu stosunków międzyludzkich i ciągle
biega do politycznego. Chyba musi mieć z tego jakiś profit.
- My także możemy odwiedzić Arbuza
– rzekł Kalita, miętosząc w kieszeni paczkę papierosów. Miał
ochotę zapalić, ale w izbach żołnierskich obowiązywał zakaz
palenia, a do palarni nie mógł teraz iść.
Cybulski, podobnie jak większość
żołnierzy, odczuwał naturalną niechęć do działalności służb
politycznych w wojsku. Polityka nigdy go nie interesowała. Dlatego
pomimo nacisków ze strony dowódcy plutonu, chorążego
Majchrowicza, pragnącego wykazać się stuprocentową
przynależnością żołnierzy swojego pododdziału do organizacji
młodzieżowej, nie podpisał deklaracji. Wolał razem z Kalitą i
kilkoma innymi opornymi ludźmi z kompanii, raz w tygodniu, sprzątać
dodatkowy rejon, podczas gdy członkowie ZSMP słodko drzemali w tym
czasie na zebraniach w świetlicy kompanijnej.
Po obiedzie szef kompanii poszedł do
domu. Dzień minął mu przyjemnie. Wychodząc był w lepszej formie
niż rano. Lubił sobotnie dyżury, wolał je od siedzenia w domu
przy wiecznie niezadowolonej, gderliwej żonie, zwalającej winę na
niego za wszelkie swoje życiowe niepowodzenia.
Rezerwiści oderwali kolejny centymetr
od swoich „fal”. Na dzisiejsze popołudnie, jak każdego innego
dnia w roku, obowiązywało hasło: „Kot pracuje, pot mu spływa, a
rezerwa odpoczywa.” Z powodu stanu podwyższonej gotowości bojowej
nikt nie przygotowywał się do wyjścia na przepustkę, a kadra
zawodowa miała obowiązek pełnić dyżury domowe. Rezerwiści i
wickowie położyli się do łóżek i w myśl zasady „obiad
zjedzony, dzień zaliczony” spokojnie ucinali sobie popołudniową
drzemkę. Sierściuchy wygrzewali futra w świetlicy, oglądając
program telewizyjny, albo kimali w salach w pozycji siedzącej na
stołkach. A koty zgromadzili się w palarni lub w zagłębieniu
korytarza, gdzie stało kilka stolików i można było napisać list
do dziewczyny.
Andrzej zapisał się w zeszycie
podoficera dyżurnego i wyszedł do kantyny znajdującej się w
budynku kina. Po drodze wrzucił do skrzynki pocztowej list do Kasi i
kilka pocztówek do rodziny ze świątecznymi pozdrowieniami. Idąc
myślał o zbliżającym się Bożym Narodzeniu. Zmrożony śnieg
skrzypiał pod butami. Ołowiane niebo wisiało nisko nad ziemią.
Obowiązywał czas zimowy i szybko zapadał zmrok. Matowy blask,
palących się już dookoła placu apelowego lamp, pogłębiał
jeszcze uczucie chłodu i oddalenia. Pierwszy raz w życiu miał
spędzić Święta poza domem. Wyobraził sobie choinkę i wigilijny
stół, a za nim dziadka Franciszka, który podniesie się i powie:
„Chciałem podziękować Bogu za to, żeśmy się wszyscy jeszcze
raz przy tym stole zgromadzili, i prosić go, aby pozwolił nam
wszystkim, szczęśliwie, w dobrym zdrowiu doczekać kolejnych Świąt
Bożego Narodzenia...” I następnie, z opłatkiem w ręce,
podejdzie do każdego z osobna, mówiąc: „Proszę cię na kolędę”.
Wiedział już, że na Szczepana
wyznaczono go do służby wartowniczej. I jak zwykle przypadła mu
ostatnia zmiana. Pisarz kompanijny, kapral Gibała, zawsze najgorsze
posterunki i trzecie zmiany obsadzał młodymi żołnierzami. Działo
się tak bez wyjątku w każdej kompanii.
W jasno oświetlonej kantynie panował
duży tłok. Stojąca za ladą podstarzała ekspedientka uprzejmie
obsługiwała kłębiący się przy bufecie tłum żołnierzy. A w
jej zachowaniu i uśmiechu kryła się jakaś matczyna troska. W
powietrzu unosił się zapach rozpylonej perfumy. Ale ani obecność
kobiety, ani przyjemny aromat nie mogły rozproszyć ciężkiej
atmosfery wojskowego lokalu i chociażby na chwilę przywołać
wesołej beztroski cywilnej kawiarenki z pięknymi, młodymi, z
nadzieją spoglądającymi w przyszłość dziewczynami. Na półce
wystawowej za szybą, nie wiadomo po co, leżała olbrzymia paczka
prezerwatyw, których nikt nigdy tutaj nie kupował. Żołnierze
rzadko mieli okazję poderwać jakąś dziewczynę, a jeżeli już,
to robili to be prezerwatyw lub nabywali je w mieście.
3
Minęły Święta Bożego Narodzenia,
Nowy Rok i dwa tygodnie stycznia. Żołnierze poza godzinami służby
okropnie się nudzili. Rezerwistów ogarnęła gorączka zbliżającej
się wiosny. Razem z wickami wymyślali różne zabawy, które
przeważnie odbywały się kosztem najmłodszego poboru.
Andrzej otrzymał od Kasi zaproszenie
na studniówkę i miał nadzieję, że dostanie kilka dni urlopu i
nie sprawi jej zawodu. Rozmawiał już w tej sprawie ze swoim dowódcą
drużyny, kapralem Majką, który obiecał załatwić sprawę z
dowódcą plutonu, chorążym Majchrowiczem, więc wszystko dobrze
się układało. Majka był, mocno zbudowanym, bardzo dobrodusznym
góralem z Podhala, wicerezerwistą, który w przeciwieństwie do
wielu swoich rówieśników nigdy nikomu nie dokuczał. Starał się
postępować zgodnie z regulaminem, sprawiedliwie. I gdy on pełnił
służbę podoficera dyżurnego, na kompanii panował porządek.
Sprzątanie rejonów odbywało się sprawnie i szybko, a później,
nawet koty mogli siedzieć w świetlicy i oglądać program
telewizyjny.
Zbliżał się capstrzyk. Cybulski
skończył toaletę wieczorną i wyszedł z łazienki na korytarz. W
ręce trzymał brezentową torebkę z przyborami do golenia, a
ręcznik przewiesił przez szyję. Po całodziennym przewijaniu kabli
w piwnicy kompanijnej, odczuwał zmęczenie i miał ochotę na sen. W
przygotowaniach sprzętu do wiosennego poligonu uczestniczyli wszyscy
żołnierze, ale praktycznie sprowadzało się to do tego, że
pracowali jedynie koty i sierściuchy, a stare wojsko większość
czasu spędzało, grając w karty albo leżąc na rozrzuconych w
kątach piwnicy materacach. I na nogi podrywały ich jedynie rzadkie
wizyty dowódców plutonów.
W izbie żołnierskiej, na taborecie
przy stole siedział pisarz batalionowy, starszy szeregowy
Chrabąszcz, a obok niego sterczał żołnierz drużyny zwiadu,
szeregowy Rząsa – wielki, małomówny osiłek z ptasim móżdżkiem,
pseudonim Buc. Obaj z Chrabąszczem od pewnego czasu tworzyli
śmieszną parę przyjaciół, a ich kontrastujące ze sobą
fizjognomie przywodziły na myśl piosenkę „Tańcowały dwa
Michały...”
Andrzej otworzył drzwi, wszedł do
środka i podszedł do swojego łóżka, nie zwracając uwagi na
Chrabąszcza. Miał przeczucie, że wizyta Rząsy nie wróży nic
dobrego. Chrabąszcz zawsze używał go jako goryla do osobistej
ochrony. Kilka dni wcześniej obaj zapisywali chętnych żołnierzy
najmłodszej fali na wyjazdy na przepustkę. A później tych, którzy
dali się nabrać, zmuszali do czołgania się pod łóżkami, które
symbolizowały duże miasta. Podróżujące w ten sposób, na brzuchu
kociska, musiały sygnalizować swoje przybycie na każdą stację
głosem przypominającym gwizd lokomotywy.
Chrabąszcz odwrócił się. Był
zadowolony, że wszystko ułożyło się tak jak chciał: Kot
Cybulski jak zwykle wlazł do sali jak cielę. Nie zameldował się i
nie poprosił starszego służbą o pozwolenie pozostania. Ale miarka
się przebrała i dzisiaj będzie musiał wreszcie za to zapłacić.
- Czego się nie meldujesz, kito
jebana, gdy starsi służba siedzą? – warknął. – W tył na
lewo! Biegiem marsz! – rozkazał. Postanowił już dzisiaj
ostatecznie załatwić sprawę z upartym osłem Cybulskim i ośmieszyć
go w oczach kolegów.
Andrzej nie zareagował. Puścił te
słowa mimo uszu, tak jakby nie były do niego adresowane. Nadal
spokojnie stał i coś robił przy swoim łóżku.
- Co, najebało wam służby,
szeregowy Cybulski? Rezerwy nie poznajecie? – pienił się
Chrabąszcz. Chcesz żeby ci, kurwa, ślepaki wypaliło, co?
- Nie wydaje mi się, żebym miał
obowiązek się tobie meldować – odciął się Andrzej. – Nie
zostałeś chyba ostatnio kapralem, ani moim dowódcą drużyny? –
Wiedział już jaki jest cel wizyty Rząsy.
„Będą chcieli mnie przycisnąć i
złamać”, pomyślał. Postanowił być twardy. Pomimo to poczuł
lekki zamęt w głowie i zdenerwowanie. Nie chciał żadnych rozrób,
ale spodziewał się czegoś takiego od dawna i wydawało mu się, że
jest na to przygotowany.
- To wstrętne kocisko coś się
dzisiaj okropnie stawia – powiedział Rząsa ciężkim nosowym,
zabarwionym nutką ironii głosem. – Pewnie wydaje mu się, że
jest Bóg wie kim? Ale jakby mu tak deczko, na chwilę, jaja drzwiami
przytrzasnąć, to może rura mu zmięknie?
- Ile ty masz, chłopcze, służby? –
zapytał Chrabąszcz. – Chyba nie więcej, niż ja urlopu. A już
ci się tak we łbie poprzewracało. – Jego policzki zaczerwieniły
się, a oczy błyszczały nieukrywaną złością.
- Nie twoja rzecz! Ty nie powinieneś
mieć nic do mnie, ani do mojego łba. Obgryzaj lepiej dalej ołówki
w tej swojej zasmarkanej kancelarii, a mną się nie interesuj.
Nigdzie, w żadnym regulaminie, nie jest napisane, że mam się tobie
meldować.
W tej chwili postanowił
nieodwołalnie, że ta mała, skacząca jak na powrózku zapchlona
wesz nie zmusi go dzisiaj do niczego, nawet gdyby stanęło za nią
dziesięciu takich osiłków, jak Rząsa.
Scenie tej przyglądało się w
milczeniu kilku innych żołnierzy. Wszyscy wiedzieli, że stawianie
się nie wychodziło Cybulskiemu na dobre. Ale dzięki temu, oraz
dlatego, że trwało to już tak długo, u większości, nawet
starszych służbą, zrodziła się do niego pewna nić sympatii.
Dostawał zawsze najgorsze służby i prace, a wartę odwalał dwa
razy częściej niż jego rówieśnicy. Była w tym ewidentna zasługa
Chrabąszcza, który otaczał go siecią intryg i wykorzystywał, bez
skrupułów, swoje intratne stanowisko i znajomość z pisarzem
kompanijnym.
Andrzej zdawał sobie z tego sprawę.
Nie mógł jednak ulec i upokorzyć się. Powstrzymywało go od tego
wpojone poczucie własnej godności i chłopski upór. Wolał raczej
nie wychodzić na przepustki. Przez cztery miesiące spędzone w
koszarach, zapomniał, jak wygląda prawdziwe cywilne życie.
Wydawało mu się ono dalekie i nieosiągalne. I marzył jedynie o
Kasi i podróży do domu. Kasia była tym odległym, jasnym celem na
końcu drogi. Nagrodą za wszystkie upokorzenia, które musiał
cierpliwie znosić. Miłość do niej i świadomość, że jest ktoś,
kto mimo wszystko, tam daleko, ciągle na niego czeka, dodawała mu
sił i podtrzymywała na duchu. Jej pachnące „zielonym
jabłuszkiem”, pełne czułości listy, wzbudzały w nim nadzieję
i wiarę w życie. Dopóki je otrzymywał potrafił wiele znieść i
nie obawiał się Chrabąszcza. Teraz jednak potrzebował kilka dni
urlopu. Więc chciał spasować, ale nie potrafił ugiąć kolan, a
tylko w ten sposób mógł zadowolić tego sadystycznie nastawionego,
małego Dupka, ja go wszyscy po cichu w pododdziale nazywali.
- Ty się lepiej pilnuj kocie zajebany
i rób, co ci dziadek każe! – wtrącił się ponownie osiłek
Rząsa. To dobra rada, bo inaczej ktoś będzie musiał porządnie
przytrzasnąć ci tą twoją grubą kitę, którą ciągniesz za
sobą, jak smród po kalesonach.
Rząsa wysilał głowę i intensywnie
szukał jakiegoś kompromisowego wyjścia z sytuacji. Mimo całej
swojej lekkomyślności i braku wyobraźni, nie miał ochoty pchać
się na siłę w jakąś nową biedę. Ale kompromisu nie było. Kot
Cybulski uparł się jak osioł, i nie chciał ustąpić. Jego
zachowanie drażniło go, burzyło ustalony porządek rzeczy i dawało
zły przykład młodemu wojsku. Nic mądrego jednak nie przychodziło
mu do głowy.
„Jeżeli tak dalej pójdzie, sami
będziemy musieli dbać o własne sprawy. A żaden kot, bez wyraźnego
polecenia kaprala, nie kiwnie palcem, aby ułatwić nam życie w
ostatnich dniach służby”, pomyślał. Nie miał jednak czasu
podjąć jakiejś samodzielnej decyzji, bo Chrabąsz, jak zwykle,
przejął inicjatywę.
- Gleba, kito! – wrzasnął,
podnosząc się z miejsca. Jego prawie filigranowe ciało podskoczyło
jak na sprężynie. Oczy zwęziły mu się; odsłonięte białe zęby
ociekały śliną, jakby chciał skoczyć na Cybulskiego i gryźć, a
szpiczasta broda sterczała wysunięta do przodu. Wyglądał teraz,
jak mały rozwścieczony kundel szarpiący się na łańcuchu. –
Padnij na glebę, kito! I pompuj cyfrę starego, bo inaczej mocno
tego pożałujesz.
- Nie masz prawa mi rozkazywać! Nie
jesteś kapralem, ani nawet dowódcą drużyny. Więc nie muszę
wykonywać żadnych twoich poleceń. Jak masz ochotę, to sam padnij
na glebę i pompuj swoją cyfrę – odrzekł flegmatycznie i na
pozór bardzo spokojnie Andrzej. Ale była to tylko dobrze przybrana
poza, bo w środku wszystko się już w nim gotowało. Opuszczone
swobodnie wzdłuż ciała ręce zaczęły lekko drgać, a to
znaczyło, że rzucane na niego przez obu starych żołnierzy iskry
robiły swoje i był na skraju wybuchu. Żołądek podniósł mu się
do góry i prawie przytykał do gardła. Przez chwilę miał ochotę
zwymiotować, ale opanował to nieprzyjemne uczucie.
„Skąd się wzięło tyle złości w
tym małym gównie?”, pomyślał. Następnie odwrócił się od
nich i starannie, równo, zgodnie z regulaminem rozścielił swoje
łóżko, przygotowując się do capstrzyku. Wygładził zagłówek i
na wszelki wypadek przeprasował prześcieradło taboretem. Po czym,
nie reagując na dalsze zaczepki, wyszedł do palarni.
- Znowu ten karzeł się do mnie
przyczepił – powiedział do siedzącego tam i zaciągającego się
papierosem Kality. – Dzisiaj przyprowadził do pomocy tego osiłka
Buca. Dobrze, że chociaż kaprale, na razie, trzymają się z
daleka, bo inaczej chyba bym nie wytrzymał.
Siedzieli ćmiąc papierosy i
zabawiali się puszczaniem kółek z dymu. Okrągłe, falujące
niebieskie krążki unosiły się do góry i ginęły na suficie.
Palarnia, nawet dla kotów, była jedyną na kompanii oazą spokoju.
Chroniło ją stare, zakorzenione głęboko w głowach żołnierzy,
niepisane prawo, którego wszyscy przestrzegali.
Kilka minut po ogłoszeniu przez
oficera dyżurnego ciszy nocnej, gdy umilkły dobiegające z
dziedzińca dźwięki trąbki, kot Cybulski powrócił do swojej izby
żołnierskiej. Wbrew obowiązującym przepisom paliło się tu
jeszcze światło. Chrabąszcz z Rząsą i dwaj wickowie siedzieli
przy stole i grali w karty. Przed nimi, w odległości regulaminowych
trzech metrów, stał w pidżamie szeregowy Maciupa Darek, rówieśnik
Andrzeja i pokornie prosił rezerwę o pozwolenie udania się na
spoczynek, wypowiadając obowiązującą formułkę:
- Ja, kotek szarobury, z ogonkiem
zadartym do góry, niegroźny dla otoczenia, proszę o pozwolenie na
kojo wstąpienia. – Słowa te zostały wypowiedziane szybko i
prawie niedbale, ale z odrobiną wymaganego szacunku, jaki należał
się rezerwistom ze strony dobrze ułożonego kota.
Zgromadzeni przy stoliku żołnierze
uśmiechnęli się, a Chrabąszcz przyjaźnie skinął mu głową.
Maciupa odwrócił się, podszedł do swojego łóżka i wprawnym
ruchem wsunął się pod obleczone w białą poszewkę koce. Mdliło
go trochę w środku od tego ciągłego poniżania się. Ale dzięki
temu wiedział, że noc prześpi spokojnie, jeżeli tylko po północy
nie zostanie ogłoszony alarm szkoleniowy. Spodziewał się także,
że rano przypadnie mu łagodniejszy rejon do sprzątania – może
nawet klatka schodowa, a w przyszłości jego nazwisko nie zostanie
skreślone z listy osób ubiegających się o wyjazd na przepustkę,
czy urlop jeszcze przed jej dotarciem do dowódcy plutonu.
Andrzej zatrzymał się i spojrzał na
swoje rozbebeszone łóżko, które wyglądało tak, jakby przed
chwilą stado rozwścieczonych diabłów urządziło sobie na nim
skromną bibkę. Materac i koce były rozrzucone, a prześcieradło i
poszewki powiązane w mocno zaciśnięte guzy. Ktoś zadał sobie
niemało trudu, by je doprowadzić do takiego stanu. Patrząc na to,
pomyślał, że może sposób Maciupy jest lepszy – na pewno
lepszy! Sam jednak nie potrafił zmusić się do takiego postępowania
i uległości. Zawsze w podobnych sytuacjach coś się w nim
blokowało, jakiś maleńki trybik w mózgu zacinał się, powodując,
że stawał się twardy i nieustępliwy, niczym oporny, głupi muł,
którego solidne razy wymierzane batem nie potrafią zmusić do
ciągnięcia przeładowanego wozu. Teraz również doznał podobnego
uczucia, więc nie zwracając uwagi na grających w karty żołnierzy,
podszedł do swojego łóżka i zaczął je w milczeniu na nowo
porządkować.
- No... I jak się teraz czujesz,
kocie? – zagadnął Chrabąszcz, nie odrywając oczu od kart. –
Może chciałbyś się komuś poskarżyć?
Na podłodze, obok grających w karty
żołnierzy, stały cztery butelki piwa, które niedawno Maciupa,
przez dyskretną dziurę w ogrodzeniu koszar, na polecenie
Chrabąszcza, przyniósł z prosperującej dobrze w pobliżu
jednostki meliny w mieście.
Chrabąszcz podniósł swoją butelkę
i z wyraźnym ukontentowaniem pociągnął spory łyk brunatnego
trunku.
- Nie twoja rzecz, co chciałbym
zrobić! Pilnuj lepiej dobrze swojego małego, zasmarkanego nosa –
odciął się Andrzej. Był zdenerwowany i gotowy stawić im czoła.
– Jak masz ochotę, możesz co wieczór rozwalać mi łóżko. Mnie
to nie robi różnicy.
- Coś mi się wydaje, że to kocisko
za bardzo się stawia. Chyba mu się całkiem we łbie pojebało i
trzeba będzie w końcu porządnie przetrzepać mu futro! – wtrącił
się Rząsa. Nie mógł dłużej udawać, że go cała ta sprawa nie
interesuje, bo został przecież zaproszony na piwo, aby pomóc
przyskrzynić tego opornego młokosa. – A pomyślcie tylko, że
mogliśmy mu zgotować o wiele lepsze przyjęcie – dodał. –
Mogło go tutaj czekać zgaszone światło, zarzucony koc na łbie i
porządne kręcenie wora.
- Nic straconego! Na wszystko jeszcze
przyjdzie czas! – wtrącił się do rozmowy jeden z milczących do
tej pory wicków.
Andrzej nie odezwał się więcej.
Postanowił ich ignorować. Jakoś doprowadził do porządku swoją
górną pryczę, położył się na niej, aż sprężyny jęknęły i
patrzył w sufit. Ale Chrabąszcz nie dał za wygraną.
- No, kocie! Złaź z tego barłogu i
melduj ile tam dzisiaj dziadkowi zostało! – powiedział podchodząc
do łóżka. – Wydaje mi się, że skończył się dla ciebie czas
ochronny i od dzisiaj zaczniesz, jak wszyscy, śpiewać wierszyczki
zanim pozwolę ci się położyć do wyra.
Tuż za nim podążał wielki jak góra
szeregowy Rząsa. Wickowie pozostali przy stoliku. Woleli na razie
nie wtrącać się do sprawy, która już zaczynała śmierdzieć. A
mogła wyglądać jeszcze gorzej, gdyby coś się stało i wmieszał
się do tego polityczny. Kot Cybulski nie miał zamiaru ustąpić, a
Chrabąszcz postanowił zmusić go do uległości siłą.
- Nie mam o czym z wami rozmawiać –
odpowiedział Andrzej i odwrócił się w drugą stronę.
Ale Rząsa pociągnął mocno za
prześcieradło i zmusił go do zeskoczenia na podłogę.
- Kot zdechł! Kurwa! – wrzasnął,
pochylając się nad niższym o pół głowy Cybulskim. Oznaczało
to, że Andrzej ma przewrócić się na plecy, drżące nogi i ręce
unieść do góry, tak, aby przypominał leżącego na grzbiecie,
wstrząsanego ostatnimi drgawkami, zdychającego kota.
- Odczep się, ty bucu! – odciął
się Andrzej. – Nie możesz mnie zmusić do niczego, nawet gdyby
opłacało cię dziesięciu takich kieszonkowych, dupowatych
Chrabąszczy. Stał w pidżamie bosymi stopami na zimnej podłodze.
Twarz płonęła mu czerwonym rumieńcem. Dłonie samoistnie
zacisnęły się w pięści, a rozsadzające go uczucie urażonej
dumy i godności szukało gwałtownego ujścia. Był gotowy uderzyć
i rozbić ten głupkowaty, świński ryj bez względu na wielkość
jego właściciela (oraz dalsze konsekwencje). Powstrzymywała go
jeszcze tylko skromna nadzieja na otrzymanie urlopu i zobaczenie
Kasi. Nie chciał sprawić jej zawodu. W końcu studniówkę ma się
tylko jedną w życiu.
Leżący do tej pory w łóżkach
pozostali żołnierze unieśli głowy i opierając się na łokciach,
patrzyli na tę niecodzienną scenę, w której dwóch rezerwistów
przypierało do muru jednego kota. Było jasne, że Chrabąszcz,
kolejny raz, chce wykonać brudną robotę rękami Buca. Większość
z nich patrzyła na Cybulskiego z sympatią w oczach, jakiej do tej
pory nigdy do niego nie mieli. Niektórzy życzyli mu nawet
powodzenia i w duchu liczyli na to, że może wreszcie dzisiaj ten
oślizły padalec, batalionowy gryzipiórek, trafi nogą na skórkę
od banana i przejedzie się po podłodze na swojej małej, cwanej
dupie. Nikt jednak nie miał zamiaru podnieść się i pchać nos w
nie swoje sprawy – przynajmniej dopóki nie będzie to absolutnie
konieczne. W wojsku każdy jest mężczyzną i sam musi dbać o
własną pozycję, bo, jak powiadają, kto ma miękkie serce, ten
musi mieć twardą dupę.
- Nie puścimy mu tego chyba płazem –
powiedział Chrabąszcz przysuwając się bliżej Rząsy. Starał się
jednak nie wysuwać gęby na pierwszy plan i ciągle trzymał się za
szerokimi barami swojego kompana. – On nas zwyczajnie olewa –
dodał.
Rząsa wyciągnął przed siebie swoje
duże łapsko i wskazującym palcem dźgnął mocno w odsłoniętą
pierś Andrzeja.
- No! Rusz dupę, bracie, ty parszywy
przemyski, ukraiński zasrańcu – powiedział, starannie cedząc
słowa. – I rób, co ci każę! Nie będę tutaj sterczał przed
tobą całą godzinę. – Lubił nazywać Ukraińcami wszystkich
chłopców z południowo-wschodniej Polski. Wiedział, że łatwo
wyprowadza ich to z równowagi. A teraz właśnie o to mu chodziło.
Andrzej zachwiał się, jakby otrzymał
tępe uderzenie w tył głowy. Poczuł dziwny, błysk w mózgu, który
na chwilę pozbawił go świadomości i trzeźwego osądu sytuacji.
Zdarzyło mu się kiedyś już coś podobnego: Chodził wtedy do
trzeciej klasy liceum ogólnokształcącego. W czasie przerwy
lekcyjnej kolega, niesłusznie podejrzewając go o niestosowny
dowcip, w drodze rewanżu zrobił mu świński kawał, przypinając
agrafką do pleców rozpakowaną prezerwatywę. A on w takim stroju
przeparadował przez cały zatłoczony korytarz szkolny, aż
zatrzymał go dyrektor przed drzwiami swojego gabinetu. Wtedy
dzieliła ich przestrzeń długiego pawilonu i stół, za którym
ukrył się sprawca niefortunnego żartu. Więc był czas ochłonąć.
Teraz miał przed sobą tylko dwie, majaczące niewyraźnie,
wykrzywione w niesympatycznym uśmiechu, znienawidzone twarze wrogów.
Jeden z nich w ohydny sposób urągał jego polskości, którą tak
bardzo sobie cenił, i o którą jego dziadek, nie szczędząc krwi,
przez tyle lat walczył. Sprawiło to, że „woda w dzbanie”
przelała się. I wszystko, co nastąpiło potem, miało szybkość
błysku pojawiającego się nagle na zachmurzonym niebie pojedynczego
pioruna.
Rząsa otrzymał mocne uderzenie w
szczękę. Andrzej czuł, jak głowa tamtego pod naporem pięści
odskoczyła do tyłu. Chrabąszcz natomiast, po niezbyt dokładnie
trafionym kopnięciu w krocze, osunął się na podłogę. Nie był
to jednak koniec walki, bo Buc okazał się jednak twardym
przeciwnikiem. Po pierwszym ciosie, który go kompletnie zaskoczył i
oszołomił, cofnął się do tyłu, a w otwartych ustach, pomiędzy
białymi zębami, pojawiła mu się stróżka czerwonej krwi,
cieknąca z pękniętego wewnątrz policzka. Szybko zebrał się w
sobie, ocenił sytuację i natarł ostrożnie, wykorzystując zasięg
długich ramion. Nie potrafił jedynie walczyć nogami, które i tak
w tej ciasnocie nie były przydatne – ale ręce miał dobre,
szybkie, wielkie, twarde i ciężkie, jak dwa sprzężone ze sobą
młoty pięciokilowe do łupania w lesie drewna na polana.
Cybulski przyjął kilka mocnych cepów
na głowę, które popchnęły go na ścianę i rozbłysły pod
czaszką niczym granaty przeciwpiechotne, rzucone z transzei w
tyralierę nacierającego wroga. Dzięki ścianie zdołał jednak
powstrzymać się od upadku i udało mu się jakoś zablokować dwa
kolejne uderzenia. Jednocześnie ciosem prostym uderzył nogą w
brzuch przeciwnika. Ale Buc prawie nie zareagował. Wykrzywił
jedynie twarz i mocniej zacisnął zęby.
- Koniec z tobą, ty gnojku!
Dostaniesz teraz niezły łomot – wychrypiał, waląc chaotycznie
rękami.
Bójka toczyła się między łóżkami
i obaj mieli zastraszająco mało miejsca, co mogło przechylić
szalę zwycięstwa na stronę lepiej zbudowanego i silniejszego
fizycznie Rząsy.
Chrabąszcz pozbierał się do kupy.
Rozsadzający jądra ból zelżał. Nie miał jednak zamiaru po raz
drugi narażać się na podobne przeżycie. Wolał pozostawić sprawę
Bucowi, a sam wycofał się na korytarz i pobiegł do ubikacji, aby
obejrzeć spustoszenie, jakie zostało dokonane w jego gaciach. Jak
większość małych podżegaczy, był tchórzem. Zrobił to bez
skrupułów, bowiem w tym samym czasie do sali żołnierskiej wpadł,
pełniący służbę podoficera dyżurnego kompanii, kapral Majka i
przy pomocy kilku przyglądających się do tej pory bezczynnie
widowisku żołnierzy zdołał rozdzielić walczących.
- Co wy tu, do jasnej cholery,
robicie? – krzyknął. – Chyba we łbach wam się całkiem
pomieszało! Ta sprawa już teraz śmierdzi prokuratorem i kompanią
karną. Nie wyobrażacie sobie chyba, że nadstawię karku i będę
próbował was kryć.
Bójka między żołnierzami w
pododdziale była wydarzeniem nadzwyczajnym i pełniący służbę
podoficera dyżurnego kapral miał obowiązek zameldować o tym
oficerowi dyżurnemu jednostki oraz dowódcy i szefowi kompanii.
Pomimo to Majka obiecał odstąpić od tej zasady i zatuszować
sprawę.
Andrzej zabrał swój ręcznik i
wyszedł do umywalni. Czuł, że głowę ma całą poobijaną, a z
nosa sączy mu się jeszcze krew.
Przed jednym z luster stał tam już,
obnażony do pasa Rząsa. Jego twarz także nie wyglądała zbyt
optymistycznie i przypominała raczej skwaszone, obite jabłko.
Zdążył się jednak już uspokoić i przemyśleć sprawę. I
doszedł do wniosku, że gdyby wszystko wyszło na jaw, to za pobicie
i znęcanie się nad młodym żołnierzem trafiłby na pewno do
kompanii karnej. A wtedy miałby okazję na własnej skórze
sprawdzić zasadność powiedzenia: „Jak przeżyjesz Słupsk lub
Orzysz, to na wojsko chuj położysz!”. W tej chwili spoglądał w
stronę Andrzeja jakby bez złości, a nawet chyba z odrobiną
sympatii w oczach? Był to bowiem pierwszy kot, który mu się
postawił i stoczył z nim wyrównaną walkę, eliminując przedtem
Chrabąszcza. Jego zdaniem, pomimo wszystko, taka postawa zasługiwała
na jakiś szacunek. Cenił bowiem ludzi twardych. Gdyby Cybulski
okazał się słaby i oberwał, nie miałby wyjścia i musiałby się
podporządkować, łącznie z wykonaniem polecenia „Kot zdechł”.
A on nie zaprzątałby sobie głowy takimi myślami. Teraz jednak
sytuacja wyglądał trochę inaczej. Pomimo różnicy w służbie, w
jakiś sposób ta nierozstrzygnięta do końca walka zrównała ich
ze sobą.
- Słuchaj Cybuch, nie masz chyba do
mnie żalu? – powiedział, starając się inteligentnie dobierać
słowa. Myślenie nie było nigdy jego mocną stroną.
Andrzej spojrzał na niego zaskoczony.
Nie spodziewał się, że Buc zacznie rozmowę w ten sposób. W
bójkę włożył całą, nagromadzoną w sobie przez te wszystkie
dni i miesiące, złość i żal do otaczającego go świata. Teraz
nie miał już żadnych złych, ani dobrych uczuć. Był pusty,
wyciśnięty jak cytryna: zmęczony i poobijany. Tego właśnie
potrzebował, aby się wyładować i spokojnie zasnąć. I chociaż
na parę godzin przestać marzyć i myśleć o Kasi i domu.
- Nie. Do ciebie nic nie mam. Wiem
czyja to była robota. Pobiliśmy się i tyle. Cieszę się jedynie,
że udało mi się dosięgnąć tego parszywego gryzipiórka,
chowającego się zawsze za czyimiś plecami.
- Po takim kopie, biedaczysko, będzie
jeszcze przez miesiąc obmacywał swoje jaja – roześmiał się
Rząsa. – A między nami mówiąc, twardy z ciebie chłop. Nie
spodziewałem się, że oprócz mnie jest jeszcze ktoś taki w tej
wylęgarni mięczaków. – Buc, przy braku inteligencji, potrafił
łatwo przechodzić od jednego skrajnego uczucia do drugiego.
- No, to podaj łapę na zgodę! –
dodał po chwili, wyciągnął swoją rękę w stronę Andrzeja i
uśmiechnął się przy tym prawie przyjaźnie. - I zapomnij o tym,
co mówiłem. To tylko takie gadanie. Nic więcej. Wiedziałem, że
ruszy cię z miejsca.
- Nie ma sprawy – zgodził się
Andrzej. – Dawno już o tym zapomniałem.
4
Pomimo podjętej próby zatuszowania
sprawy, wiadomość o bójce rozeszła się błyskawicznie i już na
drugi dzień, w nieco zmienionej formie, dotarła do porucznika
Grędy. Zoltar, jak każdy dobry dowódca, musiał wiedzieć, co
popołudniami dzieje się w jego pododdziale i posiadał swojego
niezawodnego uchola. Dlatego wcześniej czy później dowiadywał się
prawie o wszystkim. Doskonale nadawałby się na policjanta
śledczego, bo posiadał rzadką zdolność wynajdywania ludzi, z
jakiegoś powodu chętnych do współpracy i czerpania z niej
drobnych, osobistych korzyści.
Godzinę później uczestnicy
nadzwyczajnego zajścia stanęli do raportu, a po obiedzie odbył się
nad nimi sąd koleżeński. Porucznik Gręda „Zoltar” potrafił
działać szybko i zdecydowanie, zwłaszcza w sytuacjach, gdy coś
rzucało cień na jego zdolności dowódcze. Bójkę pomiędzy
żołnierzami, we własnym pododdziale, traktował jako osobistą
zniewagę, mogącą się przyczynić do obniżenia jego oceny w
oczach oficerów wyższego szczebla. Sytuacja wyglądałaby zupełnie
niewesoło, gdyby wiadomość o niej w jakiś sposób dotarła do
pułkownika Gwizdały jeszcze przed jej ostatecznym załatwieniem i
ukaraniem winnych. „Jebiona Jego Mać” w takich przypadkach był
bezkompromisowy. Nie bawił się w niepotrzebne dywagacje; za
wszystko winił dowódcę pododdziału i w stosunku do niego wyciągał
konsekwencje służbowe.
Trzej, ubrani w starannie odprasowane
mundury wyjściowe, umyci i ogoleni żołnierze stali wyprostowani na
środku świetlicy. Dwa metry przed sobą mieli, przykryty czerwonym
suknem, długi stół, za którym siedział, złożony z pięciu
żołnierzy służby zasadniczej, honorowy sąd koleżeński. Miejsca
z boku zajmowali oskarżyciel i obrońca. A za ich plecami
rozlokowała się zdyscyplinowana publiczność. Nad prawidłowym
przebiegiem rozprawy nieoficjalnie czuwał porucznik Gręda,
zajmujący wraz z szefem i dowódcami pododdziału pierwszy rząd
krzeseł. Przypominało to zebranie sprawozdawczo-wyborcze
kompanijnej komórki Związku Socjalistycznej Młodzieży Polskiej, a
może i cyrk na kółkach, toczący się do celu zakurzoną wiejską
drogą, gdzie wszyscy muszą odegrać do końca swoje zaplanowane z
góry role.
Sprawa potoczyła się gładko i
zgodnie z obowiązującą procedurą. Oskarżeni milczeli nie mając
nic do powiedzenia. W połowie przewodu, na własną prośbę głos
zabrał przewodniczący ZSMP i po krótkiej, treściwej mowie,
biorącej w obronę Chrabąszcza, w imieniu całej kompanijnej
organizacji młodzieżowej, stanowiącej przecież wylęgarnię
przyszłych działaczy partyjnych, a więc instytucję o wielkim
politycznym znaczeniu, udzielił za niego poręczenia i zobowiązał
się do otoczenia go, jako członka organizacji, troskliwą opieką i
sprowadzenia na drogę żołnierskiej cnoty. Poręczenie takie miało
kapitalne znaczenie i w praktyce oznaczało, że Chrabąszcz wyjdzie
z tego bez szwanku. Dlatego nic dziwnego, że na jego przebiegłej,
lisiej twarzy pojawił się prawie niedostrzegalny, triumfujący
uśmiech.
Rząsa nie otrzymał poręczenia,
chociaż także był członkiem ZSMP. Nikogo jednak to nie zdziwiło.
W końcu ktoś musiał za to nieźle beknąć, aby sprawiedliwości
stało się zadość, a porucznik Gręda dał się udobruchać.
Po krótkim przewodzie sąd udał się
na naradę do kancelarii dowódcy kompanii, a po powrocie ogłosił
swoje postanowienie: Chrabąszcza oddano pod troskliwą opiekę
kompanijnej komórki ZSMP, która udzieliła za niego poręczenia
(było jasne, że wykręcił się sianem), a Rząsę i Cybulskiego
pozostawiono do dyspozycji Zoltara, wnioskując o przykładne
ukaranie za naruszenie dyscypliny wojskowej i zasad współżycia
społecznego poprzez udział w bójce i zakłócenie ciszy nocnej.
- Ile mam, tyle dam! – powiedział
szeptem porucznik Gręda do szefa kompanii, po czym polecił mu
niezwłocznie wykonać zbiórkę pododdziału. A sam z pisarzem udał
się do swojego gabinetu, aby przygotować odpowiedni rozkaz dzienny.
- Kompania, baczność! – wrzasnął
podoficer, gdy porucznik ponownie pojawił się na korytarzu.
- Szeregowy Rząsa i szeregowy
Cybulski, wystąp! – dodał po chwili.
Wywołani żołnierze wystąpili i
prężąc się stanęli krok przed szykiem, gdyż na dwa regulaminowe
nie starczyło już miejsca. Porucznik skinął głową pisarzowi, a
ten monotonnym, znudzonym głosem odczytał:
- Rozkaz dzienny numer dziewiętnaście
przez osiemdziesiąt cztery. Dowódca kompanii trzeciej, porucznik
Gręda, za naruszenie regulaminowych zasad dyscypliny wojskowej:
Udział w bójce i zakłócenie ciszy nocnej, skazuje szeregowego
Adama Rząsę i szeregowego Andrzeja Cybulskiego na karę czternastu
dni aresztu.
- Kara! – odkrzyknęli, zgodnie z
regulaminem, wymienieni w rozkazie żołnierze. Po czym na komendę
podoficera dyżurnego wykonali w tył zwrot i wstąpili do szeregu.
Sytuacja stała się klarowna, winni
zostali ukarani. Chrabąszcz – oddany pod dozór ZSMP. Dyscyplina w
pododdziale – przywrócona.
Pół godziny później dwaj
żołnierze, przebrani w mundury polowe, zameldowali się u szefa
kompanii, który miał obowiązek odprowadzić ich do aresztu.
- No, już jesteście? Przyrżnął
wam z grubej rury, co? – zagadnął szef, przekładając leżące
na biurku papiery. – A Chrabąszcz znowu się wywinął. Ale to
jest małe piwo. Macie cholerne szczęście. Możecie mi wierzyć! Za
to, co zrobiliście, równie dobrze mogliście wylądować w karnej
kompanii.
- Można się było spodziewać, że
nikt nie ruszy pisarza batalionowego – odpowiedział Rząsa. – W
przeciwnym razie kto by sztabowcom w dupę właził i kawę dwa razy
dziennie na tacy podawał.
Buc miał już za sobą kilka
krótszych pobytów w areszcie i niewiele się tym przejmował. Ten
nowy wyrok jednak oznaczał, że jego służba wojskowa zostanie
przedłużona o dwa cholernie długie tygodnie, ponieważ
obowiązywała zasada, że kary aresztu wymierzonej w czasie
ostatnich sześciu miesięcy służby nie można anulować, lecz musi
być ona odsłużona w całości, co do godziny.
„Jasny gwint! Spieprzyłem sprawę!
– zaklął w duchu. – Ale w końcu kiedyś stąd wyjdę.” Nie
lubił trepów, ich bezczelnej pewności siebie, i zawsze życzył im
jak najgorzej. Nie odnosiło się to jednak do szefa. Bo z szefa,
jego zdaniem, był całkiem przyzwoity gość.
- Dwa tygodnie, to jeszcze nie
wieczność – pocieszył się głośno.
Andrzej milczał. Po prostu w tej
chwili nie miał nic do powiedzenia. Dla niego otrzymana kara
oznaczała również coś więcej niż tylko czternaście dni pobytu
w ciupie, spania na drewnianej pryczy, i wielogodzinnego odśnieżania
długiego jak lotnisko placu apelowego pod nadzorem umundurowanego
wartownika z ostrą amunicją. Bo przecież był to tylko nic nie
znaczący rytuał. Rodzaj przedstawienia, gdzie każdy – mniej lub
bardziej gorliwie – odgrywał swoją rolę. Teraz jednak na długo
musiał wybić sobie z głowy wyjazd do domu i spotkanie z Kasią. A
o studniówce nie mógł już nawet marzyć. Musiał ją o tym
powiadomić i wyrazić zgodę na zaproszenie innego chłopca. Nie
mógł przecież wykorzystywać jej miłości i liczyć na to, że
pójdzie sama. W końcu studniówkę ma się tylko jedną w życiu.
Wiedział, że tak właśnie postąpi i napisze do niej z aresztu
długi list. Może wreszcie tam znajdzie na to dosyć czasu. Ale
serce go bolało, a myśl, że ktoś inny, przez całą noc będzie
tańczył z jego dziewczyną, przytulał się do niej, a może i
całował jej piękne usta, raniła mu duszę.
Nagle wydało mu się, że to wszystko
– pobyt tutaj, całe to zasrane życie – jest tylko jednym
wielkim, pełnym obłudy i kłamstwa świństwem. Poczuł się
opuszczony, samotny i słaby. A jedyna radość i nadzieja wymykała
mu się z rąk. Wiedział już, że nie jest takim twardzielem, za
jakiego kiedyś się uważał i jakim chciał zawsze być. W tej
chwili pozbył się młodzieńczych złudzeń i zrozumiał
ostatecznie, że nie jest pępkiem świta, i nigdy nim nie będzie,
że jako jednostka w cywilu i w wojsku nic nie znaczy. Jest śmieciem,
którego łatwo można upokorzyć i zniszczyć. A kiedy go już
zabraknie, nikt się tym nie przejmie i życie potoczy się tak samo,
jak dotychczas. Świadomość tego budziła się w nim już od
pewnego czasu, ale nie chciał się z tym zmierzyć.
Przed wojskiem podobne myśli nigdy go
nie trapiły. Teraz zrozumiał, dlaczego niektórzy woleli połykać
agrafki, robić sobie brzytwą po kilkanaście sznytów na rękach
albo wymyślać jeszcze inne gorsze rzeczy, aby tylko wyrwać się z
tego syfu. Było to jednak zbyt proste rozwiązanie, świadczące o
słabości ich charakterów. On nie mógł się do nich przyłączyć;
lecz razem z całą żołnierską ferajną musiał przebrnąć to
wszystko do końca, aby później, po powrocie do swojej wioski,
śmiało spojrzeć ludziom w oczy i nie wstydzić się, że okazał
się mięczakiem. Miał nadzieję, że potrafi narzucić sobie
dyscyplinę i utrzymać się w jej ryzach. Ale teraz ponownie czekało
go ciężkie dwa tygodnie. Tym bardziej, że uśpione marzenia i
tęsknota odżyły na nowo, i zaatakowały go ze zdwojoną siłą.
Obudziły się jak wampiry w noc księżycową i bez litości zaczęły
go kąsać w najbardziej czułe miejsca. Miłość! – Nie ma na
świecie piękniejszego i bardziej przez ludzi pożądanego uczucia,
ale też za nic innego nie trzeba płacić tak bardzo wygórowanych
rachunków.
Nowak odsunął leżące przed nim na
stole dokumenty inwentarzowe i zaciągnął się papierosem. Palił
dobry tytoń. W jego kancelarii zawsze było pełno gryzącego w
oczy, niebieskiego dymu.
- Te cholerne papierzyska kiedyś
wpędzą mnie do grobu – powiedział.
Nienawidził pracy biurowej. Większość
z powodzeniem odwalali za niego pomocnik Łapa i pisarz kompanijny.
Niektóre rzeczy jednak musiał robić sam. Ale nie miał do tego
serca. Pomimo to był dobrym szefem – wyrozumiałym i na swój
własny sposób sprawiedliwym. I jak każdy dobry szef nie stronił
od alkoholu. Miał zwyczaj, co pewien czas, zdrowo się napić. Ale
zawsze potrzebował do towarzystwa jakiegoś kumpla.
- No, podnieście tyłki. Idziemy! –
powiedział, gdy uporał się w końcu ze swoją robotą. – Dam wam
tylko jeszcze jedną, dobrą radę: Wepchnijcie sobie gdzieś te
swoje fale i urazy. Nie chcę więcej takich numerów w mojej
kompanii. Chcę, żeby tutaj był spokój i porządek. Następnym
razem, własnymi nogami wykopię was obu prosto do jednostki karnej w
Orzyszu. Zawiozłem tam kiedyś takiego jednego bęcwała, któremu
się wydawało, że jest twardy – ciągnął swoją opowieść. –
To była prawdziwa przygoda. Weszliśmy do budynku sztabu;
pozostawiłem go na korytarzu, a sam poszedłem do dowództwa
zameldować dostarczenie kolejnego człowieka do obróbki. Kiedy
dziesięć minut później wyszedłem, nie zastałem go pod drzwiami.
Zdążył już wyszorować piaskiem pół korytarza, ze wszystkim
tym, co mu Matka Boska Żołnierska dała na grzbiecie. Pot ściekał
mu jajami. Gdy wrócił do nas po trzech miesiącach, przypominał
starą, wysuszoną drabinę. Bo w wojsku, jak już zapewne doskonale
wiecie, kto ma miękkie serce, ten musi mieć twardą dupę. A ja mam
miękką jak niemowlę i chcę, żeby taka pozostała. I wierzcie mi,
potrafię o nią nieźle zadbać. Nie przeszkodzi mi w tym żaden
zakichany rezerwista, czy zbuntowany kot. Zapamiętajcie to sobie
obaj!
Wyszli na zewnątrz. Odcinek pustej
przestrzeni, dzielący ich od budynku aresztu, przemierzyli w
milczeniu. Było zimno i nieprzyjemnie. Z nieba drobnymi płatkami,
kołysany podmuchami północnego, ostrego jak brzytwa wiatru, padał
śnieg. Szef palnął już swoją inteligentną mowę. I teraz do
otworzenia ust, w taką parszywą pogodę, mógł go zmusić jedynie
kieliszek dobrego koniaku. Cybulski i Rząsa kroczyli zgodnie obok
siebie. A profos czekał już na nich z otwartymi rękami, w swojej -
wypucowanej do połysku przez aresztantów - sterylnej kancelarii.
5
Minęła zima. Rezerwiści odeszli do
cywila, a plac apelowy jęczał już pod stopami nowego wiosennego
poboru, przygotowującego się do złożenia przysięgi.
Andrzej Cybulski często popołudniami
przyglądał się im z okna palarni. Przyjemnie było pomyśleć, że
jest ktoś młodszy od niego. Ktoś, kto niebawem zastąpi go przy
obieraniu ziemniaków, szorowaniu garów na stołówce i sprzątaniu
rejonów. Od czasu wyjścia z aresztu, po bójce z Rząsą, nikt się
do niego nie przyczepiał. Żył sobie spokojnie, prawie jak stary
żołnierz, odwalając uczciwie swoją część roboty i służby.
Wydarzyło się jednak coś gorszego,
ale tego przecież także można się było spodziewać. Po
studniówce listy od Kasi przychodziły coraz rzadziej. I stopniowo
traciły swoje dawne ciepło. Było jasne, że jej miłość gaśnie
w oddaleniu. Wreszcie w ostatnim, który nadszedł pod koniec
kwietnia, zerwała z nim ostatecznie. Nie czuła się winna z tego
powodu. Wyjaśniła, że na zabawę studniówkową, gdy on nie mógł
przyjechać, zaprosiła brata koleżanki. Zakochała się w nim z
wzajemnością i na wakacjach zamierzają się pobrać.
Nie było w tym nic nadzwyczajnego. Po
prostu zdarzyła się jeszcze jedna zwykła historia. Taka sama, jak
w piosence: „Przyszedł czas, gdy do wojska ruszałem. Ty żegnałaś
mnie smutna i zła. Przyrzekałaś, że będziesz czekała. I że nic
nie rozłączy już nas...” Andrzej jednak przeżył to zerwanie
niezwykle ciężko – tak jak przeżywa się pierwszy poważny zawód
miłosny. Później nic już nie ma takiej siły rażenia. Kasia nie
dotrzymała słowa, zraniła jego uczucia i odeszła z innym. Jej
miłość okazała się za słaba, aby przetrwać długie rozstanie.
W pierwszych tygodniach wydawało mu się, że jego życie straciło
całkowicie jakikolwiek sens. Nie miał ochoty brnąć dalej przez to
życiowe bajoro, pełne kłamstwa, obłudy i zdrady. Nieraz, stojąc
na warcie, miał ochotę przyłożyć sobie karabin do czoła i
pociągnąć za spust. Wydawało mu się, ze tym jednym prostym
szarpnięciem cyngla rozwiązałby wszystkie swoje dotychczasowe
problemy. Ale nie zrobił tego i po pewnym czasie jakoś wydobył się
z tej niemocy. A o wiele później, w czasie letniego urlopu
wypoczynkowego za pierwszy rok służby, który spędził w domu,
dowiedział się, że Kasia zaszła w ciążę z chłopakiem ze
studniówki i dlatego musieli się tak szybko pobrać. Wiadomość ta
trochę go przygnębiła. Był jednak przygotowany na coś podobnego.
Nie winił jej i w duchu życzył jej szczęścia, bo wiedział już,
że długie rozstania nigdy nie sprzyjają miłości. A zakochane
pary zawsze powinny być razem.
Od pewnego czasu, niezbyt udanie,
próbował otoczyć się skorupą obojętności. Udawać, że nic się
nie stało. Ale tutaj, w rodzinnej wsi nie potrafił zapomnieć o
dawnej miłość. A przecież wszystko się zmieniło. Kasia odeszła
i nie było do tego powrotu. Teraz spała w łóżku z innym, o
kilka lat starszym od Andrzeja, chłopcem. Była jego żoną i
niedługo miała urodzić mu pierwsze dziecko.
Jednakże wieś pozostała nie
zmieniona: Tak samo pachniały dojrzewające łany zbóż, zagony
kwitnących kartofli i przydomowe, skąpane w słońcu sady. Z lasów
dolatywał radosny śpiew ptaków. Od składów drzewnych, gdzie
drwale strugali jodłową papierówkę, rozchodziła się przyjemna
woń żywicy i schnącej kory. A wieczorami ulicami wsi, tak jak
dawniej, w krótkich spódniczkach spacerowały, spragnione miłości,
młode dziewczyny. Siadały na leżących przy drodze klocach,
odsłaniając wysoko okrągłe, pulchniutkie uda. I rozmawiały o
tym, kto się w kim zakochał, kto został porzucony, albo która
dziewczyna wpadła i niedługo wychodzi za mąż. Drogą przejeżdżali
chłopcy na motorach, niektórzy bez ochronnych kasków na głowie,
gdyż milicja rzadko tutaj zaglądała. Wiatr rozwiewał im bujne
czupryny. A oni zatrzymywali się przy dziewczynach, zagadywali i
zabierali je na krótkie wieczorne przejażdżki do sąsiednich
miejscowości. Niekiedy na ulicy pojawiały się zakochane pary.
Trzymając się za ręce, szły na spacer w stronę lasu, gdzie
znajdowały spokój i odosobnienie. Wtedy wszyscy wiedzieli, że we
wsi szykuje się kolejne wesele.
6
Andrzej opierał się o scenę, na
której ulokowała się orkiestra i patrzył w kierunku rozbawionej
sali. Miał na sobie ciemną koszulę z krótkimi rękawami i obcisłe
spodnie. Wyglądał młodo, jak każdy chłopak bawiący się na
zabawie. Jedynie krótko obcięte włosy, przypominały, że jest
żołnierzem. Bez munduru czuł się znowu swobodnie i lekko, jakby
zniknęła gdzieś krępująca go wapienna skorupa. Spokojnie
obserwował tańczące pary i drobnymi łykami pociągał piwo prosto
z butelki. Wielu znajomych witało się z nim i zapraszało go do
swoich stolików, ale on wymawiał się, bo jakoś nie miał ochoty
do nikogo się przyłączyć.
Orkiestra grała prawie bez przerw, a
gruby solista bez jednej ręki, kolejny już raz tego wieczoru,
śpiewał głębokim, wydobywającym się prosto z serca, drżącym
głosem piosenkę swojego życia, którą sam skomponował i ułożył
do niej słowa: „ To dla Ciebie, moja Aniu ta piosenka. Jako
prezent ją dla ciebie dzisiaj gram. Ta piosenka mi chwilami
przypomina naszą miłość i spędzone razem dni. Tam nad Sanem,
gdzie cię pierwszy raz ujrzałem. Ciągle rosną takie same białe
bzy...” Drugą, wprawną ręką wydobywał z organów mistrzowskie
tony. Melodia ta przenikała na wskroś ciało Andrzeja i poruszała
jakąś delikatną strunę znękanej duszy. A słowo Ania, w jego
głowie, brzmiało tak samo, jak słowo Kasia...
Solista lat stracił rękę w wieku
ośmiu w wypadku samochodowym. Przejeżdżający przez wieś wartburg
porwał mu ją w wystający kanał wlotowy powietrza chłodzącego
silnik i oderwał w stawie ramieniowym.
„Kim mógłby zostać, gdyby
posiadał obie ręce? – zastanawiał się Andrzej. – Może
bawiłby się teraz z jedną z tych roześmianych dziewczyn, mocno
obejmując ją w talii i przyciskając do siebie, albo służył w
wojsku i w ogóle nie odkryłby w sobie zdolności muzycznych? A może
zostałby jednym z tych wiejskich chłopców, pijących dzisiaj do
upadłego pod ścianą świetlicy?”
Atmosfera zabawy stopniowo przenikała
go, wciągała w swój rytm i wypierała zniechęcenie i drętwotę.
Po tylu dniach spędzonych w koszarach, z dala od dziewczyn, muzyki i
tańca, było to coś więcej niż wypita duszkiem szklanka czystej
wódki, od której nagle zakręci się człowiekowi w głowie.
Potrzebował czasu, aby się zaaklimatyzować. Miał ochotę na tę
noc zapomnieć o wszystkim i zabawić się jak dawniej. Bez Kasi
jednak, która zakpiła sobie z jego uczucia, ale pomimo to tkwiła
nadal gdzieś w głębi serca, jak nie dająca się wyjąć zadra,
zabawa nie mogła być taka sama.
Około północy zdecydował się
wreszcie i poprosił do tańca wysoką, ciemnowłosą dziewczynę o
imieniu Barbara. Podchodząc do niej miał duszę na ramieniu, bo
obawiał się, że mu odmówi. Barbara była córką dyrektorki
szkoły podstawowej z sąsiedniej miejscowości. Przed wojskiem
często widywał ją w lecie nad Sanem. Lubiła pływać po rzece
pontonem i zawsze miała śliczną, brązową opaleniznę. Teraz była
ubrana w szeroką, sięgającą nieco powyżej kolan spódniczkę z
czerwonego materiału, która przy każdym szybkim obrocie rozkładała
się jak parasol, odsłaniając brązowe, zgrabne uda, aż do linii
białych majtek. Jej twarde piersi sterczały pod bluzeczką i
zdawały się pulsować niebezpiecznie, jak dwa stożki wulkaniczne
na chwilę przed erupcją. A czarne niczym węgiel, duże oczy
patrzyły przenikliwie i radośnie. Bowiem była to już w pełni
rozkwitła, dojrzała róża, gotowa do zerwania, namiętna i pełna
upajającego soku.
- Świetnie tańczysz – powiedział.
Pomimo wielu miesięcy przerwy, nadal dobrze wyczuwał rytm. A znane
mu od dawna uczucie lekkości, swobody i przenikającej całe ciało,
aż po czubki palców u nóg radości, powoli zaczęło go wypełniać.
Potrzebował takiego wieczoru – muzyki, tańca i rozmowy z
dziewczyną, aby się odprężyć, odpędzić czarne myśli i
ponownie przekonać o własnej wartości. Taniec był zawsze dla
niego tym, czym dla niektórych alkohol, dla innych modlitwa do Boga,
a dla chłopca bez ręki z orkiestry gra na organach i śpiew.
- Jesteś teraz żołnierzem? –
zapytała.
- Wszystko na to wskazuje. Bo siedzę
tam już prawie od roku. Ale dzisiaj nie mam ochoty o tym myśleć.
- Nie widziałam cię jeszcze tego
lata nad Sanem. – Wiedziała o jego nieudanym związku z Kasią. W
końcu chodziła do tego samego ogólniaka w Dynowie, tylko o klasę
niżej. Współczuła mu nawet z tego powodu. Ale uczucie to nie było
zupełnie bezinteresowne i czyste, bowiem Andrzej od dawna podobał
się jej, jako tancerz i jako chłopak. I był czas, że miała wobec
niego pewne, chociaż jeszcze nie całkiem sprecyzowane, zamiary.
- Nie mogłem być. Przyjechałem
dopiero pierwszy raz do domu od rozpoczęcia służby –
odpowiedział. Miał ochotę porządnie zakląć. Soczyste słowa
żargonu wojskowego, którym przesiąkł, cisnęły mu się na usta,
więc musiał uważać, aby ich nie wypowiadać.
- Ile ci jeszcze służby zostało? –
zapytała, aby podtrzymać gasnącą rozmowę. Zwykle twierdziła, że
nie lubi żołnierzy, bowiem są jak przelotne ptaki. Zawracają
dziewczynie w głowie i odlatują do innej. Tym razem jednak, z
jakiegoś powodu, powstrzymała się od podobnych uwag. Zresztą
tańczyli w rodzinnej wsi Andrzeja, a więc w miejscu, do którego
zawsze będzie musiał powracać.
- Jeszcze ponad rok. Ale to jest już,
jak powiadają, małe piwo. Najgorsze mam za sobą! – odpowiedział,
pochylając się nisko nad jej uchem, aby przekrzyczeć gwar i
muzykę.
Kobiecy zapach jej włosów
skropionych perfumą, której nie potrafił rozpoznać, podrażnił
jego nozdrza i na chwilę przyjemnie oszołomił. W tańcu dotykał
jej zgrabnego ciała. Wykorzystując szybkie obroty, niepostrzeżenie,
przesuwał ręce po biodrach, twardym płaskim brzuchu, dotykał
sterczących piersi. Dzięki wpadającej w ucho muzyce, tańcom, temu
jedynemu w swoim rodzaju zapachowi rozgrzanego ciała kobiety i
wesołej, beztroskiej atmosferze z jego ściśniętego bólem serca,
powoli ustępowała drętwota i wlewała się w nie na nowo, drobnymi
kroplami, radość życia. Chwilami wydawało mu się, że tańczy z
Kasią. Kiedy sobie to uświadamiał, miał ochotę krzyczeć na całe
gardło i z bezsilnej złości bić głową w ścianę.
- Jesteś bardzo piękna – szepnął.
Pochylił się i pocałował ją w odsłoniętą szyję. – Łatwo
mógłbym się w tobie zakochać.
- Nie żartuj – roześmiała się,
ale spodobały się jej te słowa, więc przylgnęła do niego całym
ciałem.
To sprawiło, że poczuł zawrót
głowy, a wielka niczym przypływ morski fala podniecenia zawładnęła
nim zupełnie.
„Cholera jasna – zaklął w duchu.
– Zbyt łatwo mi to przychodzi”. Czuł się skrępowany, bo nie
potrafił tego ukryć, gdyż jego męskość, w tej chwili, mocno
nacisnęła na brzuch Barbary.
- Co się z tobą dzieje? – zapytała
rumieniąc się. - Chyba już dawno nie miałeś dziewczyny?
- Trudno nie przyznać ci racji. Ale
nie przejmuj się tym. Nie mam zamiaru cię zgwałcić. Przyjmij to
jako komplement dla twojej niecodziennej urody. Po prostu taki już
jestem. Nic się jeszcze nie stało, a ja już jestem gotowy –
odpowiedział trochę zawstydzony.
Długo tańczyli wtuleni w siebie.
Tłumione przez wiele miesięcy pożądanie, nie pozwoliło
Andrzejowi w pełni zapanować nad sobą. Zdarzyło mu się już
kiedyś coś podobnego, ale nie z taką siłą. Miał ochotę
przespać się z dziewczyną. Myśl ta zawładnęła nim zupełnie.
Zapomniał o czekającym go niebawem powrocie do koszar. Liczyła się
tylko chwila obecna – Barbara, jej błyszczące jak roztopiona
smoła, czarne oczy, sterczące piersi, płaski brzuch, zaokrąglone
biodra i okryte tajemnicą majtek, okrągłe pośladki; no i to
jedyne miejsce, w którym dwie długie nogi łączą się ze sobą, a
które w tej chwili, na pewno, było mokre od potu. Pragnął włożyć
tam rękę, pomierzwić palcami skręconą na wzgórku łonowym
szczecinkę, dotykać aksamitnie miękkiej skóry, szczególnie
delikatnej i podniecającej na linii zakończenia ud. Sprawić, by
dziewczyna otworzyła się przed nim i pozwoliła mu wejść w nią
głęboko, aż do końca. „Aż po same pomidory”, jak mawiał
plutonowy Pasko, dodając jeszcze: „Aż zacznie się drzeć i
zobaczysz w jej oczach wyglądającego na świat włochatego
diabła...”. Na razie było to jednak nie możliwe.
Wiele razy, leżąc na wojskowej
pryczy, marzył o czymś takim z Kasią. Był przekonany, że nigdy
jej nie zdradzi. Ale ona odeszła, ośmieszyła go i zakpiła sobie z
jego uczucia. Zrobiła to w chwili, gdy najbardziej jej potrzebował
i nie mógł o nią walczyć. Kopnęła leżącego. Więc pal ją
diabli. Teraz jest Barbara, a później będą inne. Postanowił, do
czasu odbycia służby, unikać trwałych związków. Przestał
wierzyć dziewczynom, bo nie miał ochoty, po raz drugi, narażać
się na podobne przeżycie.
Atmosfera zabawy, muzyka, taniec i
tych parę kropli wypitego alkoholu, bez którego mógł się jednak
obejść, przemieniła go w innego człowieka. Tutaj odkrywał swoje
prawdziwe wnętrze. Potrafił się śmiać, opowiadać dowcipy i
rozmawiać z ludźmi. Ginęła gdzieś, paraliżująca go zwykle,
nieśmiałość. Na ulicy, czy w pociągu nie umiał zaczepić nowej
dziewczyny i zawrzeć z nią bliższej znajomości. Ale na zabawie
wszystko wyglądało inaczej. Wystarczyło podejść, uśmiechnąć
się i zapytać:
- Czy możesz ze mną zatańczyć?
Później sprawić, aby zakręciło
się jej w głowie i powiedzieć parę miłych słów. Cała reszta
przychodziła sama.
Andrzej przycisnął do siebie
Barbarę, pochylił się i ukradkiem pocałował ja w policzek.
Trochę po omacku, może nie całkiem świadomie, ale krok po kroku,
nieuchronnie dążył do celu.
- Jesteś niesamowicie piękna –
powiedział, przesuwając rękę w dół po jej biodrze, aż dotknął
palcami jedwabiście delikatnej skóry uda. Przyćmione światło
stwarzało przyjemną atmosferę intymności i pozwalało parom, bez
skrępowania, ukradkiem całować się w tańcu.
- Daj spokój – odrzekła,
odpychając delikatnie jego rękę, która teraz usiłowała
dyskretnie wedrzeć się pod spódniczkę. – Zostaw sobie trochę
na później.
Uśmiechnął się i cofnął dłoń
bez protestu, ponieważ słowa te oznaczały, że czeka go jeszcze
dzisiaj wiele przyjemności. – Odprowadzanie Barbary przed świtem
do domu, pocałunki, a może i coś więcej. Teraz postanowił nie
myśleć już o Kasi. Zbyt dużo go to kosztowało. Musiał o niej
zapomnieć. Dlatego potrzebował nowych przygód, aby zmazać uczucie
urażonej dumy i znowu przekonać się o własnej wartości. Ponadto
Barbara była piękną, wrażliwą i wiele obiecującą dziewczyną.
Taką z jaką pragnął spędzić tę sobotnią noc na urlopie, przed
czekającym go nieuchronnie powrotem do koszar; i jaką chciał
spotkać za rok, już po odbyciu służby. Na razie jednak nie mógł
jej o tym powiedzieć, bo znając życie, wiedział, że oddalenie
nie sprzyja miłości. A przez ten czas wiele mogło się zmienić.
Dlatego postanowił korzystać z chwili obecnej i czerpać z niej jak
najwięcej przyjemności.j
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz