niedziela, 20 listopada 2011

WSZYSTKO O MIŁOŚCI i inne opowiadania

WSZYSTKO O MIŁOŚCI
I INNE OPOWIADANIA


GRZESZNICY

- I odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom...
Ambroży zakończył modlitwę i podniósł się z klęczek. Ręką otrzepał spodnie z pyłu, a później rozmasował obolałe kolana, bo posadzka była chropowata i zimna. Powiódł wzrokiem po kościele; obok niego stał Jasiek, i tak samo jak on spoglądał ukradkiem, można powiedzieć bojaźliwie, w stronę ołtarza, gdzie dziekan Motyka natchnionym głosem, unosząc do góry ręce, krzyczał:
- Śmiało spójrz prawdzie w oczy, i uczciwie sam sobie odpowiedz, czy i ty nie jesteś Judaszem? Czy nie zabiłeś, nie okradłeś bliźniego swego, nie gziłeś się z żoną jego?
Ambroży zbladł, gdyż zdał sobie sprawę, że słowa te odnoszą się także do niego i jest w nich ziarno prawdy. Na jego czole, tuż nad gęstą wstęgą brwi, pojawiła się głęboka bruzda. Twarz wykrzywiła mu się w niedostrzegalnym wysiłku, jakby mocował się ze sobą i myślał intensywnie o czymś, co pochłaniało go całego, zabierało mu duszę i sumienie. I nie był już w kościele, nie słyszał głosu księdza, ale – stojąc przed bramą piekła, które tak malowniczo i realnie przedstawiał swoim owieczkom stary kapłan, kolejny raz bił się w piersi i przeżywał tamten feralny dzień.

Zbliżał się wieczór. Słońce wisiało nisko nad horyzontem, przysłonięte częściowo przez rosnące rzadko za cmentarzem, wysokie drzewa. Po tamtej stronie niebo było rozpalone, jak twarz rumianej, tańczącej na wiejskiej zabawie dziewczyny. Czerwone smugi światła przedzierały się pomiędzy pojedynczymi chmurami i odbijając się od szyb w budynkach miasteczka, wróżyły słoneczną, upalną pogodę na najbliższe dni.
Antoni wyszedł z kościoła po wieczornym nieszporze; przedarł się przez tłum ludzi na drugą stronę ulicy i ochoczo ruszył w stronę karczmy. Spieszyło mu się, bo mieszkał w odległej wsi i nie chciał sam wracać po nocy; ale – starym zwyczajem – musiał wstąpić do Jankiela i przepłukać gardło czymś mocniejszym z kurzu, który tumanem zaległ nad miasteczkiem i wciskał się w każdy zakamarek, przeszkadzając w swobodnym oddychaniu.
Jak każdego roku w Zielone Świątki wszystkie domy przystrojone były gałęziami lipy i brzozy. A przed niektórymi z nich stały, wkopane w ziemię, nawet całe młode zielone drzewka, nadając ulicom szczególnie odświętny wygląd.
Przed karczmą zebrał się już spory tłum. Nie wdając się w jałowe dyskusje, Ambroży wszedł do środka, przecisnął się do bufetu i usiadł na ławie. Lubił, przed wypiciem pierwszej szklaneczki, posiedzieć chwilę bezczynnie, popatrzeć na ludzi, na ich gorące, czerwone twarze i podelektować się atmosferą miejskiego lokalu. W zamyśleniu nie spostrzegł kręcącej się po karczmie Agaty, żony Antka Moczulskiego, młodej jeszcze i bardzo atrakcyjnej kobiety.
Pomimo to, Agata ucieszyła się na jego widok i przyjaźnie trąciła go w ramię.
- Ambroży, wracasz niedługo? – zapytała.
- Tak – odpowiedział trochę zaskoczony, że spotyka ją samą w tym miejscu.
- To pójdziemy razem! – zdecydowała. – Będzie nam raźniej, bo słońce już zachodzi i noc wisi w powietrzu.
- Dobrze – zgodził się. – Ale pod warunkiem, że przed drogą napijesz się ze mną gorzałki. W gębie mi zaschło od tego kurzu i zgrzytam zębami, jakbym cały dzień kamienie gryzł.
Wypili po kropli, na jedną nogę, za zdrowie Agaty, a później na drugą za Ambrożego i poprawili to jeszcze dwa razy, aby im się droga nie dłużyła i równe kroki odmierzać mogli.
Zrobiło im się wesoło i trochę się zasiedzieli, bo gdy wyszli z karczmy słońca już nie było widać. Rynek opustoszał, a w oknach paliły się lampy. Szybko wydostali się z miasteczka, przekroczyli most na rzece i ścieżką prowadzącą pomiędzy dwoma cmentarzami – polskim i żydowskim, ruszyli w stronę dalekiego lasu.
Wydeptana dróżka wiła się pomiędzy polami. Agata zdjęła buty. Jej nagie, zgrabne stopy sunęły lekko i pewnie po twardej, wyschniętej, aczkolwiek zwilżonej już wieczorną rosą, glinie. Ambroży także za miastem związał i przerzucił przez ramię swoje niedzielne trzewiki. Zawsze tak robili i nogi dawno przywykły im do chodzenia boso.
Powietrze było jeszcze gorące, ale od ziemi, nieśmiało, unosił się już przyjemny chłód nadchodzącej nocy. Dzień ustępował. Kiedy dotarli do pierwszego lasu było już szaro i na niebie pojawiły się pierwsze gwiazdy.
Agata trzymała się blisko Ambrożego i co pewien czas, zalotnie, jakby mimochodem, ocierała biodrem o jego biodro. A gdy ścieżka zwężała się wysuwała się do przodu i unosiła ręką spódnicę, aby jej nie pobrudzić, odsłaniając przy tym białe nogi do wysokości kolan. I wtedy Ambroży miał okazję podziwiać ich zgrabne, rozbudzające wyobraźnię, apetyczne i kuszące kształty.
Wioska, w której mieszkali, zagubiona wśród rozległych lasów, nie miała własnego kościoła, dlatego jej mieszkańcy na mszę zmuszeni byli chodzić do najbliższej parafii oddalonej od nich o siedem kilometrów.
Kiedy tak szli – ona przed nim, on za nią, wydawało mu się, że czuje zapach jej gorącego, kobiecego ciała i brały go ciągoty. W wyobraźni widział nawet dwie duże, podniecająco spływające jej w dół po udach, krople potu. Przez jakiś czas próbował, bez powodzenia, bronić się przed tymi nieskromnymi uczuciami. A później się poddał, bo – jakby na przekór własnej woli – przyszło mu do głowy, że Agata prowadzi z nim jakąś grę i wyraźnie go prowokuje. Było to bardzo przyjemne i podrażniło jego męską próżność, więc z jeszcze większą ochotą spojrzał na połyskujące przed nim w poświacie jasnej nocy, ciasno opięte czerwonym materiałem i mocno kołyszące się na boki, szerokie biodra kobiety.
Ścieżka ciągle pięła się w górę, a w głowie Abrożego działo się coś niedobrego. Nie wiedział, czy to tylko podniecenie, czy wódka spowodowała ten dziwny zamęt, czy może jest śmiertelnie zmęczony ostatnimi nieporozumieniami i utarczkami z żoną, i wynikającą z nich długą abstynencją seksualną.
W ten sposób dotarli do miejsca, gdzie las się kończył i zaczynała się szeroka polana, a na jej skraju, na rozstaju rozchodzących się do kilku miejscowości dróg, stał wysoki drewniany krzyż. Ambroży bogobojnie uchylił czapki, ale to nie pomogło i dokuczające mu nieskromne myśli nie ustąpiły.
„Gdzie diabeł nie może, tam babę pośle” – pomyślał.
Przechodząc przez rozległą, jaśniejszą przestrzeń polany miał okazję wyraźniej przyjrzeć się Agacie. Była piękną i proporcjonalnie zbudowaną kobietą, bez porównania lepiej obdarzoną przez naturę od jego, wiecznie niezadowolonej, swarliwej Magdy. I miała w sobie coś zalotnego, co niepokoiło go przez całą drogę. A na dodatek, co jakiś czas, zerkała na niego zachęcająco. Szła niezwykle delikatnie, stawiając nogę tuż przy nodze i trąc kolanem o kolano, jakby się bała, że coś jej może stamtąd wypaść. A jej sukienka ciasno opinała spocone, bujne ciało. Pokaźnych rozmiarów, pięknie zarysowane piersi falowały od wysiłku i podrygiwały rozkosznie przy każdym kroku.
Po przemierzeniu polany pozostał im tylko do przejścia krótki odcinek terenu porośnięty gęstym zagajnikiem, który ciągnął się do samego szczytu wzniesienia, a dalej droga wiodła łagodnie prosto w dół, wśród pól uprawnych, aż do samej wioski.
W zagajniku było ciemno, bo las rósł tutaj gęsty i dziki. Młode jodełki zdawały się wyrastać jedna z drugiej. Ponadto od dawna miejsce to nie cieszyło się dobrą sławą. Ambroży wiedział, że na tym pagórku kilkanaście lat wcześniej powiesił się młody chłopak, kiedy jego narzeczona, na tydzień przed ślubem, utopiła się w Sanie. I zawsze, przechodząc tędy wieczorem, ze strachem spoglądał na drzewa, w obawie, że może zobaczyć, zwisającego z gałęzi wisielca.
Agata również znała tę historię. I może dlatego przybliżyła się do Ambrożego, a on, mimochodem, wyciągnął rękę, objął ją w pasie i na chwilę przycisnął do siebie. Dzięki temu, od razu, oboje poczuli się raźniej.
Gdy wdrapali się na szczyt, Agata zatrzymała się i usiadł pomiędzy dwiema starymi sosnami. Miejsce było przyjemne, miękkie, wysłane grubą warstwą sosnowych igieł. Chciała chwilę odpocząć, bo była zmęczona i oddychała ciężko, a na jej czole pojawiły się perliste krople potu. Ambroży przysiadł obok niej i od razu owiało go ciepło jej ciała. Kobieta podciągnęła kolana wysoko pod brodę i chłodziła się, używając jako wachlarza dolnej części sukienki.
Na ten widok Ambroży zapomniał o strachu i o wszelkich innych dylematach życiowych i moralnych, a oczy zaiskrzyły mu się, jak staremu wilkowi na widok, pozostawionej na pastwisku bez opieki, samotnej, młodej owieczki. Powiedział coś o jej nogach, a kiedy nie otrzymał odpowiedzi przysunął się jeszcze bliżej. Pod ciasną sukienką wyczuł delikatne drżenie jej ciała, a w nozdrza podrażnił go jaśminowy zapach włosów Agaty. Nieśmiało zaczął mierzwić je ręką. Nie opierała się. Pochyliła głowę w stronę Ambrożego, i mogło się wydawać przypadkiem, musnęła swoimi wargami o jego usta. To zapaliło w nim jakiś lont. Wyciągnął rękę, pogłaskał jej kolano, a później zaczął powoli przesuwać ją w stronę bioder. Podwinął sukienkę. Uda Agaty na chwilę skleiły się ze sobą, po czym zaczęły drgać i rozszerzać się. Przesuwając rękę coraz wyżej i wyżej natknął się na miejsce osłonięte szczeciną miękkich w dotyku, skręconych włosów. W tym czasie kobiety, w lecie nie nosiły majtek. Rozkoszując się tą sytuacją i głaszcząc ją delikatnie, począł - bez pośpiechu - drugą ręką - rozpinać spodnie.
Chwilę później Agata leżała na plecach z szeroko rozrzuconymi nogami, a zadarta do góry sukienka odsłaniała jej całą kobiecość. Ambroży nie panował już nad sobą. Ich ciała złączyły się i falowały w jednym, rozkosznym rytmie. Ambroży sapał, to znów pomrukiwał, a Agata prężyła się, i – czy to płacząc, czy się śmiejąc – wydawała głos zbliżony do dźwięku szarpanej struny skrzypiec...
Złocisty sierp księżyca wisiał już wysoko nad lasem, kiedy wąską ścieżką, na skróty, zbiegli w dół do wioski. W chałupach paliły się lampy, tu i ówdzie w ciszę spokojnego, błogiego, letniego wieczoru wdzierało się głośne ujadanie wiejskich kundli. Antek siedział na progu, kurzył cygara, grzebał w kieszeniach niedzielnych spodni i zdaje się czekał na Agatę. Ambroży nie miał ochoty tego dnia się z nim spotkać, więc nadłożył drogi i idąc wzdłuż potoka, szerokim łukiem ominął jego zagrodę.

Ambroży ocknął się z zamyślenia. Msza dobiegała końca. Ludzie cisnęli się do wyjścia. A on stał oszołomiony, wpatrzony tępym wzrokiem gdzieś przed siebie. W głowie mu szumiało i wydawało mu się, że wszyscy, łącznie z księdzem, patrzą tylko na niego i wytykają go palcami. Było mu duszno i z coraz większym wysiłkiem wciągał powietrze do płuc. Ktoś zapytał go dlaczego nie wychodzi i blokuje przejście, a jemu ubzdurało się, że to głos z nieba krzyczy:
- Gziłeś się z żoną jego!
Będąc w takim stanie, tuż przed sobą, zobaczył Antka. Dzisiaj Agata została w chałupie.
„Muszę mu powiedzieć” – pomyślał. Zrobił nawet w tym celu krok w jego stronę, ale nie zdążył przyznać się do niczego, bo cały świat zawirował mu przed oczami i tylko słowo „Judasz” ze wszystkich stron cisnęło mu się do uszu.
Kiedy się ocknął, siedział na murku przed kościołem, opierając się plecami o ogrodzenie. Obok niego stał Antek, polewał go wodą z butelki i zdaje się mówił do Jaśka Dziony:
- Zmęczone chłopisko. Sterało się na żniwach przy kosie. Weźmy go do karczmy. Kwaterka gorzałki szybko postawi go na nogi.
Szaro już było na świecie, kiedy we trzech, mocno podchmieleni, chwiejnym krokiem, zbiegli w dół obok kościoła i wąską ścieżką, pomiędzy dwoma cmentarzami, polskim i żydowskim, wydostali się na drogę prowadzącą w stronę lasu.
Zaraz za cmentarzem Antek zaintonował piosenkę, którą zaśpiewali ochoczo jednym głosem:

Mówiła do mnie Kasia nieraz,
Ty się ode mnie tylko ucz,
A gdy wychodzisz gdzieś w niedzielę
Zamykaj żonę swą na klucz.

Lecz tym sposobem nic nie wskórasz,
Choćbyś ją zamknął na kłódek sześć,
Zawsze się znajdzie jakaś taka dziura, szpara,
Że będzie można przez nią wejść.

Ambroży spojrzał na Antka i rozpogodził się.
„Wszyscy jesteśmy grzesznikami i dlatego chodzimy do spowiedzi” - pomyślał. Bowiem przyszło mu do głowy, że niepotrzebnie dał się osaczyć i zapędzić w kozi róg staremu klesze, bo przypomniał sobie, że Antek także wiele razy wracał z kościoła z jego żoną Beatą, a w drodze, przecież, wszystko mogło się przydarzyć. W końcu Beacie także nic nie brakowało. A obca kobieta, choćby i kulawa, raz na jakiś czas, zawsze smakuje lepiej od swojej.

AUTOBUS

Ostatni autobus relacji Przemyśl – Dubiecko wyjechał z godzinnym opóźnieniem. Zapadał zmierzch. Ciepły, letni wieczór rozlewał się szeroko po polach, ale w rozgrzanym, po upalnym dniu, pojeździe było nadal bardzo gorąco. Z tego powodu kierowca otworzył wszystkie okna dachowe, przez które wdzierało się do środka, pachnące rosą, świeże powietrze.
Niewiele osób wracało z miasta o tak późnej porze.
Na czwartym siedzeniu, przy oknie, siedział, zapatrzony sennie w dalekie światła mijanych domów młody kolejarz, Artur. Wracał z pracy, z drugiej zmiany; był zmęczony i senny, więc miał ochotę się zdrzemnąć. Wygodnie usadowił się w fotelu, rozluźnił ściągnięte do tej pory mięśnie i z zamkniętymi oczami rozkoszował się łagodnym, chłodnym masarzem, wdzierającego się przez okna wiatru.
Autobus kołysał się na zakrętach, to znów przyspieszał gwałtownie zjeżdżając w dół wzniesień, a na podjazdach, stękał prawie jak stary człowiek i dusił się. I wtedy, gdzieś od spodu przez podłogę, przedostawało się do środka, słodkie, mdłe, zmieszane ze spalinami powietrze.
W Krzywczy na przystanku wsiadło dwie młode kobiety: Jedna wysoka, postawna o dość szerokich biodrach, krótkiej fryzurze i wystających mocno kościach policzkowych. I druga niższa, filigranowa, szczupła i zgrabna. Jej czarne, długie, rozsypane po plecach, lekko falowane włosy wypełniły powietrze autobusu przyjemnym, dziwnie drażniącym zapachem. Dla Artura nie było by w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie ten niepokojący, dobrze mu znany aromat, który wyrwał go z błogiej drzemki i przypomniał pewną piękną historię.

Wydarzyło się to w wiosenny, kwietniowy wieczór. Wracał wtedy, jak dzisiaj, z roboty z Przemyśla. Dzień był krótszy i na świecie panowała już głęboka noc. Ciężkie, deszczowe chmury wisiały nisko nad ziemią. Chłodny, mokry wiatr szarpał gołymi gałęziami przydrożnych drzew.
Artur zamknął oczy, wtulił się głęboko w siedzenie i z uczuciem przyjemnego ciepła zasnął. Kiedy otworzył oczy, obok niego siedziała piękna, młoda dziewczyna. Z pod bawełnianej, obcisłej spódnicy wyglądały niepokojąco jej okrągłe, zgrabne kolana. Czarne, kędzierzawe, opadające na ramiona włosy i te ciemne, jakby sadzone, gęste brwi kontrastowały z delikatną, jasną buzią. Jej włosy pachniały miętą i czymś jeszcze, czego nie potrafił określić. Pochylił się nad nią i powiedział:
- Paskudna pogoda! A pani tak sama, nocą?
- Tak. Burza wisi w powietrzu, ale dla mnie, to nic strasznego – odpowiedziała. – Nie boję się byle czego.
Miała przyjemny, łagodny głos. Artur nie mówił nic więcej, bo coś ścisnęło go za gardło i tak dziwnie, mocno trzymało. Był zaskoczony, kiedy okazało się, że wysiadają na tym samym przystanku w Dubiecku, bo nigdy wcześniej jej nie spotkał.
Noc zrobiła się jeszcze posępniejsza. Padał gęsty, zacinający deszcz. Chcąc przeczekać najgorszą niepogodę, schronili się pod dachem poczekalni. Wszędzie panowała zupełna ciemność. Tylko z tyłu dworca, od strony budynków szkolnych, przez ścianę lejącej się z nieba wody, przedzierały się nieśmiało blade promienie ulicznych lamp.
Deszcz dzwonił o szyby i chlupotał w zagłębieniach dziurawej ulicy, w których potworzyły się małe jeziorka. Artur przysunął się do dziewczyny. Drżała, być może ze strachu albo z zimna. Ostrożnie dotknął ręką jej włosów. Nie poruszyła się i nie odtrąciła jego ręki. To go ośmieliło. Nagle, nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, zaczął ją całować. Miała chłodne, przyjemne usta. Czuł, że wszystko w niej żyje, pręży się i zachęcająco lgnie do niego.
Pomału, aby jej nie spłoszyć, delikatnie sięgnął ręką do kolan. Zarzucił spódnicę na biodra. Ciemne, cienkie rajstopy nie stawiały oporu. Oparła się rękami o ławkę. Miała okrągłe pośladki, długie, proste nogi, i tą obiecującą, przyjemną, rozkoszną delikatność między udami...
Kiedy się rozeszli deszcz już ustał i tylko pojedyncze, małe krople tłukły się jeszcze o asfalt.

Artur drgnął. Autobus dojechał do celu i zatrzymał się przystanku. Szczupła czarnulka z przedniego siedzenia również jechała do końca i teraz wychodziła przed nim na ulicę, rozsiewając za sobą ten niepokojący zapach, którego już chyba nigdy nie będzie mógł zapomnieć. Niebo rozświetlały jasne gwiazdy i nie było deszczu. Jednakże nie mogła to być ta sama dziewczyna. Tamta siedziała w domu, spodziewała się dziecka i od tygodnia była żoną Artura.


POŻĄDANIE

Były szczęśliwe lata trzydzieste dwudziestego wieku. W pewnym miasteczku, w południowej Polsce, w którym od wieków zgodnie współżyli ze sobą Polacy, Żydzi i Ukraińcy, położonym w odległości trzydziestu kilometrów od Przemyśla, na wierzy kościelnej ozwały się dzwony wzywające wiernych na poranną modlitwę.
- Wio! Koniki moje – krzyczał Antek, wymachując raźno długim batem.
Był krzepkim mężczyzną po trzydziestce, gospodarzącym na dziesięciu morgach, który ponadto, od kilku lat, wynajmował się u karczmarza, starego Żyda Icka do przywożenia towarów ze składnicy kolejowej w Przemyślu.
Obok niego, na wozie, na ciepłej baranicy, otulona długą brązową chustką, siedziała młoda jeszcze i bardzo piękna kobieta o mocno orientalnej urodzie. Była to Salomea, żona starego karczmarza, która miała w sobie coś takiego, że ilekroć Antek spojrzał na nią, czuł, iż budzi się w nim prawdziwy mężczyzna i ma ochotę, nie zważając na nic i nie pytając o zgodę, podejść i wziąć ją w ramiona.
Sanie w kopnym śniegu posuwały się wolno do przodu. Bezchmurne niebo wróżyło jasny, mroźny dzień. Jeden z tych, w którym zimny blask słońca jaskrawo odbija się od puszystego, białego śniegu i zmusza człowieka do mrużenia oczu. A w skrzypiącą ciszę grudniowego poranka, co pewien czas, brutalnie, wdzierał się głośny turkot, szukającego żeru, pracowitego dzięcioła.
Od czasu, gdy Icek przeziębił się i zachorował na tą potliwą chorobę, Antek ani razu nie jeździł do miasta. Odwykłe od ciężkiej drogi konie szły stępa. W niektórych miejscach, na nierównościach sanie przechylały się i podskakiwały niebezpiecznie, więc kobieta, w obawie przed wypadnięciem, jedną ręką mocno opierała się o poręcz zaprzęgu, a drugą chwytała woźnicę za ramię i niespokojnie wierciła się na siedzeniu. To sprawiło, że Antek poczuł w nozdrzach, przebijający się przez odzież, zapach jej kobiecego ciała, a później niespodziewanie owładnęło nim trudne do opanowania pożądanie. Było to coś niesamowicie intensywnego, z czym do tej pory nigdy się nie spotkał. I wydawało mu się, że Żydówka, młoda żona starego pryncypała przeżywa także coś podobnego. Bał się jednak sam wyciągnąć do niej rękę i zrobić to, czego zapowiedź od dawna wisiała pomiędzy nimi w powietrzu, i co było nieuniknione, do czego jednak oboje nie mogli i nie mieli odwagi otwarcie się przyznać.
W karczmie brakowało już wódki i tytoniu. Jcek, złożony chorobą, leżał na łóżku i patrzył przez okno, jak krótkie grudniowe dni przemykają niepostrzeżenie pomiędzy świtaniem a zmrokiem i martwił się, że interes mu podupada. Więc po długim namyśle zdecydował się, pierwszy raz, wysłać żonę samą, z woźnicą do miasta. Liczył na to, że szybko się uwiną i przed nocą wrócą z powrotem.
Antek zatarł ręce. Czuł na sobie ciężar tych wszystkich ostatnich szarych dni, w których wiszące nisko nad ziemią ołowiane chmury, przysłaniały wierzchołki drzew rosnących przy jego chałupie i gęstym, szarym powietrzem zabijały tę odrobinę radości i światła, która przedzierała się, mimo wszystko, przez gęste zastępy śnieżnych obłoków.
- Konie się zmęczyły. Daleko tak nie pójdą! Trzeba będzie niedługo dać im odpocząć i przegryźć trochę obroku – powiedział zupełnie niespodziewanie nawet dla samego siebie, bo przecież ujechali dopiero kilka kilometrów i byli dopiero na początku drogi.
- Dlaczego nie pójdą? Antoni, czy mój mąż za mało ci płaci za twoją robotę? – zapytała marszcząc ciemne, półokrągłe, zawieszone nisko nad pięknymi oczami, gęste brwi.
- Nie narzekam na zarobek. Ale od dawna, z pewnego powodu, ciężko mi u niego pracować – odpowiedział Antek i zamruczał coś jeszcze niezrozumiałego pod nosem, czego nie miał odwagi prosto i wyraźnie powiedzieć. Ale Salomea nie była w ciemię bita i chyba zrozumiała, o co chodzi, bo nie pytała więcej.
Wysoko ponad lasem zerwał się lekki wiatr, który zakołysał wierzchołkami smukłych drzew i poprószył igiełkami strąconego z nich, zmrożonego śniegu. W niektórych miejscach, obciążone ponad miarę gałęzie drzew, wisiały nisko nad drogą, tworząc przepiękny, baśniowy tunel. Tu i ówdzie na śniegu widniały świeże tropy jeleni, ale Antek nie zwracał na nie uwagi. Nawet spłoszony dzik, który wyrwał się z jakiegoś legowiska i przemknął przez drogę tuż przed końmi nie zdołał wyrwać go z miłosnego zamroczenia. Konie również ani drgnęły. Szły równo, wydymając w zimowy świat kłęby białej pary. Mroźne, czyste powietrze drażniło nozdrza i wyostrzało wszystkie zmysły.
- Stój! – krzyknął Antek napinając mięśnie rąk i ściągając lejce.
Sanie zatrzymały się w zacisznym miejscu, pomiędzy dwiema młodymi jodełkami. Antek wysunął na zewnątrz nogi i zeskoczył na ziemię. Wyjął spod siedzenia wiązkę siana, rzucił je koniom i poklepał je po szerokich, wypasionych zadach.
Żydówka wodziła za nim, zaskoczonym, pytającym wzrokiem. Czarne, krucze włosy, wysunęły się jej spod grubiej, kremowej chustki, która kontrastowała z zarumienioną na mrozie, zdrową twarzą młodej, gorącej kobiety.
- Mieszkam tutaj niedaleko za lasem – powiedział z trudem opanowując drżenie warg. – Konie muszą trochę odpocząć, a ja tymczasem ścieżką w dół strumyka skoczę na chwilę do chałupy. Z babą jeszcze dzisiaj nie gadałem, więc trudno mi tak jechać na cały dzień.
Salomea poruszyła się na saniach. Koc opadł w dół odsłaniając, pulchne, zgrabne, zakryte spódnicą, długie nogi. Mądra, zaczerwieniona na mrozie twarz nie zdradzała żadnej myśli, ale jej błyszczące oczy mówiły, aż za wiele: Mąż chorował i dawno nie była z mężczyzną.
Antek stał przez chwilę nieruchomo. Biła od niego dziwna męska siła, jakaś niepotrzebna zapalczywość i zdecydowanie. Poprawił gruby, barani kożuch i czapkę na głowie. Następnie odwrócił się na pięcie i raźnym, żołnierskim krokiem przemyskiego kawalerzysty, schodził w dół.
Patrzyła za nim nie mogąc wykrztusić żadnego słowa. Grube, mocno w tej chwili zaciśnięte usta, straciły czerwoną barwę. Dziwne gorąco, palące w żołądku, jak kieliszek dobrej wódki, pomimo mrozu, krążyło po jej ciele, obejmując stopniowo okolice bioder i nogi. Słońce nadal świeciło bladym, zimnym światłem, a wiatr z wierzchołków drzew zbliżył się do ziemi i delikatnymi, mroźnymi muśnięciami całował rozognioną twarz kobiety.
- Antek! – krzyknęła. – Ty głupi! Ta gdzie pójdziesz, kiedy to będzie? I do miasta przed południem nie zdążymy! Ta czy ja nie mam tego, co i wasze baby?
Zatrzymał się w połowie kroku i szybko ruszył z powrotem. Szum lasu zagłuszył skrzypienie zmrożonego śniegu pod butami.
Salomea zsunęła się z siedzenia. Czekała. Była pewna, że tego chce, ale wiedziała również, że odrzuciłaby zaloty Antka, gdyby sam próbował sięgnąć po nią ręką.
Wymoszczone słomą sanie miały odpowiednią długość i doskonale nadawały się do tej roboty.
Po pewnym czasie Antek podniósł się, poprawił spodnie. Konie stały zmarznięte, a po wiązce siana nie było już śladu.
Żydówka uśmiechnęła się do niego, usiadła na siedzeniu i okryła kocem szczelnie nogi.
- Wio! Koniki moje – krzyknął, strzelając z bata.
Konie ruszyły. Szły wolno, a później coraz szybciej.
Antek odetchnął z ulgą. Był zadowolony, bo wreszcie opuściło go to cholerne napięcie, które towarzyszyło mu od chwili wyjazdu z przed karczmy. Mógł więc zająć się tym, do czego został wynajęty. I przyszło mu do głowy, że nie tylko stary Grosmann, karczmarz z miasteczka – który podobno, gdy był młodszy, nie przepuścił żadnej wiejskiej dziewczynie pracującej w karczmie – ale i on będzie miał swój udział w mieszaniu się tych dwóch, od wieków zgodnie współżyjących ze sobą kultur.
GOŁODUPIEC


Agata i Bogdan Markowicz byli starym, dobrym małżeństwem. Mieszkali na skraju wsi Kamienna Górka, gdzie, jak w młodości, prowadzili sami duże, dziesięciohektarowe gospodarstwo rolne, gdyż dzieci im szybko dorosły, zdobyły wykształcenie, usamodzielniły się i rozeszły po świecie.
Syn mieszkał w Warszawie. Poniosło go daleko. Był inżynierem i pracował w fabryce traktorów „Ursus”. Dobrze zarabiał, ale w życiu mu się nie powiodło. Zdążył się już rozwieść i sam wychowywał dwoje dzieci.
Córka natomiast została nauczycielką. Mieszkała blisko, w Krasiczynie pod Przemyślem. Miała już także swoją rodzinę i swoje sprawy na głowie, i nie mogła odwiedzać rodziców tak często, jakby oni tego chcieli.
Obok ich domu biegła, prowadząca do przysiółka Moczary, asfaltowa wiejska dróżka. A z drugiej strony, od pól płynął niewielki strumyk, który był tak samo kapryśny jak pogoda. Często na wiosnę lub po dużych opadach deszczu denerwował się, wpadał w szał, występował z brzegów, i zalewał im część, starannie utrzymanego, podwórka.
Był koniec sierpnia. Zboże stało w zagrodach złożone w stogi. We wsi odbywały się omłoty. Maszyna z kółka rolniczego już drugi dzień pracowała w sąsiedztwie Markowiczów. I Bogdan, jak każdego roku o tej porze, porządkował swoje gospodarstwo. Przygotował w stodole miejsce na słomę i wymiótł strych domu ze starego zboża i prochu. A potem zebrał, leżące normalnie, dla wygody, pod ręką: siekiery, młotki, motyki, klucze i inne gospodarskie narzędzia, i zniósł je do komórki. Oboje z żoną uważali, że okazja czyni złodzieja. A w dniu omłotów, w tym rozgardiaszu i pośpiechu, niczego nie będzie można dopilnować. Bo, gdy koło domu głośno zasapie i zastęka olbrzymi silnik spalinowy; i zahuczy – połykająca snopki – młockarnia, w powietrze wzbije się, gryzący w oczy, kurz. Z całej wsi zejdzie się, z ciekawości i dla rozrywki, wszelka wiejska hołota, która będzie biegać, skakać po słomie, śmiać się i dogadywać. Łapać za ogony uciekające spod stogów myszy, straszyć nimi dziewczynki, i wrzucać je do bębna koła zamachowego.
Tego lata Agata, nie bez powodu, zrobiła się jeszcze bardziej ostrożna. Dlatego pod wieczór wyszła z domu i kazała mężowi wykręcić od cyrkularki i schować piłę tarczową do przecinania drewna.
- Może jednak trochę przesadzasz. To, chyba, niepotrzebna robota – powiedział Bogdan.
-Rób, co mówię! Bo hycli i złodziei nigdzie nie brakuje – zdenerwowała się Agata,, która zawsze była motorem napędowym całego gospodarstwa i swoim głosem wprawiała w ruch nieco ociężałego męża.
Hyclami nazywała ludzi, o których nie miała dobrego zdania. Oboje z mężem pamiętali czasy, gdy w okolicy, po wojnie, kilku obwiesiów, siedzących wcześniej całymi rodzinami na kilku morgach jałowej ziemi, założyło, za namową nowej władzy, spółdzielnię produkcyjną. Przyłączono do niej także urodzajne dworskie błonia i, różnymi sposobami, usiłowano zmusić wszystkich gospodarzy do przystąpienia do tego kołchozu. A później tym gołodupcom pękały stropy chałup od ciężaru zboża, zniesionego nocą ze spółdzielczych pól.
Bogdan już dawno przyzwyczaił się do wykonywania poleceń żony. Może dlatego – pomimo, że uważał to za przesadną zapobiegliwość – ustąpił i zrobił, jak mu kazała. Wykręcił piłę - tłumacząc sobie, że będzie już gotowa do ostrzenia przed jesiennym cięciem drewna - zaniósł ją do domu, gdzieś schował, a później zapomniał o tym.
W dniu omłotów był bardzo zajęty. Biegał, organizował i nadzorował pracę, wynajętych za pieniądze lub za odrobek sąsiadów. Odgarniał plewy, wynosił zboże w ciężkich workach na strych i wysypywał je do suszenia do sąsieków i na strop chałupy. Pod dachem zawsze było ciepło i przewiewnie, zboże dobrze schło i nie musiało się go wcale dodatkowo szuflować.
Była to praca za ciężka nawet dla młodego mężczyzny. A Bogdan był już stary i szybko opadł z sił. Nie mógł nadążyć, i omłotowy Teodor – jak w poprzednie lata – musiał mu pomagać.
W czasie dnia Agata podała ludziom trzy sute posiłki, aby mieli o czym pracować. A gdy skończyli robotę wieczorem i znieśli wiązki słomy z podwórka do stodoły, postawiła sześć butelek dobrego wina, przy którym siedzieli do północy.
Dwa tygodnie później, gdy Bogdan z żoną przywiózł z lasu gałęzie na opał i zamierzał je pociąć, przeszukał cały dom, strych i komórkę, ale piły nigdzie nie znalazł.
-Nic innego, tylko ten skurwysyn, omłotowy Teodor musiał nam ją ukraść - powiedziała Agata. – Wczoraj przechodziłam koło jego chałupy i widziałam, że ma w cyrkularce taką samą piłę, jak nasza.
I Bogdan musiał przyznać jej rację.
-Niech go szlag gołodupca trafi! – zaklął. – Przed takim nic się nie ustrzeże. Pomagał mi nosić zboże, więc, na pewno, gdy zrobiło się ciemno, wyniósł ją z domu na pole, schował gdzieś w trawie przy płocie, a potem w nocy zabrał.
-Dawno ci już mówiłam, że na niego trzeba uważać. Bo to jest stary hycel, złodziej i krętacz. A ty nie chciałeś wierzyć – dorzuciła Agata. To samo było w ubiegłym roku, gdy pożyczyliśmy mu pas od silnika naszej cyrkularki. Pamiętasz, jak oddał, niby ten sam, ale dużo gorszy, postrzępiony, a nasz nowy sobie zostawił. A później, jak zwykle, powiedział, że kupił sobie taki sam w Przemyślu na Kamiennym Moście. Więc teraz ma dobry pas i nową piłę. I ani grosza nie musiał na to wydać. A my znowu będziemy musieli wyłożyć kupę pieniędzy.
Oboje byli przekonani o słuszności swoich podejrzeń. Nie poszli jednak na policję, bo nic by to nie dało.
-Tam oni lubią, jak im sam złodzieja za kołnierz przyprowadzisz i dowody winy przedstawisz – mówił Bogdan do żony. – A tutaj sprawa trudna. Piła do piły jest podobna, jak dwie krople wody.
Agata jednak nie mogła powstrzymać języka i rozpowiedziała o wszystkim ludziom we wsi.
Teodor zaprzeczał, kłócił się i gniewał. Straszył, że pozwie ich do sądu, gdy tylko znajdzie kwit ze sklepu, w którym kupił swoją piłę. Ale nie miało, to żadnego znaczenia. Bogdan i Agata wiedzieli swoje.
-Niech on sobie swój kwit do dupy wsadzi! – denerwował się Bogdan. – Ja też mogę, jak będę chciał, załatwić mu parę takich kwitów.
Na Święta Bożego Narodzenia Teodor zachorował. Nie chodził do kościoła i nie był do spowiedzi.
- No widzisz! Mówiłam ci! Pan Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy! Kradzione nigdy nie tuczy. Sam się o tym przekona – powiedziała Agata do męża, gdy pewnego trzaskającego mrozem ranka pili kawę i grzali się przy kuchni, której drzwiczki były otwarte, a z paleniska na chałupę, od płonących wesoło bukowych polan, rozchodziło się przyjemne ciepło.
Agata, tak jak to robiła w młodości, podciągnęła wysoko spódnicę, odsłoniła pulchne, drobne, ale całkiem jeszcze zgrabne kolana i grzała je do ognia. Na ten widok Bogdan poczuł w kościach przypływ adrenaliny, ożywił się, i siorbnął mocniej kawy. A potem - niby to mimochodem, bezinteresownie - z czułością położył swoją chropowatą rękę na jej nogach. Były ciepłe i delikatne, i przypomniały mu, że tam wyżej, pod tą grubą, kolorową przepaską, spódnicą i halką nie ma nic, tylko nagie, mleczne i niesamowicie miękkie w dotyku, kobiece ciało.
„ Co to się z człowiekiem robi na starość?” – pomyślał. Dawno tam nie zaglądał. Ale teraz znowu poczuł w sobie jakąś nową siłę, której się już nie spodziewał, bo przypomniał sobie te wszystkie noce, i te figle, które razem z Agatą, przez tyle lat, w łóżku wyprawiali.
Minęła zima. Teodor dawno wyzdrowiał. Na świecie robiło się coraz cieplej i powoli zbliżały się Święta Wielkanocne. Bogdan i jego żona kupili już nową piłę, ale tamtej ciągle nie mogli przeżałować. Nadal gniewali się na omłotowego Teodora. I byli święcie przekonani, że kradzież ich piły, to tylko jego robota.
-Niedaleko pada jabłko od jabłoni. To taki sam krętacz i gołodupiec, jak jego ojciec – mówiła Agata, a Bogdan zgadzał się z nią i przytakiwał głową. - Gdyby tylko mógł zaraz by tu nam, jeszcze raz, komunę zaprowadzał i nowy kołchoz zakładał. Taki zrobi wszystko, żeby tylko później miał z czego skubać.
W sobotę przed Wielkim Tygodniem, z rana i po południu, w kościele po rekolekcjach, odbywała się wielkanocna spowiedź. Bogdan i Agata, jak zwykle, nie mieli dużo czasu. Pojechali bryczką rano i załatwili sprawę szybko, gdy w świątyni było jeszcze prawie pusto.
Po obiedzie Agata - pracując w ogródku przy drodze, gdzie okopywała pięknie kwitnące, żółte narcyze - zauważyła, że drogą idzie, wystrojony w odświętne ubranie, omłotowy Teodor. Podeszła więc do męża, który za stodołą z sąsiadem Michałem z Ulanowa smarował towotem osie od wozu i powiedziała:
Słuchaj, Bogdan! Teodor idzie do spowiedzi. Wieczorem, albo jutro, na pewno, odda nam piłę. Bo ksiądz inaczej nie da mu rozgrzeszenia. Będzie mu kazał nas przeprosić i naprawić szkodę.
Bogdan przerwał robotę i z powątpiewaniem pokręcił głową.
-Może on tylko tak, od oka, dla ludzi idzie. A do kradzieży się nie przyzna. Gdyby miał uczciwie postąpić, to jeszcze przed spowiedzią powinien to zrobić. No! Chyba, że stanie się cud i ruszy go sumienie.
Jednakże cudu nie było. Teodor nie pojawił się ani wieczorem, ani rano. Agata miała nadzieję, że może chociaż w nocy podrzucił piłę na podwórko. Ale i w tym się pomyliła. Przeszukała wszystkie zakamarki stodoły, przy której stała cyrkularka i inne miejsca w obejściu. Piły nigdzie nie znalazła.
-Niech się nażre złodziej przeklęty! Do wielkanocnej spowiedzi był, a piły nie oddał! Takiemu człowiekowi, co nawet Boga się nie boi, nic nie pomoże – powiedziała do męża przy obiedzie.
-Masz rację! – zgodził się Bogdan. – Pal go diabli! Ja już więcej nim nie będę sobie głowy zaprzątał – dodał po chwili, i ostatecznie, z pogardą, kwitując sprawę, splunął do stojącej przy kuchni skrzynki na drewno.
Po świętach na świecie zrobiła się piękna wiosna. Słońce wreszcie dobrze przygrzało, osuszyło ziemię, a w przydrożnych, wypełnionych wodą rowach, kwitły kaczeńce i całymi nocami kumkały, składające skrzek, żaby.
Bogdan każdego dnia wyjeżdżał w pole. Z radością – chociaż się nie opłacało – siał jarą pszenicę, wywoził obornik i przygotowywał pole do sadzenia kartofli. I cieszył się, że ma jeszcze w sobie tyle siły, aby temu wszystkiemu podołać. Codziennie znosił ze strychu spory przetak owsa i karmił nim swoje piękne, zadbane, gniade konie, żeby miały siły do ciężkiej roboty. O sprawie Teodora zupełnie zapomniał. Aż któregoś dnia, biorąc zboże ze strychu, zbliżył się do ściany: Owies osunął się i odsłonił czubek, wiszącej na gwoździu, piły tarczowej do cyrkularki. Wtedy nastąpiło olśnienie. I przypomniał sobie, że sam ją tam wyniósł i powiesił w sierpniu poprzedniego roku, i zapomniał o tym. A później, w dniu omłotów, pracując w pośpiechu, po ciemku, na pewno, nie zauważył jej i przysypał zbożem.
Wszystko nagle stało się jasne. Bogdan ucieszył się na widok odzyskanej piły. Ale, pomimo to, cos go w środku ugryzło. Przez chwilę miał ochotę ponownie zasypać ją owsem. Odepchnął jednak od siebie tą myśl. I zamiast tego zdjął piłę z gwoździa. Po trzeszczących drewnianych schodach zszedł do chłodnej sieni, a stamtąd do kuchni, gdzie stanął z pewnym onieśmieleniem przed przygotowującą śniadanie żoną.
-Więc jednak nie ukradł. Niepotrzebnie go posądzaliśmy - powiedział. – Z takim zawsze kłopot!
-Niech go szlag gołodupca trafi! – zaklął po chwili. Bo wiedział, że tym razem źle przygotował pole, zasiał zboże z kąkolem i teraz zbiór także należy do niego...
WSZYSTKO O MIŁOŚCI

Wieczór powinien się udać – myślałem – przyglądając się krytycznie w dużym, trzyczęściowym lustrze. Chwilę później wyruszyłem z Jerzym (kolega) w kierunku domu ludowego. Gęsta, szara mgła zalała dolinę. Na ciężkim, nisko opuszczonym niebie nie widać było śladu gwiazd. W połowie drogi Jerzy odwrócił się i powiedział:
- Pamiętaj, one lubią kiedy je przyciskasz, kiedy nie mogą oddychać, bronią się, ale to lubią.
W jasno oświetlonym korytarzu domu ludowego stało już sporo osób. Z trudem przepchnęliśmy się do środka. Czteroosobowa orkiestra grała sentymentalną melodię. Na parkiecie tańczyły cztery pary.
Usiedliśmy koło okna przy jednym z jeszcze wolnych stolików. Piliśmy czerwone, cierpkie wino. W sąsiedztwie przy stoliku siedziało kilka wesoło usposobionych dziewczyn. Jedna z nich o ciemnych oczach sprawiała wyjątkowo miłe wrażenie. Pokonując wrodzoną nieśmiałość, wsparty rozgrzewającym działaniem wina, podszedłem do niej.
- Przepraszam, czy mogę prosić – powiedziałem, wykonując śmieszny, przypominający ukłon ruch ciałem.
- Tak.
Była o głowę niższa ode mnie. Zgrabna, gustownie ubrana. Dobrze tańczyła. Bawiliśmy się razem do końca zabawy.
Noc już ustępowała, kiedy wyszliśmy ze świetlicy. Mgła zrzedła. Na blednącym niebie jarzyło się kilka porannych gwiazd. Łagodny mróz związał wierzchnią warstwę ziemi. Odprowadziłem ją do domu. Mieszkała wysoko pod lasem, na końcu sąsiedniej wioski. Długo staliśmy w pustym sadzie. Nie pamiętam o czym rozmawialiśmy. Od tej nocy przez dwa tygodnie spotykaliśmy się codziennie.
Spadł gęsty śnieg. Chodziłem do niej brnąc pięć kilometrów pod górę wąską, zawianą ścieżką.

* * *

Po dwóch tygodniach wyjechała. Ukończyła szkołę dziewiarską i postanowiła jak najszybciej podjąć pracę. Przy pożegnaniu przycisnąłem ją mocno do siebie, spojrzała na mnie pytającym, czułym wzrokiem.
- Być może nie jest to miejsce na to, co chcę ci powiedzieć, ale nie mam wyboru. Dzisiaj wyjeżdżasz, chcę abyś wiedziała, że nie ma dla mnie innej dziewczyny... Kocham cię!
Przez chwilę milczała, po czym ścisnęła mi mocniej rękę i powiedziała:
- Adaś, widzisz te góry porośnięte lasem? One tutaj pozostają, a wraz z nimi moje uczucie do ciebie. Każdego ranka, kiedy się obudzisz, pomyśl, że cię kocham i czekam na ciebie. Za rok zdasz maturę. Pobierzemy się. Tymczasem będę do ciebie pisała, tęskniła i marzyła o naszych wspólnych spacerach.
Tydzień później otrzymałem czuły list. Odtąd otrzymywałem i wysyłałem systematycznie jeden list w tygodniu. W każdy piątek uciekałem z ostatnich lekcji, by jak najszybciej przeczytać czekającą na mnie w domu korespondencję. W ostatnią sobotę każdego miesiąca spotykaliśmy się. Alicja przyjeżdżała do rodziców. Siedzieliśmy do późna rozmawiając na różne tematy. Patrzyłem na nią stęsknionym wzrokiem. Całowaliśmy się. Po każdym spotkaniu wracałem oszołomiony zalewającym mnie uczuciem.
Minęły dwa miesiące. Razem spędziliśmy Święta Bożego Narodzenia i noc sylwestrową.
W którąś marcową sobotę obiecała przyjechać do domu, mieliśmy się spotkać na dyskotece. Czekałem na nią do północy. Nie mając co ze sobą zrobić grałem w sąsiedniej sali w tenisa stołowego. Zmęczony wszedłem na salę taneczną. Trójkąty kolorowych świateł krążyły po suficie. Tuż przy wejściu tańczyła Agata – koleżanka Alicji.
- Hej, Adam! – krzyknęła. – Ciągle czekasz na Alkę?
- Właściwie nie...
- To chodź, pokręcimy się trochę.
Tańcząc zapomniałem o rzeczywistości. Wydawało mi się, że jestem z Alicją, czuję jej oddech, gorący, miły zapach jej ciała. Światło przygasło. Pochyliłem się mocno całując ją w usta.
Alka – wyszeptałem.
A jednak – wesoły, drwiący głos przywołał mnie do świadomości. -Jesteś naiwny. Ona ma już innego chłopaka, z mieszkaniem w mieście. Rozumiesz?
Fala dziwnego uczucia ze zdwojoną siłą napłynęła mi do serca. Jednocześnie odczułem przerażająca obcość otaczających mnie ludzi. Muzyka ucichła. Wyszliśmy na zewnątrz budynku. Agata położyła rękę na moim ramieniu i mocno przylgnęła do mnie odrzucając głowę do tyłu. – Alka, Alka - szeptałem całując jej rozchylone usta.
Tej nocy postanowiłem skończyć z tą nieprawdziwą miłością. Chodziłem na dyskoteki, tańczyłem, zaczepiałem dziewczyny. Jednakże nie mogłem zatrzeć obrazu okrągłej, uśmiechniętej buzi i podświadomie ukrywałem to przed sobą. Czekałem na list, który nadszedł w piątek przed Świętami Wielkanocnymi.
„...Słońce wschodzi, unosi się coraz wyżej. W południe osiąga zenit i wtedy jest najgorętsze, po czym zaczyna opadać. Tak było z naszą miłością. Przygasła i zbladła. Poznałam innego chłopca. Jest tutaj, spotykamy się codziennie. Nie możesz mi mieć tego za złe...”
Przeczytałem te zdania spokojnie. List włożyłem do koperty i podarłem na drobne części. Wrzuciłem je do rzeki... Strzępy listu spływały w dół kołysząc się na falach. Następnego dnia napisałem do niej:
„Masz rację, to nie była miłość. Słońce nagrzewa ziemię, wieczorem chowa się za horyzontem pozostawiając ciepło, które pozwala przetrwać noc. Następnego dnia wschodzi, wznosi się, góruje. A zachodząc pozostawia gwiazdy i księżyc – strażników śpiącego króla. Miłość, która nie potrafi przetrwać jednej nocy nie jest prawdziwą miłością. Nie mam do ciebie żalu. Jutrzejszy dzień zatrze wspomnienia. Życzę ci szczęścia. Żegnaj.”
Wysiłkiem całej woli starałem się ukrywać dławiące mnie uczucie. Dni stały się nudne, bezcelowe. Godziny upływały nie przynosząc żadnej ulgi. W wielkanocny poniedziałek, po południu, wyprowadziłem z garażu motocykl. Szybka jazda sprawiała mi przyjemność. Po drodze wzdłuż wsi spacerowały świątecznie ubrane dziewczyny. Zbliżał się wieczór. Tuż za ostatnimi zabudowaniami rozciągał się odcinek prostej drogi, kończący się ostrym zakrętem z zabezpieczającym wysokim, grubym murem, na którym namalowano czerwoną strzałkę wskazującą kierunek jazdy. Przyspieszyłem. Ostre, świszczące powietrze wyciskało łzy... Nie próbowałem skrę

* * *

Po sześciu miesiącach wyszedłem ze szpitala. Dzień był pogodny, piękny. Wesoło szumiały zielone jeszcze liście drzew. Poruszałem się, utykając na lewa nogę. W drugim tygodniu pobytu w domu wybrałem się na dyskotekę. Na parkiecie królował już nowy taniec. Tam też dowiedziałem się, że w najbliższą sobotę odbędzie się ślub Alicji.
W sobotę o czternastej trzydzieści zatrzymałem się przed kościołem. W środku huczały organy. W pół godziny później orszak ślubny wyszedł na zewnątrz. Stanęli przed bramą. Spojrzałem na moją sztywną lewą nogę, potem przeniosłem wzrok na nią. Nie była ładna, nie była warta takiej miłości. Nawet z daleka widać było szeroką bliznę na jej policzku. Proste, zbyt sztywne, rude włosy wychodziły spod źle upiętego welonu. Zawróciłem, i szybko ruszyłem motorem w dół ulicy.
Wciąż jeszcze była mi bliska. I tak musiało pozostać, chociażby tylko dlatego, że pozostała w moim życiu pierwszą i ostatnia kobietą, która złamała mi serce.
PIESKIE ŻYCIE


Byłem wtedy zwyczajnym gliną w pewnym komisariacie na ścianie południowo-wschodniej. Był to teren nieustannie penetrowany przez różne mniejsze lub większe grupy przestępcze, zajmujący się głównie kontrabandą i przemytem ludzi ze Wschodu na Zachód. Gdzie jednego roku kilku komendantów przygranicznych komisariatów, z nieustalonych przyczyn, popełniło samobójstwo. A kradzieże drewna z lasu i kłusownictwo z bronią palną, to zjawiska niemal codzienne. Tędy również prowadził szlak przemytu narkotyków z Azji do Europy Zachodniej i Stanów Zjednoczonych. Prawdziwą zmorą natomiast byli nietrzeźwi kierowcy na drogach. W pobliskich miastach i dookoła nich, od czasu do czasu, zdarzały się także zuchwałe napady z bronią w ręku na właścicieli kantorów i innych handlarzy, w których sprawcy bez skrupułów pozbawiali życia swoje ofiary. A w nieodległych Bieszczadach, jak grzyby po deszczu, w wielkich, otoczonych wysokimi murami posiadłościach, wyrastały okazałe, prywatne rezydencje.

Nas jednak, wiejskich gliniarzy – zdaniem, siedzących za biurkami w przestronnych, słonecznych, klimatyzowanych gabinetach, twardych jak skały, wielkogłowych, policyjnych bosów – to nie dotyczyło. Siedzieliśmy sobie spokojnie na zadupiu owładnięci chronicznym nieróbstwem i systematycznie zawalaliśmy im statystykę.

Nigdy nie było dobrze. Jednego miesiąca za mało zatrzymaliśmy sprawców kradzieży z włamaniem, w drugim brakowało przestępstw gospodarczych, w trzecim niepokojąco wzrosła liczba przestępstw przemocy domowej, których nie poprzedzono procedurą niebieskiej karty. W następnym znowu spadło bezpieczeństwo na drogach, ponieważ stanowczo za bardzo skoczyła do góry, w biuletynie statystycznym, w stosunku do poprzedniego miesiąca, ilość zatrzymanych nietrzeźwych kierowców.

- Weźcie się wreszcie za porządna policyjną robotę – grzmiał na jednej z odpraw zastępca do spraw kryminalnych. – Potrzebujemy sprawców włamań, wyłudzeń kredytów. Gdzie są, ja się pytam, zatrzymani przemytnicy spirytusu i papierosów z Ukrainy? Przejeżdżają wam codziennie koło nosa, a wy macie to w dupie. Nie wystarczy tylko do bólu nałapać pijanych kierowców, to żaden wynik! Nie żebym nie doceniał tego przestępstwa, ale jeszcze niedawno było to tylko wykroczenie.
Następnym razem okazało się, że za dużo przejechaliśmy kilometrów, wożąc tyłki z domowymi awanturnikami i drobnymi pijaczkami do izby wytrzezwień lub za mało zabezpieczyliśmy mienia u przestępców na poczet kar; albo – jeszcze gorzej – nie uzyskaliśmy żadnych wartościowych informacji i nie wykorzystaliśmy funduszu operacyjnego, a złodzieje ze wsi jeździli do miast, i tam – nie bacząc na groźne miny komendantów powiatowych – okradali nocą samochody.
Nigdy nie mogłem zrozumieć tej parszywej, głupiej polityki – kto i po co wymyśla te wszystkie bzdurne akcje i statystyczne pierdoły, które pochłaniały czas i tony cennego papieru. Wydawało mi się, że wystarczy mieć otwarte oczy i porządnie wykonywać swoje obowiązki. Może byłem na to zbyt tępy. I - ponieważ nigdy nie było dobrze - a w komisariacie stale brakowało kilku policjantów do pełnego etatu, i przez wiele lat we czterech odwalaliśmy całą brudną robotę, która normalnie powinno wykonywać siedmiu ludzi, miałem trochę to w dupie. W przekonaniu tym utwierdzał mnie fakt, że często mięliśmy na stanie jakiegoś plecaka, albo miłą dziewczynę, która wisiała u nas tylko na etacie, a w rzeczywistości siedziała w biurze, w komendzie, i tam w ciepełku grzebała w kwitach, robiła kawę, uśmiechała się przyjaźnie, dbając o dobre samopoczucie naszych wodzów, którzy przepełnieni dumą z dobrze spełnianego obowiązku, drzemali za biurkami, troszcząc się głównie o dobre stosunki z lokalnymi politykami.
A ja tymczasem, przychodząc do służby, czułem się jak zaszczuty pies, ponieważ nie mogłem ogarnąć wszystkich spraw jednocześnie. Często zdarzało się, że nie miałem kogo wysłać do roboty. Odbierałem telefony, sporządzałem i podawałem sprawozdania, to było najważniejsze, przyjmowałem zgłoszenia, jeździłem na interwencje, kolizje i wypadki drogowe. Razem z policjantami zatrzymywałem sprawców kradzieży i nietrzeźwych kierowców, a robotę biurową komendanta komisariatu załatwiałem przeważnie po godzinach służby. Z tego powodu ciągle byłem w biegu, i – jak mawiał mój kolega z dochodzeniówki zanim przeniósł się do straży granicznej – koszula mi dupy nie sięgała. Wychodząc na ulicę czułem się trochę tak, jak samotny Clint Estwod na Dzikim Zachodzie z amerykańskiego westernu.
Może oni mieli rację, może byłem za mało inteligentny, za mało praktyczny, brakowało mi elastyczności, bo nie potrafiłem dogadać się z wójtem i radnymi, i załatwić dla komisariatu dostatecznie dużej dotacji do paliwa, ale nie chciałem wchodzić w układy, przymykać oczy na pewne sprawy i wiązać sobie rąk, ponieważ wiedziałem, że na tym świecie nie ma nic za darmo. A ludzie u nas dobro publiczne, którym zarządzają , uważają za swoje własne i sięgając po nie, często zachowują się tak, jakby wkładali rękę do swojej kieszeni i wyświadczali ci osobistą przysługę i oczywiście oczekują w zamian jakiegoś rewanżu. Zwykle o nic cię nie proszą, ale lubią takiego człowieka, który, w odpowiedniej sytuacji, jest na pół ślepy i na pół głuchy.
Ale ja od wczesnych lat młodzieńczych miałem dobry wzrok i niezły słuch, ponadto ceniłem sobie sprawiedliwość, chciałem być niezależny, samodzielnie podejmować decyzje i lubiłem ten zapach adrenaliny, który wydzielał się, gdy – jak dobry policyjny pies – poczułem trop jakiegoś śmierdzącego jak skunks, zacierającego za sobą ślady zachłannego lisa, któremu nie wystarczyła jedna, znosząca złote jajka kura, i chciał mieć na własność cały kurnik. Nigdy nie mogłem znieść tej cienkiej nitki smrodu, która ciągnęła się za takimi ludźmi i wraz z nimi wkradała się do ratusza, do kościoła, do przedsiębiorstw, sklepów i prywatnych domów. Otaczała wszystko pajęczyną drobniutkich i trudnych do uchwycenia zależności, które powodowały, że pewni obywatele czuli się lepiej od innych, a ich interesy rosły podczas, gdy inne upadały.
Czasami zawodziły mnie nerwy, wtedy pojawiał się dziwny niepokój, może strach o przesadnie wielkich, wyłupiastych oczach. I bałem się wyjść na ulicę, szczególnie nocą zatrzymywać i kontrolować samochody, aby nie wdepnąć w jakieś wielkie cuchnące gówno, które mogło kosztować życie, a w najlepszym wypadku pozbawiło by moją rodzinę skromnych, ale pewnych dochodów, a mnie szacunku lokalnego społeczeństwa. I oczywiście tej bezcennej, lekceważącej pobłażliwości moich przełożonych, którzy w owym czasie stali się bardzo elastyczni - i lansowali tezę, że jedynym i najważniejszym, oprócz statystyki, miernikiem pracy policjanta jest, cokolwiek by to nie znaczyło, tak zwane zadowolenie społeczne.
Na szczęście chwile te nie trwały długo. Potrafiłem je przełamywać i robiłem to, co napawało mnie największymi obawami. Później było już dobrze. Ale w takiej robocie gówna nie da się ominąć. Często samo pcha się człowiekowi pod nogi. Przychodzi nie wiadomo skąd i zdąża nie wiadomo gdzie. Musisz w nie wdepnąć, albo wziąć je na łopatę i brutalnie usunąć z drogi. Zdarza się, że zanim je wyczujesz jest już za późno. Tak było i tym razem.

II

Zbliżał się wieczór, było mroźno i padał drobny iskrzący się śnieg, ale w powietrzu, pomimo to, czuć było już zapach zbliżającej się wiosny. A może tak mi się tylko wydawało, ponieważ lubię tę porę roku, w której zima zaczyna się już wyraźnie cofać, dni stają się coraz dłuższe, jaśniejsze, i budzi się w przyrodzie i człowieku jakaś nowa ożywcza siła, nowa nadzieja.
- Słuchaj Michał! – zagadnąłem do kolegi, siedzącego za kierownicą terenowego Landrowera, z którym razem pełniłem nocną służbę. – Byłem dzisiaj rano w komendzie na odprawie u Starego. Gruby, zastępca do spraw kryminalnych okropnie się wściekał. Mówi, że całkiem nas śniegiem zasypało, sprawy kryminalne i poszukiwania leżą, a my siedzimy tutaj spokojnie na tym zadupiu, gdzie wrony zawracają, jak u pana Boga za piecem, na tyłkach i – jego zdaniem – nic nie robimy. Dosadniej mówiąc chujem gruchy owalamy. Powiada, że będzie ciął dodatki motywacyjne, bo tak dłużej być nie może.
- Co on, kurwa, pierdoli – obruszył się Michał. – Wczoraj pracowałem dwanaście godzin. Rano, wiesz dobrze, zatrzymaliśmy do wytrzeźwienia Czarnego z Wojtkowej z awantury w gminie. Wkurzył się, bo nie dostał zapomogi i przyszedł wyrzucić z biura wójta i baby z pomocy społecznej. A gdy wróciliśmy wydarzył się ten wypadek z tirem na serpentynach. Tak jest niemal codziennie, więc kiedy, do jasnej cholery, jest czas na jakąś kryminalną robotę... Dzisiaj znowu miałem mieć wolne, ale jestem z tobą na służbie, bo Antek zachorował. Nawet nie wykazuję w karcie pracy tych wszystkich godzin nadliczbowych, które poświęcam na służbę, bo wiem, że nie będziesz w stanie mi ich oddać. A oni przecież nigdy nie płacą za dodatkowe godziny.
- Tak, masz rację! Ja to wiem i ty to wiesz. Chciałem mu to wszystko wygarnąć, ale on nie chciał słuchać. Kazał mi się zamknąć i tyle. Bo on nigdy nie pracował w terenie. Po roku w ZOMO wskoczył do szkoły oficerskiej, a później, dzięki tatusiowi i partii, znalazł ciepłą posadkę w komendzie wojewódzkiej. I tak mu się wiedzie do dzisiaj, więc nie ma zielonego pojęcia, jak naprawdę wygląda nasza robota. Całe życie siedzi sobie spokojnie za biurkiem otoczony młodymi sekretarkami, a mundur trzyma wyprasowany na wieszaku w oszklonej szafie w worku foliowym, aby mu się nie zakurzył i nie wymiął. Wyciąga go stamtąd tylko, gdy przyjeżdża komendant wojewódzki lub gdy, za Starego, idzie na sesje rady powiatowej czy gminnej. Chyba jeszcze nigdy nie uwalał sobie rąk w prawdziwym błocie, a wydaje mu się, że wie o nas wszystko, i że jest okropnie cwanym gliną.
- Słyszałem, że dochrapał się stanowiska, bo ma wielkie plecy i dobre układy w województwie. Ponoć jego babcia działała kiedyś w opozycji – dorzucił Michał i w tym momencie złapał się za usta, ponieważ przypomniał sobie, że od czasu do czasu mikrofon naszej starej radiostacji ma swoje humory - nieraz zdarzało się, że robił nam na złość, zacinał się i wszystko co mówiliśmy prywatnie do siebie szło w eter. Ja również trochę się wystraszyłem, bo obaj powiedzieliśmy stanowczo za dużo. Sprawdziłem mikrofon i odetchnąłem z ulgą, bo - na nasze szczęście - wszystko było w porządku. Więc spokojnie ruszyliśmy dalej. Zresztą znajdowaliśmy się na Górze Wariatce, pięćdziesiąt kilometrów od oficera dyżurnego, gdzie łączność była kapryśna jak pogoda. I jechaliśmy wyżłobionym w śniegu przez spychacze i piaskarki, głęboką rynną, której boczne ściany sięgały daleko powyżej dachu naszego samochodu.
Na drodze było spokojnie – żadnego ruchu pojazdów. Nie zauważyliśmy także śladów na bocznych traktach prowadzących w kierunku lasu, które mogłyby nasuwać podejrzenie, że ktoś pojechał kraść drewno lub polować. I wydawało się, że po załatwieniu interwencji domowej, do której nas wezwano, spokojnie przepatrolujemy kilka najbliższych wsi i przed nocą wrócimy do bazy na mocną i gorącą kaw
Doskonale wiedzieliśmy, że w tej okolicy jesteśmy zdani tylko na siebie. Ale byliśmy dobrymi gliniarzami i lubiliśmy swoją robotę. Jechaliśmy więc prosto przed siebie z tą lekką nonszalancją, obserwując, na pozór niedbale, boczne wjazdy, składy drzewne i majaczące w oddali, w śnieżycy, wiejskie domy, w których już paliły się elektryczne lampy; i troszeczkę, gdzieś w głębokiej podświadomości, zazdrościliśmy siedzącym w ich wnętrzach, w przepastnych, wygodnych fotelach, przed telewizorami, normalnym, spokojnym ludziom, dla których w sobotę po południu skończył się wreszcie długi tydzień pracy i teraz – aż do poniedziałku – mieli czas na wytchnienie i zebranie sił koniecznych do wkroczenia w następny tydzień. Trzeba być jednak przez wiele lat policjantem, i pracować długo w tej samej okolicy, aby dobrze poznać wszystkich mieszkających tam ludzi, a później - jadąc ulicą – widzieć ich oczami wyobraźni, czuć panującą wewnątrz atmosferę, rozumieć ich problemy i namiętności, i wiedzieć, że ten widoczny zewnętrzny spokój, to tylko barykada, za którą ukryło się ciężkie, znojne, czasami radosne, ale i niekiedy drapieżne, posiekane problemami, zakochane w sobie życie.
Wprawdzie zdążaliśmy do Ulucza na interwencję domową, ale w podświadomości miałem nadzieję, że będziemy mieli szczęście i uda nam się trafić, na gorącym uczynku, jakiegoś złodzieja drewna, albo kłusownika, a w ostatecznym razie – chociaż Gruby tego nie cenił – jakiegoś pijaka za kierownicą. Michał widocznie myślał o tym samym.
- Co byś powiedział gdybyśmy za jednym strzałem strącili sprawcę kradzieży i nietrzeźwego kierowcę – powiedział , gdy minęliśmy, zasypany śniegiem równo z dachem, przystanek autobusowy w Kobylnicy i zbliżaliśmy się do Rabego, gdzie drogi rozchodzą się w kierunku Dynowa i Dydni.
- Nie kracz za dużo, bo jeszcze wywołasz wilka z lasu – skarciłem go, ponieważ miotały mną tego dnia sprzeczne uczucia. – Mimo wszystko chciałbym dzisiejszej nocy mieć spokojną służbę. Może to nieetyczne, co powiem, ale mam w dupie tę jego ciągle nienasycone ambicje. Właśnie w tej chwili zdałem sobie sprawę, że mam zamiar, po ośmiu godzinach, wrócić do domu i położyć się do ciepłego, pachnącego kobietą łóżka...
- Ja też bym tak chciał – ciągnął Michał. – Ale szkoda tych dodatków. I tak przecież dużo nie zarabiamy. Trzeba by, chociaż na chwilę, zamknąć gębę naszemu pryncypałowi.
Byłem zdenerwowany, ponieważ przez cały czas, od rozpoczęcia służby, miałem znowu to cholerne przeczucie, że coś się wydarzy. Niepokoiło mnie to, tym bardziej, że przy tej odległości do miasta i takiej parszywej pogodzie, w razie potrzeby , nie mogliśmy liczyć na żadną pomoc i byliśmy zdani tylko na siebie.
Minęliśmy szczyt wzniesienia, skończył się tunel śnieżny i wtedy – jak na złość – zobaczyłem zbliżającą się do skrzyżowania czerwoną, terenową toyotę. Samochód podskakiwał na wybojach, ale kierowca musiał nas zauważyć, i widocznie, z jakiegoś powodu, za wszelką cenę chciał uniknąć spotkania z Policją, bo przyśpieszył gwałtownie. Sto metrów przed nami minął rozdroże i bardzo szybko zniknął nam z oczu za następnym wzniesieniem.
- Jasna cholera! Jest za daleko. Ucieknie! – powiedział Michał, Ale pomimo to dodał gazu i ruszyliśmy w pościg. Było bardzo ślisko i nasz wysłużony landrower zaczął niepokojąco tańczyć na drodze. Jeździliśmy bowiem, ze względu na cięcia budżetowe, na wielosezonowych, wąskich oponach, które – w takich warunkach – na zakrętach nie trzymały się dobrze drogi. Minęliśmy pagórek, ale on – tak jak przypuszczałem – był już trzysta metrów dalej i gnał w dół na złamanie karku.
- Spokojnie Michał! Niech ucieka. Dorwiemy drania później. Byle tylko nie rozwalił sobie tępego łba na przydrożnym drzewie. – Wolałem chwilowo mu odpuścić, ponieważ nie miałem ochoty wyciągać go martwego z pokiereszowanego samochodu. W końcu chcieliśmy tępego buraka, tylko zatrzymać, a nie zabić. Ponadto wydawało mi się, że w wymykającym się nam samochodzie siedziało więcej osób.

Zwolniliśmy więc i jechaliśmy przez wieś z szybkością patrolową, tak jakbyśmy w ogóle nie zwrócili na niego uwagi. Ale instynktownie czuliśmy, że coś jest nie w porządku – kierowca najprawdopodobniej jest pijany albo przerzuca Azjatów przez granicę, a może ma jeszcze jakiś inny z wielu cholernych możliwych powodów, które zmuszają go do uniknięcia spotkania z nami. Z doświadczenia wiedzieliśmy, że będzie chciał, jak najszybciej, przycupnąć w jakimś niewidocznym, osłoniętym od drogi zakamarku i przeczekać niebezpieczeństwo. Najlepiej jest, w takiej sytuacji, ukryć się w stodole u jakiegoś gospodarza. Ale tym razem miał pecha, bo chwyciliśmy trop, i poczuliśmy już ten pobudzający do działania zapach adrenaliny, więc nie było mowy abyśmy mu odpuścili i poddali się bez walki.

Zauważyłem go na czwartej posesji. Stał za domem, przysłonięty częściowo górą odrzuconego z podwórka śniegu. Ale w pojeździe, ani w jego pobliżu i na posesji nie było widać żadnych osób. Zdążyli już uciec, wiec nie było najmniejszego sensu, aby tam wjeżdżać. Postanowiliśmy załatwić draba prostym fortelem.

Spokojnie przepatrolowaliśmy wieś. Załatwiliśmy tą drobną domową interwencję, z którą tam jechaliśmy. Chwilę pomarudziliśmy przy sklepie i domu ludowym, a później - tak jakby nas oficer dyżurny pilnie wysłał do innej miejscowości – wróciliśmy tą samą drogą w kierunku Góry Wariatki.

Interesujący nas samochód nie ruszył się z miejsca. Jego właściciel siedział w mieszkaniu, oglądał telewizję i czekał spokojnie, aż się wyniesiemy z tego terenu i będzie mógł, bez ryzyka, wrócić do domu. Wtedy już wiedzieliśmy, nie pytajcie mnie skąd, że jest to, mieszkający na drugim końcu wsi, Andrzej Wrona, miejscowy przedsiębiorca, właściciel sklepu spożywczego i dyskoteki w sąsiedniej gminie, który dorobił się głównie na przemycie papierosów i wódki i teraz wydawało mu się, że świat należy do niego. Był to człowiek inteligentny, ustawiony, ale mimo wszystko lekkomyślny, bo lubił po alkoholu siadać za kółko, i wiele już razy – czego nie trzymał w tajemnicy – skutecznie wymykał się gliniarzom..

- Wygląda na to, że i tym razem miał szczęście i udało mu się nas wykiwać – powiedział Michał.

- Jeszcze zobaczymy. Tak łatwo mu nie pójdzie – sprzeciwiłem się. I - ponieważ nie cierpię pijaków za kierownicą, łapówkarzy, kombinatorów i cwaniaków, postanowiłem zaryzykować.

Za wsią, zamiast wrócić do bazy na gorącą kawę - jakby postąpiła większość szanujących się i spokojnie czekających na zasłużoną emeryturę, starych gliniarzy – ryzykując zakopanie samochodu w śniegu i spędzenie nocy w lesie, skręciliśmy do Babicy, następnie drogą leśną zatoczyliśmy duży łuk i dwadzieścia minut później, z drugiej strony, wjechaliśmy z powrotem do Ulucza. Mieliśmy nadzieję, że nasz przeciwnik nie zaryzykował i jeszcze czeka, ponieważ powszechnie wiadomo było, że policjanci lubią udawać, że odjeżdżają, a po kilkunastu minutach wracają jeszcze raz tą sama drogą. Był to zwykły, ale często skuteczny trik, stosowany przez nas niemal codziennie, dobry na drogowych zabójców pijących pod sklepami i drobnych złodziei. Nie sprawdzał się natomiast zupełnie przy zatrzymywaniu zorganizowanych grup kradnących drewno z lasu lub przemytników, którzy zabezpieczali się, wysyłając na drogę, wyposażone w telefony komórkowe, ruchome czujki w samochodach.

Czekaliśmy dość długo, zrobiło się ciemno i zapaliły się rzadko rozrzucone po wsi lampy uliczne. Padał drobny śnieg, który zasypał wszelkie ślady na drodze. Było cicho i spokojnie, i tylko dalekie ujadanie, pilnujących gospodarstw, wiejskich psów, światła w domach, i wzbijające się w górę dymy z kominów świadczyły o toczącym się we wsi życiu. W domach było ciepło i przytulnie, a w naszym samochodzie spadła temperatura i mróz zaczął nas szczypać po policzkach.. Więc, jak zawsze na nocnej, zimowej zmianie, zapragnąłem tego domowego ciepła, poczucia bezpieczeństwa i spokoju oraz nierozerwalnie związanego z domem, niemal namacalnego, najdroższego mi, zapachu dobrej, przyjaznej, krzątającej się przy kuchni kobiety, mieszającej drewnianą łyżką w dużym rondlu gorącą strawę.

- Dobrze byłoby teraz zasiąść w chałupie przed telewizorem z kubkiem buchającej parą herbaty. Obejrzeć jakiś dobry film. I mieć w dupie tych wszystkich skorumpowanych, drobnych polityków, awanturników domowych, pijaków i złodziei - powiedział Michał. – Wiele bym dał za to. - Był dużym, twardym mężczyzną o mocno już posiwiałych skroniach. Ale widocznie, tak jak mnie, dopadła go ta paskudna, nocna chandra. Chwilowo nie potrzebowaliśmy nic tylko odrobinę ciepła i spokoju. Tymczasem byliśmy, jak te szare, nocne, wiejskie burki na krótkim łańcuchu, pilnujące w obejściach, za marne ochłapy z obiadu, dobytku właścicieli, które komendant powiatowy, jego obrośli tłuszczem zastępcy i naczelnicy wydziałów twardo i bezlitośnie trzymali za jaja; za których każdy -zatrzymany do wytrzeźwienia - zalany w cztery dupy szofer, sadysta domowy, drobny złodziej lub oszust finansowy, inkasujący, dużą łychą, z państwowej kiesy zwrot podatku WAT za nie istniejący eksport butów na Ukrainę, codziennie płacił podatki, i jako członek „klubu pracodawców” zwalniał nas dyscyplinarnie z roboty. Albo – jeszcze gorzej – groził, że zaraz po powrocie, osobiście, lub rękami wynajętych zbirów urwie nam, przy samej dupie, głupie, gliniane łby. Ale to jeszcze nie stanowiło problemu. Problem zaczynał się dopiero wtedy, gdy ktoś rozszerzał zemstę na rodzinę i w niewybrednych słowach obiecywał, że załatwi nasze żony i dzieci. Wtedy trzeba było mieć stalowe nerwy, aby nie wyciągnąć ręki i nie przypierdolić mu w ten niemądry, mściwy, zapijaczony pysk. Staliśmy długo, ale wreszcie coś się ruszyło.
- Chyba go mamy – powiedziałem, bo daleko przed nami pojawiły się światła jakiegoś pojazdu, który poruszał się w odpowiednim kierunku. Było duże prawdopodobieństwo, że jest to interesujący nas samochód.
Michał uruchomił silnik i zablokował drogę. Rozumieliśmy się bez słów. Ktokolwiek jechał nie miał szans na ucieczkę, bo kiedy wyłonił się zza drzew i zobaczył radiowóz było już za późno na jakikolwiek skuteczny manewr. Wyszedłem z radiowozu, zapaliłem latarkę i czerwonym światłem nakazałem kierowcy zatrzymanie się. Tak jak przypuszczaliśmy, była to czerwona Toyota. A za kierownicą siedział, znany nam dobrze z podobnych imprez, ale dotychczas nieuchwytny Andrzej Wrona.
- Nosił wilk razy kilka... – pomyślałem. Nie przypuszczałem, aby chciał nas staranować. Musiał się zatrzymać, albo próbować ucieczki, skręcając w boczną, ślepą dróżkę, prowadzącą do przysiółka Moczary, na końcu którego znajdowała się jego okazała, rodzinna siedziba.
Andrzej nie zastosował się do polecenia. Wybrał drugie wyjście. I po raz kolejny tego dnia popróbował szczęścia. Zwolnił przed radiowozem, tak jakby chciał zatrzymać pojazd, a później gwałtownie dodał gazu i wiał w kierunku Moczar. Jego samochód rwał przed siebie, tańczył po całej wąskiej drodze i odbijał się, to lewym, to prawym bokiem od wysokich, śnieżnych wałów. Ale nie miał szans, bo droga kończyła się, a dalej było już tylko, zasypane śniegiem, szerokie pole.
Ruszyliśmy za nim i dopadliśmy go na wjeździe do własnej posesji, gdzie niezbyt dokładnie trafił na mostek i zakopał się w zaspie śnieżnej.
Był to zaledwie początek naszych problemów. W samochodzie oprócz kierowcy jechało dwie kobiety i mężczyzna. Wszyscy na rauszu wracali z jakiejś dużej sobotniej imprezy. Michał stawił twardy opór, nie chciał wyjść zza kierownicy i poddać się kontroli. W końcu jednak udało nam się go wyciągnąć z samochodu i zakuć w kajdanki. Był bardzo silny, sprawnie kopał i zapierał się nogami, więc kilka razy wszyscy trzej skąpaliśmy się w głębokim śniegu. W tym czasie jednak z najbliższych domów przybiegło kilka, zaalarmowanych wrzaskiem kobiet, niezbyt dokładnie zorientowanych w sytuacji, dodatkowych osób, które wraz z pasażerami podjęli próbę odbicia nam zatrzymanego sąsiada.
- Jak tak można człowieka traktować! Co to za Policja? ZOMOWCY! – wrzeszczała jedna z kobiet, po czym doskoczyła do zatrzymanego, chwyciła go za kurtkę i ciągnęła w kierunku domu. To ośmieliło pozostałe osoby, które przyłączyły się do niej. Walczyliśmy z nimi przez pół godziny i oczekiwaliśmy na wezwane posiłki, na które nie było nadziei.
Oni ciągnęli go w swoją stronę, a my w swoją. Ktoś z tyłu rozerwał mi kamizelkę odblaskową z napisem „POLICJA”. Na szczęście mężczyźni trzymali się trochę z boku. Szalały głównie kobiety, nie reagując na żadne ostrzeżenia i słowną perswazję. Baliśmy się użyć w stosunku do nich jakichkolwiek środków przymusu bezpośredniego, bo mogło to nie spodobać się mężczyznom i bardzo zaognić sytuację.
W końcu jednak udało nam się wciągnąć zatrzymanego częściowo do radiowozu, ale wyprostowane, bose nogi, gdyż pogubił w śniegu buty, trzymał na zewnątrz, aby uniemożliwić nam zamknięcie drzwi. Wtedy przez radio, głośno odezwał się, idący nam na odsiecz, patrol z sąsiedniego komisariatu. Nie mógł do nas przybyć szybciej niż za godzinę, ale na zewnątrz słychać było wyraźnie, że nie jesteśmy sami, że ktoś do nas jedzie. I ta wiadomość przeniknęła do świadomości kotłujących się przy radiowozie i blokujących drogę ludzi. Chyba dopiero teraz, pomimo wielokrotnych ostrzeżeń, zdali sobie sprawę z tego, że uniemożliwiając zatrzymanie nietrzeźwego kierowcy sami popełniają przestępstwo, za co mogą zostać pociągnięci do odpowiedzialności.
Kiedy wyrwaliśmy się stamtąd i opuścił nas stres, poczułem, że nogi mam jak z waty. Byłem już na skraju wyczerpania fizycznego, jak sportowiec po biegu maratońskim. I przez chwilę wydawało mi się, że serce wyskoczy mi z piersi. Ale nie było jeszcze tak źle i wszystko wróciło do normy.
Zatrzymany Wrona także pogodził się z losem i bez problemu poddał się badaniu na zawartość alkoholu w wydychanym powietrzu.
- Aleś się napoił, bracie - powiedział Michał. Widziałem, że on także ledwie łapał powietrze i z niepokojem macał się po kaburze i kieszeniach, upewniając się, że broń i pozostałe wyposażenie znajduje się na miejscu. – Trzy promile, jak w pysk strzelił. Teraz nieźle za to bekniesz. Ale to już twoje zmartwienie. Dzisiaj masz nocleg zapewniony. Zdrzemniesz się do rana w izbie wytrzezwień, a jutro wrócisz do domu autobusem w moich filcakach, które trzymam w bagażniku na wszelki wypadek i zwykle i używam d o obsługi samochodu. Pożyczę ci je – znaj moje dobre, chamskie serce – abyś nie musiał boso zapierdalać po ulicy.
- Ty się o mnie, gliny łbie, nie martw. Dam sobie radę. Nie z takich opresji wychodziłem. Mam swoje sposoby. – Bełkotał w trzeciej klasie zatrzymany. – Żebyś się nie zdziwił, jak będziesz musiał, jeszcze dzisiaj, odstawić mnie z powrotem do chałupy. Ja swoje zapłacę. Stać mnie na to. Ty się lepiej martw, aby jutro, z jakiegoś błahego powodu, nie wylali cię na zbity pysk z roboty. Bo gdzie wtedy oczy pokażesz.
- Zamknij się i spij – uciszyłem go i przez jakiś czas jechaliśmy w milczeniu.
Wydawało się, że jest to zwykła pijacka bufonada, niczym nie poparte stroszenie piór z jakim spotykaliśmy się codziennie w naszej robocie. Taka kolejna mała dolegliwość wkalkulowana w comiesięczną pensję, więc nie braliśmy tych słów poważnie. Coś jednak w tym musiało być, bo w połowie drogi wezwał nas oficer dyżurny i polecił natychmiast stawić się w komendzie. Tam odebrano nam zatrzymanego, a nas – pod osobistym nadzorem Grubego, którego tylko w tym celu zerwano z łóżka i ściągnięto do komendy – poddano badaniu na trzeźwość. Okazało się bowiem, że jakiś obywatel - jak się później dowiedzieliśmy, dozorca pewnego ukrytego w lesie hoteliku nad Sanem, bardzo chętnie odwiedzanego przez pękate szyszki z województwa, a prywatnie teść Andrzeja Wrony - złożył telefoniczną skargę do odpowiedniej policyjnej komórki w Warszawie, że w Uluczu dwaj pijani policjanci napadli na własnej posesji niewinnego człowieka, pobili go i bez powodu zatrzymali do wytrzeźwienia.
W komendzie spędziliśmy cztery długie i nerwowe godziny. Na szczęście, jak zawsze na służbie, byliśmy trzeźwi, jak niemowlaki. Musieliśmy dokładnie opisać całe zdarzenie, a później, od razu, zostaliśmy osobno przesłuchani w tej sprawie.
Gruby robił dobrą minę, uśmiechał się ironicznie i powiadał, że to wszystko dla naszego bezpieczeństwa, aby nam nic nie można było zarzucić, ale w rzeczywistości srał w gacie na samą myśl, że podpadnie komuś na górze, co może zachwiać jego spokojnie rozwijającą się wieloletnią karierą i nie będzie już mógł codziennie, błogo drzemać za biurkiem. A może, przyszło mi nagle do głowy, nie było nawet skargi do Warszawy, może on sam był tym kimś z wierchuszki, który pociągał za sznurki w tej sprawie.
- Co wy tu mi pierdolicie, sierżancie! - zbeształ mnie kiedy usiłowałem sprzeciwić się jego decyzji. - Ja tu jestem dzisiaj pierwszy po Bogu, a wy macie słuchać i wykonywać rozkazy. Skargę na mnie możecie napisać jutro. Proszę odwieźć zatrzymanego do domu! Nad tym nie ma dyskusji, to jest moja ostateczna decyzja. Nie ma potrzeby, ani dostatecznych podstaw, aby chłop spędził noc w areszcie lub w izbie wytrzeżwień. To są dla niego dodatkowe koszty, a my robimy tylko to, co jest niezbędne. Żadnych dodatkowych uciążliwości.
W drodze powrotnej Andrzej Wrona przyznał się , że gdy go zatrzymaliśmy, wracał z imprezy u teścia. Nieco przetrzeżwiał , ale nadal grał swoją rolę. Był w dobrym nastroju i robił sobie z nas jaja.
- Przecież mówiłem wam, buraki, że mam swoje sposoby i odwieziecie mnie do domu. Z resztą też sobie jakoś poradzę, a wy wyjdziecie na durni – śmiał się, gdy powróciliśmy do Ulucza. Jego samochód nadal siedział w zaspie.– Mógłbym teraz rozpierdolić sobie łeb o ścianę, pójść do lekarza po obdukcję i jutro złożyć zawiadomienie, że ze złości, bez powodu, pobiliście mnie w drodze powrotnej. To by was wykończyło. Ale nie bójcie się, polubiłem was, chłopaki, i nie zrobię tego.

III

Minęło kilka dni, a ja ciągle nie mogłem zebrać się do kupy. Nic nie mówiłem, ale czułem się tak, jakby przypadkiem przejechał po mnie walec drogowy, albo jakbym dostał publicznie, z otwartej dłoni, w mordę. Nie czułem bólu fizycznego, ale nieprzerwanie dręczyło mnie coś w środku, w głowie – jakieś zachwianie równowagi, poczucie urażonej dumy, podeptanej godności. Dryfowałem w różne strony, niczym, wytrącona ze stałej orbity, planeta na chwilę przed kosmiczną katastrofą. Czułem, że muszę coś ze sobą zrobić, bo inaczej pęknę, jak przekłuty szpilką, weselny balon.
W takim stanie ducha pojechałem na odprawę miesięczną. Możecie mi wierzyć, że nawet dla kogoś o całkowicie zdrowych, stalowych nerwach nie było to nic przyjemnego. A ja byłem na krawędzi – niesamowicie zmęczony, znużony służbą i zupełnie rozbity wewnętrznie. Od tamtej nocy nie potrafiłem się zebrać do kupy, bo całkowicie utraciłem wiarę w sens tego, co przez tyle lat robiłem. Zostałem upokorzony i nie czułem już za plecami żadnej siły, żadnego oparcia. Po raz kolejny, ale teraz szczególnie jasno, widziałem, że na tym świecie liczą się tylko osobiste przysługi, osobiste korzyści. A prawo, które nam przez całe życie wpajają do naszych tępych, naiwnych łbów oraz sprawiedliwość, to tylko ładnie brzmiące i nagminnie wykorzystywane przez cwaniaków, jako tarcze ochronne, fasady słów. A za nimi, w ukryciu, toczy cię niewidoczne gołym okiem, bogate życie. Tam ustala się kierunki działań, decyduje się o awansach, stopniach, hojną ręką rozdaje godności i majątki. A kto o tym nie wie - tak jak ja do tej pory - jest naiwnym, ślepym durniem.
- Nic się nie zmieniło – myślałem, siedząc na odprawie – tylko sukno przykrywające długi stół zmieniło barwę z czerwonej na ciemno-zieloną. – Ale za nim siedzieli w czystych, białych koszulach z krótkimi rękawami dla wygody, pomimo zimy, porządnie wygoleni, wymyci i wypoczęci, i zadowoleni siebie ci sami ludzie, co dawniej: nasi wielcy bosowie: komendanci i naczelnicy, moi przełożeni, ludzie sukcesu, od tylu lat nieprzerwanie utrzymujący się na fali, którzy zręcznie, niczym piękne, stare żaglowce, wykorzystywali wiatr – obojętnie z której strony by nie wiał – do poruszania się do przodu. Ludzie, którzy nigdy nie byli frajerami walącymi głową w mur, gdyż zawsze wiedzieli, że nie opłaca się płynąć pod prąd, a najwygodniej, i najtaniej jest ustawić swoją łajbę w głównym nurcie i wraz z nim spokojnie dryfować.
Jak zwykle wszyscy trzymali w łapach biuletyny miesięczne i zajmowali się statystyką. Wyrażali ostrożne ogólne zadowolenie i wzajemnie klepali się po plecach. A kozła ofiarnego szukali ostrożnie na dole, z daleka od każdego z nich – w maleńkich komisariatach.
- My tutaj, panie komendancie, robimy, co możemy i są efekty, ale – przykro to mówić – komisariaty nam nie pomagają. Tam praca operacyjna leży. Od dłuższego czasu nie mamy od nich żądnych wartościowych informacji – narzekał Pomidor, naczelnik sekcji kryminalnej. – A złodzieje przyjeżdżają ze wsi i na parkingach okradają nam samochody. Nie mówię już o przestępczości gospodarczej, o wyłudzeniach kredytów, o zatrzymaniach sprawców przemytu alkoholu i papierosów...
Komendant skinął głową na znak aprobaty. I czekaliśmy z niepokojem, aż zacznie pytać z osobna każdego z nas: „I co pan zrobił, w tym miesiącu, żeby było lepiej?” Ale pytanie nie nastąpiło. Zamiast tego głos zabrał Gruby, zastępca do spraw kryminalnych, ten sam który kazał mi odwieźć pijanego Wronę do domu .
- Tak, zgadzam się z naczelnikiem. Oni tam nic nie robią, nie wykazują żadnej inicjatywy. W każdej gminie jest rynek, gdzie co najmniej raz w tygodniu handluje się towarami z przemytu, ale zatrzymanych sprawców tych przestępstw nie widzę w biuletynie statystycznym.– Mówiąc to wbił swoje oskarżycielskie, świdrujące ślepia we mnie, tak jakby – zwracając się do wszystkich – tylko mnie wybrał za cel ataku. Nasze oczy spotkały się w połowie drogi i na chwilę związały nas ze sobą - był to pojedynek dwóch debili - ale ja nie opuściłem wzroku, nie potrafiłem tego zrobić, coś się zacięło w mojej dotychczas sprawnie funkcjonującej maszynerii, jakbym bezpowrotnie stracił instynkt samozachowawczy. – Wydaje im się – kontynuował swoją wypowiedź - że wystarczy, od czasu do czasu, upierdolić na drodze jakiegoś pijaczka. A i to nie zawsze potrafią dobrze zrobić, tak jak ostatnio policjanci z Baranowa w Uluczu... – Wtedy już wiedziałem, że to nie chodzi tylko o robotę, że to coś osobistego. Poczułem, że koszula klei mi się do pleców i zrozumiałem, że w tamtą noc postąpiłem bardzo nierozsądnie, właściwie podciąłem sobie gardło, wyrażając, w obecności oficera dyżurnego, swój sprzeciw wobec wydanego polecenia odwiezienia do domu zatrzymanego Andrzeja Wrony. Ale było mi mało, ponieważ z natury jestem przekorny. I wyobraziłem sobie, oddalony zaledwie trzysta metrów od komendy, olbrzymi bazar, na którym codziennie setki handlarzy sprzedawało, przemycone z Ukrainy, papierosy i wódkę i inne towary z podrobionymi znakami firmowymi, o czym Gruby nie chciał mówić. Pochyliłem się nad stołem i dyskretnie, ale tak aby wszyscy słyszeli powiedziałem do kolegów z sąsiednich komisariatów:
- Może byśmy, zamiast tutaj siedzieć, poszli na ruski rynek i przyprowadzili wszystkie handlujące tam osoby. To, przypuszczam, załatwiłoby sprawę wykrywalności na jakiś czas. – Spodobał im się pomysł, ale nikt nie chciał wychylać się z propozycją. W przerwie Gruby podniósł się zza stołu, podszedł do mnie i powiedział:
- Co się tak na mnie patrzysz, jakbyś chciał mnie zabić?
No cóż, trafił w sedno, bo faktycznie poczułem w sercu jakiś morderczy instynkt. Miałem dość tego smrodu, matactwa, dość tego tępego zapatrzonego w siebie półgłówka.
- Jakbym tak wstał, podszedł do niego i przyłożył mu pistolet do ptasiego łba - przemknęło mi przez głowę. – Chyba by się sfajdał w pory ze strachu. Podniosłem się z krzesła, a w moich oczach zapalił się ogień. I chyba wtedy całkiem odbiła mi palma. Bowiem prawą rękę opuściłem na zwisający mi z boku szesnastostrzałowy pistolet marki Walter. Nie wiem, co chciałem zrobić, ale byłem gotów odstrzelić mu łeb. I on chyba to wyczuł, cofnął się o krok i jakoś dziwnie zmalał.
- Spokojnie, sierżancie! Nie bierzcie tego do siebie - powiedział. – To jest tylko taka zabawa.
Wtedy również, na szczęście, przypomniałem sobie podstawową zasadę myśliwską, która mówi, że nie strzela się z kuli do ptaków, do drobiu. A ja przecież śruta nie miałem, miałem tylko kule kaliber 9 mm.
- A to przecież jest drób, zwyczajny ptasi móżdżek – pomyślałem. – Marny chuj na kaczych nogach. – Tak go wszyscy po cichu przezywaliśmy. I myśl ta na chwilę rozładowała moje napięcie. I chyba uratowała nas obu. Bo nie zastrzeliłem ptaka, nie zostałem mordercą i nie gniję w kryminale.
- Nie, nie mam zamiaru Pana zastrzelić – powiedziałem już bardzo flegmatycznie po dłuższej chwili, wiedząc, że ostatecznie palę za sobą mosty. – Ale może być Pan pewny, że gdybym chciał to zrobić, nie zdołałby się Pan przede mną ukryć.
Teraz siedzę sobie spokojnie na emeryturze, bowiem niedługo po tym zdarzeniu podałem się do dymisji. Tak to można nazwać. Ale ciągle boli mnie serce, bo w końcu dla tych paru groszy, dla spokoju, wygodnego życia, dla rodziny, tamtego dnia, kolejny raz w życiu, ugiąłem się i usiadłem. A powinienem przynajmniej rozkwasić mu ten, prowokacyjnie tkwiący między dwoma tłustymi policzkami, czerwony, kartoflany nos.


PONIEDZIAŁEK WIELKANOCNY


Około roku 1960: W owych czasach, gdy w naszej wsi nie było jeszcze asfaltowej szosy, elektryczności, oświetlenia ulicznego, ani telewizorów, ani dużej murowanej szkoły, ani kościoła, ani tak bardzo znudzonej młodzieży, ubranej w tureckie dżinsy i marzącej o życiu w zatłoczonym mieście. A pod sklepami codziennie nie gromadziły się watahy podpitych starych kawalerów, gdyż dziewczyny nie udawały panien z miasta, nie brzydziły się zapachem mlecznych krów i chętnie wychodziły za chłopskich synów. W tamtych naiwnych czasach, gdy udając się do Przemyśla wozem lub piechotą, zabierało się ze sobą na rynek koszyk jaj, gęś, osełkę masła i kilka butelek śmietany. I nikt jeszcze nie słyszał o sklepach ze zdrową żywnością, bo wszystko było pachnące, świeże i ekologiczne. A jechało się cztery godziny po wyboistej, leśnej drodze. Gdy wierzono w zjawy i przepowiednie, i w długie wieczory zimowe, w chałupach kopciły naftowe lampy, oświetlając kilkanaście pochylonych ku sobie głów. Na zabawach zaś tańczono polki – zamaszyste z przytupem i kropką, oberki i modnego twista. Gdy ojcowie nasi nie mieli zmarszczek i siwych włosów, nie tylko dlatego, że byli młodzi, ale także dzięki temu, że żyli uczciwie; wolni od nieujarzmionej chęci posiadania coraz to nowych dóbr materialnych, i nie trzymały ich na smyczy telefony komórkowe. A matki nasze nosiły skromne stroje, wyszywane własnoręcznie w kolorowe kwiaty i rozstrzygały spory rodzinne przy pomocy miejscowego wróża. W owych śmiesznych i ciężkich czasach wojującego socjalizmu, niedzielnych czynów społecznych; w epoce Przybosiów, Białoszewskich, Nowaków – w mojej rodzinnej wsi, Hucie Brzuskiej świętowano uroczyście Poniedziałek Wielkanocny i przygotowywano się do wesela starszej córki naszego sąsiada.
Dzień obudził się pogodny. W południe w powietrzu nie było już śladu nocnego chłodu, a sucha jesienna trawa szeleściła pod butami. Ziemia była ciepła, drzewa i domy też były ciepłe. Wszędzie roiło się od ociekających wodą, roześmianych dzieci.
Siedziałem przed domem na ułożonych w stertę, pachnących żywicą deskach sosnowych. Byłem dziesięcioletnim, szczupłym i trochę nieśmiałym chłopcem. Wargi miałem ciągle popękane od oblizywania się na wietrze, jasne kędzierzawe włosy przysłaniające małe uszy, a ręce podrapane cienkimi szramami od nieostrożnej zabawy z kotem. Wszystko było we mnie małe oprócz oczu, które przypominały cebule, miały tę samą barwę, co niebo i nawet, gdy płakałem, zdawały się urągać moim prześladowcom.
Obok mnie przykucnął na ziemi mój szkolny kolega, Andrzej. Był to wysoki, ciemnowłosy, troszeczkę przygarbiony chłopiec z głową lekko wciśniętą w ramiona, który miał nieustraszony charakter i chciał uchodzić za prawdziwego wiejskiego zawadyjakę.
Andrzej splunął do puszki, na leżącą w niej na dnie białą grudę karbidu. Szczelnie zakorkował ją drewnianym kołkiem, po czym mocno przydeptał nogą do ziemi. Chwilę czekał – aż w środku zbierze się odpowiednia ilość syczącego gazu – następnie zapalił zapałkę i w odpowiednim momencie przyłożył ją do, zrobionej gwoździem w denku, maleńkiej dziurki. Prawie armatni huk wstrząsnął powietrzem.
- Dobrze poszło! Co? – powiedział i uśmiechnął się. Był w tym specjalistą – prawdziwym puszkarzem. Żaden ze znanych mi chłopców nie potrafił tak głośno strzelić.
Zgłębi wsi odpowiedziało nam kilka podobnych grzmotów
- .Baby, chyba, mają dość! – powiedziałem myśląc o dziewczynach, które ukryły się w stodole sołtysa. – Po tym, jak zaciągnęliśmy Kaśkę do rzeki, żadna z nich nie wychyli głowy na drogę.
- Nie muszą, ale mogą chcieć się zemścić – mruknął. – Zresztą mam lepszy pomysł.
Trzymał w rękach otwartą puszkę, potrząsał nią i uparcie wpatrywał się w jej wnętrze, jak by tam było coś, czego ja nie mogłem dojrzeć.
- Jaki? – zapytałem.
- Dowiesz się po obiedzie. Spotkamy się tutaj za godzinę – odrzekł. A ja nie poczułem się obrażony, gdyż od dawna trzymaliśmy sztamę.
Podniósł się i, nie patrząc na mnie, ruszył w stronę domu. Wsunąłem naszą armatę w szparę między deskami i również poszedłem coś zjeść. Dopiero przed drzwiami zauważyłem, że spodnie mam mokre i całe poplamione błotem.
Na podwórku sąsiada stało cztery, przystrojone kolorowo, gotowe do drogi furmanki. Konie, pobrzękując złoconymi dzwoneczkami świątecznych uprzęży, rwały się do drogi, ale goście i młoda para nie wychodzili jeszcze z izby.
„Wieczorem dopiero się zabawię!” - obiecałem sobie wchodząc do kuchni. Smakowity zapach, smażonej w śmietanie i jarzynach kury, sprawił, że poczułem się bardzo głodny.
Mama, ubrana w najlepszą suknię, sznurowane buciki i gruby, brązowy żakiet, wyglądała młodo i bardzo ładnie. Wydawała mi się inną kobietą, podobną do dziewczyny z portretu ślubnego, wiszącego nad łóżkiem w sypialni rodziców. Wrażenia tego nie pozbyłem się nawet, gdy stawiając przede mną na stole zupę, jak zwykle, pogładziła moją wzburzoną czuprynę.
- No... My jedziemy na ślub do kościoła w Birczy – powiedziała. – Zanim wróci babcia pilnuj, żeby indyki nie odchodziły daleko od domu, bo jeszcze je lis połapie.
- Dobrze! – zgodziłem się szybko, zadowolony, że nie zauważyła moich spodni.
Ojciec, przed lustrem, wiązał krawat, pogwizdując cicho znaną melodię, dumny ze swojego wzrostu, smukłej sylwetki, a najbardziej z nowego garnituru.
Poprzedniego lata nauczył mnie łowić ryby, wyrabiać strzały do łuku; w niedziele zabierał mnie na spacery do lasu i był dla mnie dobry, dlatego go kochałem.
W pokoju nad drzwiami wisiał kolorowy obraz Anioła Stróża Opiekuna Dzieci i drugi na ścianie, przedstawiający Marię j Józefa z dzieciątkiem. A na środku stołu stał cukrowy wielkanocny baranek. Pośród tych obrazów, baranka i rodziców, czułem się bardzo bezpiecznie. „Dobrze jest wiedzieć, że zawsze ktoś się tobą opiekuje” – pomyślałem.
Gdy ponownie wyszedłem na podwórko, pierwszy wóz wyjechał już na drogę. Gniade - ozdobione różnobarwnymi wstążkami i czerwonymi frędzelkami, przywiązanymi do uprzęży - konie rwały się do drogi. Śnieżnobiały welon panny młodej falował w lekkim wietrze. A długi i cienki, jak tyczka do fasoli, pan młody trzymał ją za rękę i co chwila poprawiał, sterczące mu na nosie, grube okulary. Stukot kopyt końskich, skrzypienie wozu i rozśpiewane głosy gości weselnych mieszały się ze sobą, ale nad tym wszystkim górował głęboki tenor mojego ojca, który muskał już wypić kieliszek albo dwa. Właśnie za ten głos ceniono go najbardziej i zapraszano często na starostę weselnego. Tak było i tym razem. Ja również chciałem tak śpiewać, być taki duży i chodzić na wesela.
Usiadłem na progu. Droga opustoszała. W powietrzu znowu zaległa cisza, przerywana tylko, dochodzącym z daleka, piskiem - gdzieś tam polewanych wodą - dziewcząt i rzadkimi już teraz wielkanocnymi wystrzałami z karbidowych puszek. Słońce przygrzewało prawie jak w lecie, a błękitne niebo było roześmiane i radosne. W dolinie dużymi strzępami przeźroczystej mgły parował las.
- Co też Andrzej wymyślił? – zastanawiałem się, obserwując nastroszonego okropnie starego indyka i gromadkę, rozłażących się na wszystkie strony, nieporadnych malców. – Muszę mieć je na oku, bo jak ich lis nie wyłapie, to mogą przejść między sztachetami i potopić się w stawie dla gęsi.
Andrzej przyprowadził dwóch młodszych chłopców. Przynieśli ze sobą starą hydronetkę i dwa blaszane wiadra.
- Podwoiłem siły – powiedział, robiąc tajemniczą minę. – Urządzimy zasadzkę na wesele. Sucha noga stamtąd nie wyjdzie!
- Gdzie? – zapytałem, przypatrując mu się uważnie. – Ten to ma pomysły – pomyślałem. – Że też mnie nic takiego do głowy nie przyjdzie.
- Chodźmy! – zakomenderował, ignorując moje pytanie. – Nie ma czasu na rozmowy, bo trzeba dobrze przygotować zasadzkę.
Ruszyliśmy za nim bez ociągania się. Miał w sobie jakaś olbrzymią determinację, siłę, siłę charaktery - to coś z prawdziwego przywódcy, za którym szło się bez szemrania z zamkniętymi oczami.
Stanowisko zajęliśmy w łozach obok przepustu na strumyku, w pobliżu którego wozy musiały zwolnić, gdyż na poboczach gościńca leżały dwie duże sterty piasku. Dwaj młodsi chłopcy zostali odkomenderowani do obsługi hydronetki z zadaniem kierowania strumienia wody na przejeżdżające wozy. Ja i Andrzej, natomiast, mieliśmy zadawać ostateczne ciosy, posługując się wiadrami. Pozycja była dobra - wozy nie mogły nas ominąć, poza tym mieliśmy stały dopływ wody ze strumyka.
Niebawem na drodze ukazał się pierwszy zaprzęg. Wozy szły za sobą w dobrej odległości, więc mieliśmy czas, zająć się oddzielnie każdym z nich.
W pierwszej parze, z daleka rozpoznałem czerwone konie naszego sąsiada. Na środkowym siedzeniu błyszczała w słońcu biała suknia ślubna panny młodej. Konie szły stępa. Woźnica, dziadek Nachman uśmiechał się i dziarsko strzelił z bata i zaśpiewał:
- Już żeś się ożenił! Już żeś się obwiesił, na tej szubienicy, co chodzi w spódnicy!
Z dalszych wozów słychać było muzykę, jadącej z weselem, orkiestry. Pan młody czule obejmował żonę ramieniem i szeptał jej coś do ucha. A drużki, od czasu do czasu, sięgały rękami do koszyków i rzucały, stojącym przy drodze zasmarkanym malcom, całe garście czekoladowych cukierków.
Przykucnęliśmy w zaroślach.
- Niczego się nie spodziewają – pomyślałem, obserwując jadących. – To będzie całkowite zaskoczenie!
- Lejemy! – wrzasnął Andrzej, gdy wóz zbliżył się do mostku. Chwycił wiadro i pobiegł do drogi. Z hydronetki trysnął mocny strumień wody – chłopcy pracowali sumiennie.
Zaskoczeni goście weselni zasłaniali się rękami. Woźnica strzelił batem i poderwał konie do galopu, przypominając sobie młode lata, gdy w Przemyślu służył w wojsku, w taborach i powoził, ciągnącym działo, czterokonnym zaprzęgiem. Ale było już za późno.
- A niech was licho! Hołota! – zaklął, usiłując końcem bata przyciąć któremuś z nas po portkach.
Andrzej chlusnął wodą prosto w środek zbitych w kupę ludzi. Dziewczyny piszczały. Złapałem następne wiadro i zrobiłem to samo. Nie było czasu myśleć, bo z tyłu nadciągał już następny wesoły, rozśpiewany i brzęczący dzwoneczkami wehikuł.
Dopiero dużo później - po zakończonej bitwie, gdy ostatni goście wyrwali się z zasadzki, a my trochę ochłonęliśmy - zacząłem się niepokoić. W końcu zlać wodą pannę młodą tuż po jej ślubie, to nie to samo, co zaciągnąć Kaśkę do rzeki.
- Ale im się dostało! To jest dopiero zabawa! – chełpił się jeden ze smarkaczy, wyciągając hydronetkę ze strumyka.
- Akcja na medal – dorzucił drugi.
Andrzej nic nie powiedział, ale z wyglądu jego twarzy można było odgadnąć, że jest z siebie zadowolony. Jak wytrawny wódz, obejmował wzrokiem pobojowisko. Dumny ze swojego dzieła, szacował szkody zadane nieprzyjacielowi. Ten chłopak powinien był zostać oficerem. Tylko ja poczułem jakiś niepokój, i niecierpliwie przestępowałem z nogi na nogę, gdyż dopiero teraz przypomniałem sobie, że na pierwszym wozie, tuż za młodymi, siedzieli moi rodzice. Widziałem także, jak ojciec, cały mokry, wyżymał brązową marynarkę od garnituru, z którego był taki dumny. I wydawało mi się, że to ja go tak załatwiłem.
Andrzej zauważył moją skruszoną minę. Domyślił się, co mi się stało, dlatego trzepnął mnie mocno po plecach i powiedział:
- Nic się nie bój, Michał! W końcu jest Oblewany Poniedziałek, czy go nie ma? – Łatwo mu to przyszło, bo tam nie było jego starych.
Wieczorem, we czwórkę, zebraliśmy się na naszym podwórku. Po drugiej stronie drogi, za płotem, orkiestra wycinała skoczne oberki - huczały basy, jęczał akordeon, to znów rzewnie, płaczliwie zanosiły się skrzypce. I nam również – chociaż żaden za wszystkie skarby znanego nam świata, by się do tego nie przyznał – chciało się płakać. Bo pierwsze wieczorne zorze płonęły już na bezchmurnym niebie, dzień uciekał, a my znajdowaliśmy się w tym samym miejscu.
Smutno było siedzieć na deskach przed chałupą, patrzeć z daleka na tą wspaniałą, wesołą zabawę, i nie brać w niej udziału.
- Przepadło nasze wesele – powiedziałem. – Przepadło, jak kamień w wodę.
- Tak, masz rację! – zgodził się Andrzej. - Nie pójdziemy, bo nas złapią. I nie wiadomo, co będą chcieli z nami zrobić? W końcu nieźle daliśmy im dzisiaj popalić!
Jednakże, gdy zrobiło się zupełnie ciemno, nie wytrzymaliśmy, przeleźliśmy przez i ostrożnie zbliżyliśmy się do orkiestry. Teraz już nie wiedziałem, co bardziej chciałbym mieć – akordeon, czy skrzypce? Później, zapominając o strachu i całym, codziennym bożym świecie, zmieszaliśmy się z innymi dziećmi.
W przerwie między tańcami, drużbowie wyłowili nas pojedynczo i ustawili na środku zbitej z desek podłogi. Udało mi się wyrwać i chciałem skoczyć w ciemność, ale przytrzymał mnie Kuba, sołtysa syn – parszywy rudzielec.
- Teraz przyniosą wody i zaraz zacznie się pokazowe lanie – pomyślałem.
Goście weselni otoczyli nas ciasnym kołem.
- A niech to diabli! – zakląłem w duch. – Co mnie podkusiło, żeby tutaj przyłazić.
Ale wszyscy, ku naszemu zaskoczeniu, patrzyli na nas życzliwie i uśmiechali się. Przyszła panna młoda, i targnąwszy pieszczotliwie Andrzeja za kędzierzawą czuprynę, powiedziała:
- Ładnie się dzisiaj spisaliście. Przemokłam do suchej nitki. Należy się wam za to jakaś nagroda!
Poczęstowano nas ciastem i oranżadą. Później ojciec zaprowadził mnie za stół, posadził na kolanach i zupełnie niespodziewanie – zapominając chyba o garniturze – szepnął mi wprost do ucha:
- Zuch chłopak! Zuch...
Działo się to bowiem w czasach, gdy nade wszystko ceniono tradycję, dobry humor i zabawę. I dobiegało końca radosne święto Wielkiej Nocy – Zmartwychwstania Pańskiego. Więc, szczęśliwy, zakochany w życiu, poszedłem biegać i tańczyć samotnie na trawie, wśród tłumu, równie jak ja, beztroskich dzieci, bo dziewczynek się jeszcze wtedy nie prosiło. A garnitur taty postanowiłem odczyścić i odprasować, żeby znowu błyszczał jak nowy, a tata mógł być z niego dumny.
ŚMIERĆ W ZASADZCE


Pogodny, marcowy dzień chylił się ku końcowi. Dobre, dające poczucie bezpieczeństwa słońce, przycupnęło za wierzą okazałej cerkwi, która pierwsza rzucała długi cień na najbliższe ulice. Cień ten wydłużał się, rozszerzał i przynosił ze sobą uczucie strachu, strachu przed nocą i tęsknotę za dniem jutrzejszym.
Około dwieście metrów dalej na północny wschód, na wysokim, górującym nad otoczeniem wzniesieniu, błyszczał w słońcu blaszany dach niemniej okazałego kościoła. W pobliżu kościoła rósł stary dąb z wielką dziurą w pniu u podstawy, którego olbrzymi pień wyraźnie rysował się na tle jasnego jeszcze nieba. W miasteczku, które nazywało się Balice, mówiono że dąb ten został zasadzony 1410 roku z okazji zwycięstwa Polski w Bitwie pod Grunwaldem.
Do kościoła chodzili Polacy, a do cerkwi Ukraincy, która teraz stała pusta, bo pop poświęcił noże, zezwolił, a nawet nakazał wiernym zabijać Polaków i uciekł do lasu, do band UPA.
W połowie drogi pomiędzy cerkwią a kościołem stał budynek żydowskiej bożnicy, który miał zabite deskami drzwi i okna, gdyż Żydów, zaraz na początku wojny, Niemcy wystrzelali na pobliskiej Kamiennej Górce.
Miasteczka przed ukraińskimi, nacjonalistycznymi bandami UPA broniło wojsko, milicja i tak zwana samoobroną. Dzięki temu zdołało skutecznie odeprzeć już kilka ataków.
Tuż po zapadnięciu zmroku na wieży kościelnej zaczął bić dzwon na trwogę, gdyż daleko na horyzoncie, gdzieś od strony Rudawki pojawiła się olbrzymia łuna. Banderowcy napadli na wieś, zabijali napotkanych ludzi i palili domy.
Tej nocy poszła w tamtym kierunku i długo nie wracała kompania rozpoznawcza.
Porucznik Zbigniew Bojanowski pełnił obowiązki dowódcy służby wartowniczej. Mimo młodego wieku wyglądał poważnie. Twarz miał skupioną, miejscami pooraną małymi zmarszczkami, a włosy zaczynały mu za wcześnie siwieć na skroniach. Zaraz po zakończeniu wojny, gdy liczył, że wróci do domu, został, wraz z cała jednostką, rzucony w Bieszczady i skowany do walki z ukraińskimi nacjonalistycznymi bandami. I już przez dwa lata gonił wiatr; przeprowadzał wypady do popalonych, opustoszałych wsi, przeczesywał lasy i ścigał, zapadające się pod ziemię, bandy. Patrzył, jak całymi dziesiątkami ginęli wytrawni, zaprawieni w bojach, frontowi żołnierze, którym udało się szczęśliwie przeżyć wojnę.
W tym czasie nauczył się myśleć kategoriami miejscowej ludności. Wykonywał rozkazy, sam rozkazywał i miał jedną zasadę, od której nie odstępował. Nigdy, jeżeli nie musiał, nie zwierzał się nikomu ze swoich planów. Dzięki temu nieraz udało mu się ocalić głowę. Teraz spodziewał się, że niedługo nadejdzie koniec tej walki, i na żniwa, najpóźniej na jesień wróci do domu.
„Banderowcy nie mogą wiecznie ukrywać się w lasach, palić wsi i zabijać. Niewiele już ich zostało” – myślał. „Na wiosnę zrobi się z nimi ostateczny porządek.”
W ostatnim liście do rodziców podzielił się z nimi tymi spostrzeżeniami. Teraz, przemykając się w nocy pomiędzy, oświetlonymi bladym światłem księżyca, domami , był rad, ze tak postąpił. Chciał ich uspokoić, zapewnić, że nic mu nie grozi i nie ma powodu do zamartwiania się o niego. Zresztą sam czuł się także już bezpieczny. Udało mu się przeżyć najgorsze dwa lata. Nawet nie został ranny, więc nie spodziewał się zginąć teraz, gdy wróg został już prawie rozbity.
Tego dnia podjął ostateczną decyzję. Postanowił zaraz po powrocie do koszar napisać do Kasi.
„Niech się przygotuje” – myślał. „Ślub weźmiemy w maju. Wcześniej pułkownik nie da mi urlopu. Ostatecznie ktoś tutaj musi być i kontrolować, te cholerne posterunki”.
Obok niego spokojnym, równym krokiem szedł st. sierż. Tadeusz Bednarek, prawdziwy szczęściarz. Pochodził z Żywca i był żonaty. Niedawno pokazywał porucznikowi zdjęcie młodej kobiety, trzymającej na rękach dwuletniego chłopczyka. Ożenił się jeszcze w 1944 roku i było to jedno z tych jędrusiowych wesel pod bokiem okupanta.
Porucznik lubił tego zawsze uśmiechniętego chłopca, z twarzą o wiele za młodą nawet dla dwudziestopięciolatka.
Kilka kroków za nimi, zachowując wskazaną względami bezpieczeństwa odległość, maszerowali dwaj całkiem jeszcze zieloni szeregowcy z ostatniego uzupełnienia. Ciężkie karabiny maszynowe zwisały im luźno z ramion.
Łagodny mróz związał rozmiękłe w słońcu resztki zalegającego ulice śniegu, który teraz skrzypiał i chrzęścił pod butami, kroczących środkiem ulicy żołnierzy.
Pomimo chłodu powietrze pachniało już wiosną. W niektórych oknach oszczędnie paliły się jeszcze lampy.
Bojanowski czuł się odpowiedzialny za te słabe światła, za życie powierzonych mu chłopców, których po raz pierwszy prowadził na patrol. Obaj z sierżantem przez dwa lata nauczyli się żyć w tutejszych warunkach, przewidywać grożące w każdej chwili niebezpieczeństwo. Spać w butach, z bronią w ręku gotową do strzału. Nauczyli się chodzić przydrożnymi rowami, jarami górskich potoków. Wiedzieli, że śmierć niekiedy wychodzi spod ziemi, z zamaskowanego bunkra, na którym rośnie kępa krzaków. Innym razem spada z drzewa, czasem z dachu wiejskiej chałupy prosto na głowę, albo kosi długimi seriami spod osłony najbliższego lasu.
Szeregowi Tadeusz Matuszewski i Józef Pakuła przyjechali z ostatnim uzupełnieniem. Nocne, rozświetlające niebo łuny pożarów wzbudzały w nich starach, ale i ciekawość niewidocznego wroga. Wierzyli jeszcze, że wystarczy dobra broń, aby szybko rozgromić, grasujące w okolicy, upowskie sotnie.
Banderowcy po ostatnim nieudanym ataku na Birczę z 6 na 7 stycznia 1964 roku, w ich wigilię Bożego Narodzenia, w którym stracili sporo ludzi, nie odważyli się ponownie zaatakować. Krążyli dookoła, jak sępy. Robili zasadzki na mniejsze oddziały, ale głównie palili wsie i w nieludzki sposób mordowali ludność cywilną.
Tutaj, w miasteczku por. Bojanowski czuł się bezpiecznie, ale nie zaniechał środków ostrożności.
Gdzieś daleko cicho zaterkotał karabin maszynowy.
- Parszywy los. Znowu chyba kogoś rozwalili – powiedział Bednarek i splunął na ziemię. – Jak długo, to jeszcze potrwa?
Matuszewski zacisnął ręce na magazynku broni. Pakuła z uporem wpatrywał się w ciemność, tak jakby chciał zobaczyć grożące im niebezpieczeństwo. Tylko porucznik nie zareagował i kroczył wolno przed siebie, więc pozostali ruszyli za nim.
- Jak tylko wiosna nadejdzie, rozpoczniemy przeczesywanie lasów – powiedział porucznik. – Trzeba wykurzyć ich z tych ziemnych bunkrów i pozbawić oparcia wśród miejscowej ukraińskiej ludności. Bo teraz niektórzy w dzień udają przyjaciół, a w nocy palą i topią noże w plecach swoich polskich sąsiadów.
- Dosyć mam już tego wojowania. Czas wracać do domu – powiedział Bednarek. – Byle tylko nie zginąć na dzień przed końcem.
Niespodziewanie zerwał się ostry wiatr i poruszył gałęziami starych dębów. A w kościele płonął kaganek żywego ognia. Jego delikatny blask padał na witraże wysokich okien.
Wszędzie panował spokój. Wartownicy czuwali. Więc porucznik postanowił dojść do mostu prowadzącego na nowy cmentarz i zawrócić do koszar. Jednakże, gdy znajdowali się około stu metrów za kościołem, pobliżu przepływającej dołem rzeki, zza pnia jednego z drzew wychyliła się jakąś postać i strzeliła krótką serią w ich stronę. Prawie jednocześnie, z różnych stron, rozszczekało się kilka innych karabinów. Banderowcy potokiem przedostali się poza linię warty i przygotowali zasadzkę.
Bojanowski zerwał z ramienia karabin maszynowy, otworzył ogień, ale nie zdołał osłonić, idących za nim żołnierzy, bo przeciwnik otaczał ich z trzech stron. Zaraz na początku został kilkakrotnie trafiony w brzuch. Padając na ziemię, zauważył jeszcze, prowadzącego ogień z pozycji leżącej, st. sierż. Bednarka. I w tej chwili przypomniał sobie, że nie powiedział mu o czekającym go w koszarach urlopie na Święta Wielkanocne, który prawdopodobnie nie będzie mu już potrzebny. Przycisnął rękę do poszarpanego brzucha i poczuł ciepłą i lepka krew, która ciekła mu pomiędzy palcami i barwiła biały śnieg.
Szeregowi z ostatniego uzupełnienia padli od pierwszych serii. Bednarek wytrwał najdłużej, ale i on został trafiony zanim nadeszła pomoc i swoją młodzieńcza krwią zbroczył bieszczadzką ziemię. Umierając nie czuł bólu, tylko paliła go złość, że przeżył to bieszczadzkie piekło od samego początku, a teraz , przed końcem, pozwolił się zabić we własnym obozie. Myśląc o tym, widział, jak jeden z banderowców, w mundurze esesmana, skierował w stronę jego głowy lufę niemieckiego karabinu maszynowego i nacisnął spust. Kula rozpruła mu głowę, przerywając długie marzenie o żonie i dwuletnim synku.
Banderowcy natomiast, zanim nadbiegł zaalarmowany pluton bojowy, omijając wysunięte posterunki, potokiem wycofali się pod osłoną nocy do najbliższego lasu.



ZŁOTY INTERES

Od kilku lat był wdowcem. Wyglądał na czterdzieści lat. Miał szczupłą sylwetkę, blond włosy i bardzo łagodny wyraz twarzy. Jego żona, Mariola na krótko przed śmiercią miała romans, o którym nic nie wiedział. Ale gdzieś na dnie serca czuł, że zaczyna ją tracić. W końcu musiała przyjść ta chwila, bo zbyt długo żyła sama. Przebywał wtedy na kontrakcie w Ameryce. Pieniądze wysyłał do kraju na konto żony – okazywał jej w ten sposób pełne zaufanie – i miał nadzieję, że po powrocie rozpoczną nowe, wygodne życie.
Była nadal piękną kobietą, chociaż jej młodość już minęła. Powiesiła się we własnym mieszkaniu w pewną gorącą sobotnią noc na początku lata. Taką wersję przyjęła policja. Nie pozostawiła żadnego listu, tylko puste konto oszczędnościowe w banku dewizowym. Z biżuterii brakowało jedynie kunsztownego, diamentowego wisiorka, który podarował jej przed wyjazdem do Stanów.
Michał Deynaka nigdy nie uwierzył w samobójstwo żony. Było to nie w jej stylu. Na szczęście nie mieli dzieci. Po powrocie do kraju założył firmę budowlaną. Wynajął prywatnego dedektywa i czekał.
Miesiąc później otrzymał dużą kopertę zawierającą szczegółowy opis trybu życia Marioli w ostatnich miesiącach przed śmiercią., wykaz i adresy znajomych, oraz zdjęcie jej kochanka. Od tej pory sprawą zajął się sam.
Znał adres kochanka żony. Był nim Andrzej Winiarski, właściciel lombardu „Złoty Interes” w Warszawie. Po kilku miesiącach szczegółowo rozpracował jego plan dnia i brudne interesy, jakimi zajmował się pod przykrywką działalności handlowej. Wiedział z kim się spotyka, gdzie spędza wieczory i jakim jeździ samochodem.
Pewnego razu w kawiarni „Astra” poznał jego żonę, piękną naturalną blondynkę o intensywnie zielonych oczach. Na wysmukłej, drobnej szyi miała diamentowy wisiorek, taki sam jaki zginął z mieszkania Marioli.
Tego wieczoru Winiarski otrzymał ważny telefon. Musiał pilnie się z kimś spotkać. Deynaka korzystając z tego, że blondynka pozostała sama, poprosił ja do tańca. Dobrze tańczyła. Michała uderzyło jej podobieństwo do Marioli.
- Piękna, kosztowna rzecz – powiedział w tańcu, patrząc w stronę wisiorka.
- Tak – odrzekła blondynka. Uśmiechnęła Się. Otrzymałam go od męża w drugą rocznicę ślubu. Dzisiaj założyłam pierwszy raz.
Podziękował jej za taniec. Wiedział już wszystko. Winiarski odebrał mu żonę, wyłudził od niej pieniądze, a później ją zamordował. Teraz jeździł dużym reprezentacyjnym mercedesem za jego pieniądze, robił brudne interesy i nie miał przy tym żadnych skrupułów. Nie zasługiwał na to, aby żyć.
Po pewnym czasie do kawiarni wrócił Winiarski. Był zdenerwowany. Telefon okazał się fałszywy. Ktoś zrobił mu niezły kawał.
Miesiąc później na bazarze w Warszawie, od żołnierza wycofującej się z Polski Armii Radzieckiej, Deynaka kupił duży dziewięciomilimetrowy pistolet z tłumikiem. Szczegółowo zapoznał się z jego budową. W domu posiadał podobny pistolet „wiatrówkę”. Dobrze strzelał. Nie musiał trenować. Był gotowy.
W piątek ostatniego tygodnia września, dziesięć minut przed godziną zamknięcia, wykręcił z budki numer lombardu „Złoty interes”. Usłyszał w słuchawce przyjemny głos młodej dziewczyny. Poprosił właściciela.
- Chciałbym z panem zawrzeć poważną transakcję. Zależy mi, aby to było jeszcze dzisiaj – powiedział zmieniając barwę głosu.
- Co to za towar? – usłyszał pytanie.
- Bardzo wartościowy, ale nie chciałbym mówić o tym przez telefon.
- Dobrze. Zaczekam na pana dwadzieścia minut, jeżeli to coś naprawę ekstra.
- Będę o osiemnastej dwadzieścia.
Odłożył słuchawkę. Dotychczas wszystko biegło według planu. Przeszedł dwie przecznice i usiadł na ławce pod kasztanem w odległości około stu metrów od lombardu. Poczekał, aż wyszła ekspedientka, a właściciel pozostał sam. Wtedy podniósł się. Spokojnie przeszedł słoneczną, ciepłą ulicę. W ręce trzymał skórzaną, ciemną walizkę. Był dzisiaj brunetem z długimi związanymi do tyłu włosami. Miał duże, sumiaste wąsy, słoneczne okulary i kolczyk w uchu. Nałożona na kilka swetrów sportowa marynarka wyraźnie zwiększyła objętość jego ramion.
Pchnął drzwi. Winiarski czekał, siedząc za dużym biurkiem w głębi olbrzymiego pokoju.
- Dzień dobry. Dzwoniłem przed chwilą – powiedział.
Podszedł do biurka, położył na nim walizkę i otworzył wiekiem w stronę właściciela lombardu. Wyjął pistolet i wymierzył mu w piersi. W oczach Winiarskiego zobaczył zdumienie, a później strach.
- Byłem mężem Marioli. Zabiłeś ją draniu! Zastrzelę cię, a później zajmę się twoją żoną. Może nawet się z nią ożenię. Mam słabość do pięknych kobiet.
Winiarski zrobił ruch ręką w stronę dolnej półki biurka, gdzie leżał, pistolet gazowy. Deynaka dwa razy nacisnął spust. Odczuł charakterystyczne szarpnięcie ramieniem. Zdziwił się, że odbyło się to tak zwyczajnie. Włożył broń do walizki i wyszedł. Był spocony, blady i przerażająco spokojny.


KŁAMCZYCHA


- Nie będzie zimy w tym roku! – powiedziała Marysia i odwróciła się plecami do okna
Nie będzie? – zdziwiłem się. „Ale co ze Świętami Bożego Narodzenia? Jak to, tak całkiem bez śniegu?” – myślałem. – Nie może być. A skąd ty o tym wiesz, hę? – próbowałem wybadać źródło tej rewelacyjnej wiadomości.
Dziewczynka zaczerwieniła się, machnęła ręką i postąpiła dwa kroki w moją stronę.
Cofnąłem się pod ścianę, żeby zwiększyć dzielącą nas odległość, bo mi się wydawało, że Marysia lada chwila rzuci się na mnie z piąstkami, tak jak dwa tygodnie temu, by mi wbić do głowy tę oczywistą prawdę.
Jak bez śniegu i mrozu zrobimy ślizgawkę przed domem? A co ja będę robił przez całe ferie? – pytałem desperacko.
Dziewczynka zamyśliła się. Patrzyła na mnie z góry, gdyż znacznie przewyższała mnie wzrostem, z odrobiną współczucia w zielonych oczach, ale zdania nie zmieniła.
Możesz chodzić na spacery, bawić się w chowanego albo jeździć na rowerze – powiedziała mądrze, czym mnie jeszcze bardziej zdenerwowała, bo nie miałem roweru, ani nawet zwykłej hulajnogi.
Sama sobie możesz jeździć, ja nie chcę! - wrzasnąłem.
Zacząłem ją podejrzewać, że nie ma sanek ani nart i dlatego tak nieustępliwie występuje przeciwko zimie.
Zobaczysz, że już pojutrze spadnie śnieg – obstawałem przy swoim.
Nieprawda...
Atmosfera robiła się coraz gorętsza.
A co się stanie ze śniegiem, którego co roku tyle spada? Gdzie on się podzieje? No gdzie?
Śnieg w ogóle nie będzie padał – powiedziała, uśmiechając się, pewna, że ma rację.
Zawsze padał, to i teraz musi. Inaczej w czasie świąt kolędnicy nie przyjdą, a przecież ich lubisz – próbowałem ją przekonywać.
Lubię – przyznała – ale to nic nie zmieni. Klimat się ocieplił. Pani na lekcji geografii mówiła, że kiedyś dojdzie do tego, że u nas zim w ogóle nie będzie, tak jak we Włoszech albo w Hiszpanii. Wtedy nikt nie będzie potrzebował zimowych butów, futrzanych czapek, ani kożuszków.
Skąd wiesz, że to ocieplenie już w tym roku przyjdzie, a nie dopiero za dziesięć, czy sto lat? No?
Usiłowałem zapanować nad nerwami, ręce mi drżały, ale pytanie wydawało mi się dobre. Czekałem. Marysia uśmiechnęła się przyjaźnie, z odrobiną wyższości.
Masz buty ciepłe, wysokie z cholewkami? – zadała pytanie zupełnie nie na temat.
Nie mam. Mama nigdzie nie mogła kupić. Ale co to ma do rzeczy? – zapytałem całkowicie zdezorientowany.
Toż przecież, gdyby zima w tym roku do nas szła, to w sklepach nie brakowałoby kurtek i butów zimowych. No, nie? Nie ma, to znaczy, że zimy nikt się już nie spodziewa. Klimat się ocieplił szybciej niż nasza pani przypuszczała. Rozumiesz!
Zasępiłem się. Mówiła dosyć przekonywująco. Triumfowała, biegała po pokoju rozbawiona. Na koniec przystanęła przede mną i żebym już zupełnie pogodził się z przegraną, targnęła mnie lekko, po koleżeńsku za włosy.
Grudzień zbliżał się do połowy, a śnieg jeszcze nie padał, więc pomyślałem, że może rzeczywiście klimat się ocieplił i zima przepadła. Rodzice, jak latem, zaganiali mnie do pasienia bydła. Miałem już tego dość. Więc myślałem, że choćby z tego względu, pomimo iż nie miałem ciepłych butów i futrzanej czapki, trochę śniegu przydałoby się. Ale cóż. Marysia miała rację. Wiedziała lepiej. Zasmucony otworzyłem drzwi i wyszedłem na korytarz, z korytarza wybiegłem na podwórko i tutaj stanąłem jak wryty. Duże płaty mokrego śniegu wolno opadały na pożółkłą trawę i betonową, prowadzącą do obory ścieżkę.
„Więc jednak, klimat się nie ocieplił. Ona mnie okłamała!” – pomyślałem. Trzasnąłem drzwiami i z rozpędem wbiegłem do domu.
Jest zima! – krzyknąłem jej w twarz. – Całe niebo śniegu!
Marysia rozpłakała się.
„Dobrze jej tak. Kłamczucha!” – cieszyłem się w duchu.
Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że ona również została oszukana.

MYŚLIWSKI INSTYMKT


Była sobota, zapadał wieczór i nad doliną rzeki Stupnica gęstniał mrok. Kończył się piękny, letni i gorący dzień. Na niebie rozbłysła już wieczorna zorza, a drobne krople rosy spadały na ziemię, przyjemnie ochładzając powietrze. Gdzieś w pobliżu domu, nad dojrzewającym łanem żyta, wzbił się w górę skowronek. Jego wesołe trele na chwile przerwały przedwieczorna ciszę, po czym zamilkły i znowu słychać było tylko jednostajny szum rzeki.
Tego dnia przyjechałem z żona i dziećmi na krótkie wakacje do moich rodziców, i wszyscy cieszyliśmy się, że mamy przed sobą sporo przyjemnych chwil. Ojciec narzekał, że dziki okropnie się rozmnożyły i niszczą uprawy zbóż i kartofli. Z tego powodu, aby je odstraszyć, codziennie późnym wieczorem musiał rozpalać duże ognisko na Karolówce w pobliżu swojej uprawy pszenicy. Pomimo, że jestem myśliwym, wiadomość ta nie zrobiła na mnie większego wrażenia. Odkąd pamiętam, w rejonie mojej rodzinnej wsi Huta Brzuska dziki niszczyły uprawy. Za czasów świetności „Królestwa Arłamowa” przychodziły z Bieszczad całymi watahami składającymi się nawet z kilkudziesięciu sztuk. Baraszkowały w pegeerowskich uprawach, od czasu do czasu robiąc wypady na uboższe chłopskie poletka. W tamtych latach ojciec każdego roku na skraju zagonu kartofli budował szałas z drewnianym łóżkiem do spania, które zawsze pachniało dymem i naszym kudłatym burkiem. Przyjemnie było w deszczowy ranek podsycić dogasający po nocy ogień na palenisku przed budą, położyć się na podwyższeniu pryczy i patrzeć jak krowy na łące zachłannie pożerają mokra trawę, a płomień oblizuje polana.
Ojciec wyjął z kredensu butelkę nalewki wiśniowej z ubiegłorocznego zapasu, postawił na stole i powiedział:
No, to wypijmy po kieliszku zanim pójdę do dzików.
Nie był jeszcze stary, ale jak przystało na prawdziwego dziadka, miał siwiejące skronie i dosyć wysokie czoło. A ja wiedziałem, że miał ochotę zabrać nas tam wszystkich ze sobą. Zauważyłem to po wyrazie jego twarzy i po tym, jak przechylając kieliszek, porozumiewawczo mrugnął do Marcinka.
Poczułem winny smak w ustach, a potem przyjemne ciepło rozgrzewające żołądek – to była przednia gorzałka. Ojciec znał się na alkoholu i potrafił go przyrządzać. Wtedy także przypomniałem sobie moją pierwszą przygodę z dzikami, gdy obaj jadąc rowerami na odpust do Kalwarii Pacławskiej, wczesnym rankiem w Łodzince Górnej trafiliśmy na watahę dzików przekraczających polną drogę. Wyłoniły się nagle przed nami z owsa i porannej mgły. Było ich tak dużo, że poczułem przenikający mnie od kręgosłupa dreszcz emocji. Pomimo to mocniej nacisnąłem na pedały i gnałem przed siebie, licząc na to, że może uda mi się przeciąć im drogę i chociaż na chwilę złapać jednego z wielu idących tyłem pasiaków. Pochłonięty do reszty tą myślą niemal wpakowałem się przed zamykającą pochód dorodną lochę, która mogła mnie stratować.
Może dzięki temu wspomnieniu wpadłem na pomysł, aby zrobić moim dzieciom mały sprawdzian z odwagi. Dostarczyć im wakacyjnej przygody, o której mogliby opowiadać w szkole na lekcjach języka polskiego.
Dziadek – zwróciłem się do ojca. – Ty już chyba jesteś dzisiaj zmęczony i nie dasz rady wejść na górę. Mnie także bolą nogi, więc może dzieciaki pójdą i rozpalą ognisko.
Patrzyłem przy tym znacząco na Marcinka i młodszą Kasię oraz na małego szwagra Grzesia, który jest rówieśnikiem Marcinka i spędzał z nami tę część wakacji.
Przez chwilę panowało milczenie. Dzieciaki porozumiewały się wzrokiem. Były zaskoczone tą propozycją. Pierwsza wycofała się dziewczynka.
Kasia się boi dzików i nie pójdzie bez taty – powiedziała.
Ten, kto to zrobi, dostanie ode mnie dziesięć złotych nagrody – dorzuciłem dla zachęty.
Grzesio wzruszył ramionami, bez słowa odszedł w kąt pokoju i usiadł na tapczanie. Tylko Marcin nadal pozostał na środku.
Ja pójdę – zdecydował się po namyśle. I wtedy zobaczyłem w jego oczach maleńki błysk, który był efektem trapiącej go obawy i chęci przeżycia pierwszej, samodzielnej, „myśliwskiej” przygody. Zdecydował się pójść, rozpalić ognisko, odstraszyć dziki i zarobić dziesięć złotych.
Wręczyłem mu latarkę, garść smolnych szczap, które moja mama zawsze trzymała na piecu chlebowym na rozpałkę pod kuchnią, i zapałki.
No, to idź chłopcze! – Klepnąłem go lekko w plecy. – I nic się nie martw. Dziki boją się światła, więc żaden nie zbliży się do ciebie.
Wyszliśmy za nim na podwórko. Szedł pewnie, nie oglądając się za siebie. Noc była ciemna, bowiem księżyc wisiał gdzieś jeszcze nisko poza horyzontem, ukryty za ścianą lasu. Po chwili straciliśmy go z oczu w ciemności. Tylko jasny snop światła latarki, którą oświetlał sobie drogę, coraz częściej omiatał pagórki po obu stronach ścieżki. Nagle noc zrobiła się bardzo głośna. Wiatr zaszeleścił liśćmi topoli. Gdzieś daleko warczał traktor. A włochaty owczarek kaukaski naszych sąsiadów szarpnął się na łańcuchu i począł gwałtownie ujadać.
Tato. Dziki idą! – krzyknęła Kasia łapiąc mnie za rękę. – Zawołaj Marcinka, bo jeszcze go zjedzą.
Marcinek także usłyszał te niepokojące odgłosy. Widziałem, że na chwilę zawahał się – światło latarki stanęło w miejscu – po czym, pokonując chęć powrotu, ponownie ruszył w kierunku uprawy pszenicy. Był przecież mężczyzną, zdecydował się iść, więc nie mógł się wycofać. Wiedziałem, że nic mu nie grozi. Czułem jednak, co działo się w jego głowie, jakie obawy i wątpliwości cisnęły mu się do mózgu, i ile musiał w sobie zebrać siły charakteru, aby je pokonać. Byłem jednak zadowolony z niego i odczuwałem pewien rodzaj ojcowskiej dumy – jakbym to ja sam zdobył się na podobną odwagę. Poczekałem jeszcze chwilę, aby się upewnić, że nie powróci, i gdy światło latarki zniknęło za gęstymi krzewami leszczyny porastającymi brzegi strumyka, krzyknąłem nakazując mu powrót. Przybiegł do nas bez ociągania się. Był mocno podekscytowany. Zapomniał nawet o pieniądzach, które mu obiecałem za rozpalenie ogniska. Wszyscy wiedzieliśmy, że uczciwie na nie zasłużył, to też postanowiłem mu je wręczyć natychmiast po powrocie do domu.
Tego wieczoru razem rozpaliliśmy ognisko na szczycie Karolówki i siedzieliśmy przy nim do późnej nocy – ja, dziadek, moja żona Małgosia i dzieciaki, które ciągle miały nadzieję, że zobaczą umykającego do lasu dzika. Noc zrobiła się cicha, tylko koniki polne grały nieprzerwanie – pośród strzelających w niebo kłosów pszenicy – swój fascynujący koncert, zakłócany jedynie trzaskiem płonących szczap, naszymi głosami i rzadkim pohukiwaniem sowy. Na niebo wytoczył się złocisty, okrągły księżyc i rywalizował z ogniskiem. Jego blask rozchodził się po dolinie i odbijał od blaszanych dachów wiejskich domów. Z prawej strony zdawała się przybliżać do nas mroczna ściana lasu wraz z wyglądającymi groźnie na tle nieba okrągłymi kopami suchego siana. Z lewej, kilka kilometrów dalej, w dolinie, w blasku księżyca wiła się wąska wstęga Sanu, a za nim – na wzniesieniu – błyszczały światła ulicznych latarń miasteczka Babice.
Wydawało się, że gdzieś z głębi kniei chwilami dochodzi do nas złowrogie wycie wilków, które tego roku na naszym terenie zostały objęte całkowitą ochroną gatunkową. Było pięknie, groźnie i tajemniczo. Po prostu cudowne wiejskie życie, w którym świat ludzi nierozerwalnie splata się ze światem zwierząt.
Schodziliśmy w dół płytkim wąwozem, stąpając przemoczonymi butami po chłodnej, zroszonej trawie. Ojciec był w dobrym humorze i nabrał chęci do żartów.
Dziki przyjdą nad ranem, kiedy nas już tutaj nie będzie – powiedział. – Być może siedzą teraz w tych krzakach – wskazał ręka na porastające głęboki parów jeżyny – śmieją się z nas i mówią jeden do drugiego: „No, rusz tłusty zadek kolego! Chodź, chrupniemy sobie parę kłosów pszenicy. Gospodarz znowu pali nam ognisko. A gajowy Koterba śpi w domu. Słyszałem wczoraj, jak skarżył się do leśniczego, że nie chodzi na polowania, bo ma odstrzał tylko na przelatka do pięćdziesięciu kilogramów. Więc nic nam dzisiaj nie grozi.”
Noc wypełniła się. Pachniała sennie dojrzewającym zbożem, schnącymi trawami i oparami mgły unoszącymi się nad malowniczym, lesistym krajobrazem Pogórza Przemyskiego. Była jak rozespana kobieta w pościeli, którą – wracając z późnej zasiadki – niespodziewanie zastałeś we własnym pokoju i wiedziony myśliwskim instynktem zapragnąłeś „ustrzelić”.

POLOWANIE NA ZAJĄCA


W tamtych dawnych czasach, na początku lat siedemdziesiątych dwudziestego wieku, gdy mój ojciec był jeszcze młodym mężczyzną, a ja siedmioletnim, może ośmioletnim brzdącem, zjeżdżającym na tyłku w wyświechtanych portkach do przydrożnego rowu, w naszej wsi, w rejonie Leśnictwa Brzuska odbywały się głośne polowania, na które zjeżdżało się mnóstwo brzuchatych mężczyzn.
Wszyscy o świcie gromadzili się na podwórku, mieszkającego w sąsiedztwie, równie brzuchatego gajowego – a swoją droga bardzo sympatycznego mężczyzny. Następnie na dźwięk rogu myśliwskiego, który w powszednie dni w mieszkaniu gajowego wisiał zawsze na gwoździu, wbitym w drzwi prowadzące z kuchni do pokoju, ruszali w głąb lasu, w kierunku składu drzewnego, gdzie poprzedniego dnia mój ojciec zwykle przygotowywał drewno na ognisko. Towarzyszyło im szczekanie prowadzonych przez nagankę psów oraz sapanie niektórych zapobiegliwych myśliwych, dźwigających po dwie flinty na ramieniu. Później słychać było dalekie echa strzałów. Czasami zdarzało się, że jakiś wypłoszony dzik lub jeleń z furią wpadał na nasze podwórko, jednym susem przeskakiwał rzeczkę i gnał w kierunku lasu porastającego szczyt najbliższego wzniesienia, wyrzucając spod kopyt grudy skrzypiącego śniegu.
Po południu przed dom gajowego zajeżdżało kilka zaprzęgów konnych. Na saniach zwykle zobaczyć można było olbrzymie cielska włochatych dzików z wyszczerzonymi groźnie, wzbudzającymi strach, ostrymi jak brzytwa, kłami. Czasami trafił się także szary wilk. Wtedy razem z bratem oraz synami gajowego, podkradaliśmy się blisko i szturchaliśmy go patykiem, mając nadzieję, że może poruszy się i kłapnie groźnie wielkimi, mocnymi zębiskami, tak jak w bajkach opowiadanych nam przez mamę.
Później rzeką podchodziliśmy do składu drzewnego i z ukrycia obserwowaliśmy bawiących się po polowaniu myśliwych. Zwykle siedzieli wianuszkiem dookoła płonącego wesoło ogniska. Jedli bigos i piekli na patykach kawałki kiełbasy. Czasami, gdy zostaliśmy zauważeni, ktoś nas przywołał, wtedy i my coś uszczknęliśmy z tej uczty. Ale normalnie woleliśmy się nie pokazywać, obawiając się gajowego i ojca, który zawsze brał udział w nagance i powiadał, że nie wszyscy muszą lubić cudze dzieci. Wychodziliśmy z lasu dopiero po odejściu myśliwych, paliliśmy jeszcze większe od nich ognisko, skakaliśmy przez płomień, piekliśmy przyniesione z domu jabłka i ziemniaki.
Pamiętam, że pewnego razu gajowy wstał z polana, na którym siedział przed ogniskiem. Przeciągnął się, sapnął i klepnął ręką po brzuchu.
- No dobrze, doktorku – powiedział tym swoim dobrze nam znanym, mocnym głosem do siedzącego obok mężczyzny. – Może byś tak, przy okazji, wypisał mi jakąś receptę na pigułki. Coś podle się jakoś ostatnio czuję.
- Dla ciebie, w tej chwili, mam tylko jedną dobra radę – odrzekł doktorek. Miał szpiczastą, szpakowatą bródkę i był wręcz niewiarygodnie chudy. Śmialiśmy się po cichu, że zjadł tasiemca i teraz ciężko im się we dwóch wyżywić. – Tobie, przyjacielu, jest potrzebna dużo mniejsza miska i więcej ruchu. Wtedy od razu poczujesz się lepiej i będziesz mógł znowu biegać po lesie i porykiwać jak młody jeleń.
Ta krótka, aczkolwiek treściwa wymiana zdań pomiędzy dwoma szanowanymi myśliwymi rozśmieszyła wszystkich uczestników biesiady i rozeszła się z szybkością błyskawicy wśród mieszkańców naszej wsi. I od tego dnia gajowy został człowiekiem zdrowym, któremu do pełni szczęścia potrzebna była mniejsza miska – złośliwi mówili koryto – i więcej ruchu.
Często śladem myśliwych chodziliśmy po lesie, gdzie wzdłuż leśnych dróg stały plecione z wikliny półkoszyki, wykorzystywane przez myśliwych w czasie polowań, jako osłony służące do ukrycia się przed naganianą zwierzyną. Spotykaliśmy również duże mrowiska, które wtedy zawsze były ogrodzone żerdziami.
Zarażeni myśliwskim bakcylem podczas jednego lata, w okresie wakacji, postanowiliśmy zorganizować własne polowanie na zające. W tym celu każdy z mieszkających w pobliżu chłopców przygotował sobie łuk z przypiekanych na ogniu gałęzi młodego graba i kilka strzał zakończonych ostrymi grotami z gwoździ.
Pewnego dnia rano, gdy słońce osuszyło rosę, kilkunastu uzbrojonych po zęby chłopców zebrało się w nowej stajni mojego ojca, budowanej z ciosanych, sosnowych bali. Przewodnictwo nad nami objął najstarszy syn gajowego, który tego dnia świsnął ojcu ze ściany myśliwski róg i najlepiej znał się na arkanach sztuki łowieckiej.
Chyłkiem wymknęliśmy się zza zabudowań i rozstawieni w szereg, w odległości kilku metrów jeden od drugiego, ruszyliśmy ugorem w kierunku rosnącego pod lasem zagonu kapusty sąsiada, gdzie spodziewaliśmy się żerujących zajęcy.
Słońce przypiekało, wprawiając powietrze w widoczne na tle ciemnego lasu, kuliste drgania, a lekki wiatr rozwiewał płowe czupryny i poruszał czubkami kwitnących traw. Ciepły podmuch parującej ziemi, zmieszany z aromatem ziół, wprawiał człowieka w odurzenie, dodając całej wyprawie niesamowitej tajemniczości.
Zbliżaliśmy się do poletka kapusty. Położyłem strzałę na cięciwie łuku. To samo zrobił mój o dwa lata młodszy brat Bogusław – pseudonim Cłowiek, który jednak w niczym nie chciał mi ustępować i przerastał mnie nawet wzrostem. Pierwszy jeździł na pastwisku, na oklep, wierzchem na naszej krowie Mućce, używając jej uszu jako kierownicy, czego ja nigdy nie odważyłem się zrobić. I z powodzeniem pretendował do miana większego łobuza ode mnie. Z tego powodu często toczyliśmy ze sobą krwawe wojny na pięści, kończące się zwykle szybkim pojednaniem i ucieczką w popłochu przed nadchodzącą nieuchronnie sprawiedliwością w postaci mamy z brzezinową miotłą w garści. Teraz także łypnął na mnie swoim zielonym ślepakiem, co oznaczało, że pierwszy zając musi być jego, a nie mój.
W ten sposób, w napięciu, wkroczyliśmy na zagon kapusty. I gdy już straciłem nadzieję, że coś tam będzie, spod nóg wyskoczył nam ogromny, wypasiony na liściach kapusty, szary kicaj. Wypłoszony z dziennego legowiska zwierzak dużymi susami, zygzakiem rwał w kierunku lasu. A za nim, natychmiast, poleciało kilkanaście ostrych, prujących powietrze strzał. Kilka z nich przefrunęło mu tuż nad głową, a jedna – przysiągłbym, że moja – otarła się o sterczące ostro w górę słuchy. Zając przekoziołkował, jakby mu ktoś podciął przednie nogi. Po czym, zanim ktokolwiek zdążył wypuścić drugą strzałę, zerwał się i umknął w las. A my długo jeszcze pluliśmy sobie w brodę, że taki okaz zdołał nam uciec.
W pobliskich krzakach, gdzie zorganizowaliśmy drugie pędzenie, w starym dębie, jeden z synów gajowego natrafił na przesiąkniętą olejem szmatę. Gdy ją wyciągnęliśmy okazało się, że znajdowała się w niej, całkowicie sprawna, zakonserwowana i złożona dubeltówka, którą triumfalnie zanieśliśmy do gajowego, a on przekazał ją na posterunek milicji. Mieszkający w pobliżu dębu gospodarz od tego dnia patrzył na nas wilkiem i więcej nie pozwolił nam bawić się w tamtym rejonie.
Tak więc nie upolowaliśmy zająca, ale pozbawiliśmy kłusownika strzelby i może dzięki temu uratowaliśmy niejedno leśne zwierzę.
Od tamtego dnia minęło wiele lat. Wyrosłem na dużego chłopa, a nawet zdążyłem się już mocno postarzeć. Ciągle jednak powracam do tamtych lat i czerpię radość życia ze skarbnicy mojej młodości. Podejrzewam, że już niedługo będzie mi niezbędna mniejsza miska – złośliwi powiedzą koryto – i więcej ruchu. Może dzięki temu przypomniałem sobie gajowego i doktorka z czasów mojego dzieciństwa – polowania, ogniska na polanie i spacery z ojcem po lesie. Nigdzie przecież nie jest tak spokojnie, tak pięknie i cicho, i tak tajemniczo jak w lesie. A jeżeli jeszcze człowiek może przemaszerować się z flintą na ramieniu sobie tylko znanymi ścieżkami, albo posiedzieć przez dwie godziny na ambonie i posłuchać, jak śpiewają budzące się o świcie ptaki, jak szumią drzewa..., to otwierają się przed nim - niewidoczne dla wielu, zagubionych we współczesnej cywilizacji, zabieganych ludzi – wrota wspaniałego świata.


HISTORIA STARA JAK ŚWIAT


Kiedy już pożyjemy trochę na tym świecie, nabierzemy doświadczenia. I – dajmy na to – zbliżamy się do pięćdziesiątki, przychodzą nam do głowy różne myśli. I często dochodzimy do wniosku, że dawniej żyło się lepiej, bezpieczniej i sprawiedliwiej. A już na pewno roi się nam w głowach, że świat z czasów naszej młodości, nie był tak mocno jak dzisiejszy, zarażony toksyną korupcji. Ale jakby na przekór nam, gdzieś w głębi duszy, czai się nadzieja, że to nieprawda. Bowiem chcemy wierzyć, że na świecie jest jakiś postęp, nie tylko techniczny, ale i moralny. I że my także zrobiliśmy w życiu coś dobrego i przyłożyliśmy do tego swoje trzy grosze.

Była sobota, rok 1957, późna jesień, ale w powietrzu unosił się jeszcze przemiły zapach babiego lata. Pachniało żywicą, schnącymi liśćmi i grzybami.
Leśną ścieżką, od strony uroczyska Czarne Młaki, w kierunku wsi Brzezinki Stare szli dwaj mężczyźni: leśniczy Leśnictwa Nowe Sady, Stanisław Gąska i gajowy, Antoni Kociołek.
Leśniczy dźwigał na ramieniu piękną, grawerowaną w motywy zwierzęce, dubeltówkę. Był to, jeszcze młody, około czterdziestoletni postawny mężczyzna z ładnie utrzymaną, szpiczastą bródką, która w połączeniu z lekko skośnymi, ciemnymi oczami podkreślała jego wschodnią urodę. Był on bowiem potomkiem jakiegoś wziętego do niewoli i osiadłego w okolicach Przemyśla krymskiego Tatara.
Tuż za nim kuśtykał Antoni Kociołek, pseudonim Kulawiec – niezrównany gawędziarz i podupadający już na zdrowiu weteran wojenny; dźwigający stale w swojej starzejącej się, łysej głowie historię wielu walk i drobnych potyczek oraz spory kawałek platynowej płytki.
Obaj byli ubrani w zielone mundury służby leśnej i mieli na nogach mocne, brązowe, wysokie buty z bydlęcej skóry, przypominające nieco przedwojenne oficerki. Idąc tą ścieżką skracali sobie drogę, gdyż zmierzali do młodego Jana Wolanina, mieszkającego w Brzezinkach Starych na skraju przysiółka Capury, któremu leśniczy w lecie zaklepał posadę gajowego w swoim leśnictwie, gdy zwolni się miejsce. I teraz, ponieważ był człowiekiem słownym, z przyjemnością szedł wywiązać się z tej obietnicy.
Był zadowolony ze swojego wyboru, bo chłopak – którego obserwował przez dłuższy czas, gdy z ojcem przez dwa ostatnie lata pracował przy wyrębie i zwózce drewna – bardzo mu się podobał. Był pojętny skromny i pracowity. Ponadto, co nie pozostawało bez znaczenia, miał ukończoną szkołę podstawową i dobrze radził sobie z rachunkami. A to ważna umiejętność dla kogoś, kto będzie musiał pilnować, aby na składzie drewna w lesie i w papierach wszystko się zgadzało. Więc leśniczy, który lubił dobrze zapowiadających się, młodych ludzi, myślał, że właśnie takiego człowieka u siebie potrzebuje. Bo stary Kociołek miał inne zalety, doskonale nadawał się do towarzystwa i nieźle radził sobie w terenie. Natomiast w papierach nie potrafił utrzymać żadnego porządku.
Ale pech chciał, że tego ranka na progu przed swoją chałupą siedział Michał Sroka i nerwowo palił cygara. Uciekł tutaj, aby nie słyszeć kwiku, zabijanej w stodole przez rzeźnika świni. I wstyd powiedzieć, że on, sześćdziesięcioletni, sterany codzienna harówką chłop, który tyle w życiu przeszedł, bał się, że zemdleje na widok krwi. Jego zagroda graniczyła bezpośrednio z lasem. Zaciągając się dymem, zobaczył wyłaniających się z zagajnika mężczyzn. Poznał ich od razu i domyślił się, gdzie idą. Wiedział o wszystkim, ponieważ we wsi mówiono o tym od dawna. Ponadto przyjaźnił się ze starym Marcinem Wolaninem, ojcem Jana. Obaj, przez wiele lat sprzęgali swoje konie. Razem orali ziemię i pomagali sobie w gospodarstwach. Często też wspólnie jeździli do lasu na zarobek – zrywać kloce i ćwiartki. I spotykali się w swoich domach na świątecznych przyjęciach.
Patrząc na idących mężczyzn, Michał pouczył pod sercem lekkie mrowienie i zazdrość. Bolało go to, że leśniczy wybrał młodego Wolanina, chociaż musiał przyznać, że to dobry chłopak; ale sam miał w domu syna w podobnym wieku, Bronisława, i wiele by dał za to, aby zobaczyć jego na tym stanowisku.
„ Nie ma jak to państwowa posada w nadleśnictwie” – przeleciało mu przez głowę. „ Zarobek człowiek ma pewny przez cały rok. Poważanie u ludzi. A do tego deputat mundurowy, drzewny i służbowa strzelba do dyspozycji. Nie wspomnę już o innych, mniej oficjalnych profitach. Żadnemu leśnikowi bieda na przednówku nie skoczy do gardła. Mając gajowego w chałupie stary Marcin szybko się odchrapie...”
Z takimi oto myślami wstał z progu, podszedł do drogi i przywitał się z leśnikami, a później, jeszcze bez wyraźnie sklarowanego w głowie celu, zaprosił ich na chwilę do chałupy na kieliszek mocnej jałowcówki przed dalszą drogą. Był zadowolony, że leśniczy nadszedł akurat dzisiaj, gdy w jego domu odbywa się świniobicie i jest go czym godnie przyjąć. Bo, tak jak wszyscy we wsi, wiedział doskonale, że dobrze jest mieć w leśniczym przyjaciela. I, chociaż się jeszcze do tego nie przyznawał, głęboko w głowie kołatała mu się już pewna myśl.
- Wypijmy za spotkanie – powiedział, stawiając na stole butelkę dwukrotnie przepędzonej, a później przez wiele dni dojrzewającej w słoju z owocami jałowca, samogony. – Cieszę się, że nie pogardziliście moim zaproszeniem.
- Za zdrowie gospodarzy – zgodził się leśniczy, unosząc do góry kieliszek. – Niech wam niczego, w tym domu, nie brakuje. Ale nie zabawimy u ciebie długo, Michale, bo śpieszy się nam trochę.
Przechylili kieliszki. Był to dobry, mocny, pięćdziesięcioprocentowy alkohol, który łagodnie wchodził przez gardło, a później przyjemnie, ale i zaskakująco, z siłą słomianego ognia wybuchał w żołądku, rozpalając wnętrzności i wyobraźnię.
- No, to jeszcze raz! Chlup w ten głupi dziób – powiedział kociołek przy następnym kieliszku. – Dobrą wódkę robisz! Tradycyjną, według starej receptury. Ma niezłego kopa. Taką samą piłem jeszcze przed wojną u nieboszczyka Paliwody.
Po pierwszej butelce wszyscy poczuli lekką słabość w nogach. Ale w głowach, jakby się nieco przejaśniło i myśli stały się weselsze.
- Chyba czas już na nas, Antoni. – odezwał się leśniczy. - Dziękujemy za miłe przyjęcie i gościnę. Jak na pewno się domyślacie, idziemy do młodego Wolanina. Mamy dla niego dobrą wiadomość: Gajowy wam się w sąsiedztwie szykuje – dodał po chwili, po czym podniósł się z krzesła i szykował do wyjścia.
W tej chwili jednak żona starego Sroki postawiła na stole parujący talerz smażonej wątroby. W pokoju apetycznie zapachniało cebulą. I Gąska, zachęcany przez gospodarza, usiadł z powrotem. Na stół wyjechała druga butelka, po której wszyscy nabrali ochoty do dalszego biesiadowania, a później trzecia i czwarta. Sroka wiedział już, czego chce. Trafiła mu się dobra okazja i nie miał zamiaru wypuścić jej z rąk.
Z początku było mu trochę głupio. Dobrze przygotował grunt, ale ociągał się z propozycją, jakby się trochę wstydził tego, co miał zamiar zrobić – bo przecież zamierzał pokrzyżować plany - jak to mówią wysadzić z siodła - i zabrać obiecaną robotę synowi sąsiada, z którym żył w przyjaźni przez tyle lat. Później jednak zapomniał o skrupułach i ostatecznie zdecydował się upiec tą pieczeń.
- Nigdzie na świecie nie znajdziesz takich grabi, które by nie grabiły do siebie – pomyślał i uspokoił się.
Kiedy już wszystko było gotowe i Gąska zapomniał o celu swojej wizyty w Brzezinkach Starych, Michał objął go po przyjacielsku ramieniem, pochylił się nad jego uchem i powiedział:
- Tak sobie myślę, panie leśniczy, po co będzie pan buty zdzierał i szedł do Wolanina? Toż i ja mam w domu nie gorszego syna, który nadałby się doskonale do tej roboty. Starszy jest od tamtego o kilka lat i stateczniejszy. Żenić się chce, a w chałupie ciasno. A Janek, to przecież jeszcze młokos. Może poczekać. Przyjdzie na niego pora i trafi mu się jakaś dobra robota. Ja jestem tylko zwykły chłop. Nic nie znaczę. Ale jeżeli ktoś dobrze ze mną gada, potrafię mu się odwdzięczyć.
Nie wiadomo, jak dalej potoczyła się ta rozmowa. Pewne jest, że ubili interes, a później gościli się jeszcze i śpiewali przez cały dzień.
Wieczorem stary Sroka, razem z synem Bronisławem, zaprzągł konia do bryczki, wyniósł ze stodoły i postawił w półkoszykach dwie duże torby, w których zmieściło się mięso z połowy świni i spory zapas miodu, i leśną droga, na skróty, odwiózł swoich gości do leśniczówki.
W drodze powrotnej obaj z synem długo milczeli. Satremu przelatywały przez głowę różne myśli. Raz był wesoły, a za chwilę smutny.
- Widzisz Bronek, jakoś załatwiłem ci tę robotę – wydusił z siebie wreszcie. Ale na tym świecie nie ma nic za darmo. Człowiek musi ciągle kombinować. I szczęściu także trzeba czasami pomagać.

Od tamtego dnia minęło wiele lat. Gajowy Bronisław Sroka leżał na łóżku i powoli żegnał się z życiem. Nie był jeszcze całkiem stary, ale choroba dopadła go – można tak powiedzieć – w połowie drogi i przykuła do pryczy. I, jak to zwykle bywa w takich sytuacjach, robił bilans swojego ziemskiego bytowania: Patrzył na krzątającą się dookoła niego troskliwą żonę, na dorosłe i samodzielne już dzieci, i z żalem myślał, że jakoś to wszystko za szybko minęło. Wspominał dawne czasy. I musiał przyznać, że dobrze mu się powodziło, że przeżył wiele pięknych chwil. I miał za co dziękować Bogu. Ale nie był z siebie całkiem zadowolony. Bo od pewnego czasu dokuczała mu jedna, bardzo stara i nie do końca załatwiona sprawa, która wisiała nad nim przez całe życie, jak ciężka, przytłaczająca i mroczna śniegowa chmura w grudniowy dzień nad wioską. Przez wiele lat próbował wymazać ją z pamięci i wmawiał sobie, że tak miało być, i on nie jest za to odpowiedzialny. A jeżeli nawet, to uczciwym życiem, wynagrodził już wyrządzoną szkodę. Ale cisnące się do głowy myśli nie dawały mu spokoju.
Życie dobrze mu się ułożyło: Został gajowym, ożenił się z piękną dziewczyną, którą kochał i zamieszkał w wygodnej służbowej leśniczówce. Przez wiele lat był myśliwym; dzięki temu poznał i przyjmował w swoim domu wielu znakomitych gości. I chociaż w młodości nigdy nie miał chęci do nauki, w pracy także nieźle sobie radził. Był sprawiedliwy, nie wynosił się nad innych i nigdy nie oszukiwał zatrudnianych w leśnictwie przy wyrębie, zwózce drewna i pielęgnacji młodnika pracowników. Dzięki temu we wsi cieszył się szacunkiem. Codziennie spacerował po swoim rejonie, rozmawiał z ludźmi, budował swój własny świat, i żył tak, jak chciał. A co najważniejsze, nigdy nie musiał, jak niektórzy jego koledzy, babrać się, od świtu do nocy, w błocie i śniegu, aby zarobić parę groszy, sklecić jakiś dom i zapewnić, jako taki, byt rodzinie.
Wszystko to zawdzięczał ojcu. Ale sprawa ta, chociaż się do tego nie przyznawał, leżała mu kamieniem na sercu od tamtego wieczoru. A dzisiaj był na rozdrożu. Jak to mówią, stał już jedną nogą za progiem, dzięki czemu wszystko widział jaśniej. I wydawało mu się, że gdyby mógł cofnąć się do tamtego dnia, inaczej pokierowałby swoim życiem.
„ Na tym świecie nie ma nic za darmo!” – przypomniał sobie słowa ojca. I zgodził się z ich mądrością. „ Za wszystko trzeba w końcu czymś zapłacić” – myślał. „ Sprawiedliwość, choćby i w ostatniej godzinie, upomni się o swoje...”.
Właściwie wiedział o tym zawsze, ale nigdy tak wyraźnie nie stanęło mu to przed oczami. Wprawdzie pogodził się z tym, że musi odejść, ale nie mógł jeszcze spokojnie zasnąć i czekać na koniec, bo wiedział, że musi jakoś załatwić tą sprawę.
Wieczorem, gdy do jego domu przyszli znajomi i sąsiedzi, aby – jak to jeszcze na wsiach bywa – pożegnać się z nim przed ostatnią drogą, nikt z nich nie spodziewał się tego, co nastąpiło, bo wszyscy dawno zapomnieli o tamtej sprawie.
Stary Bronisław z trudem podniósł się na posłaniu. Zdawał się niewiele widzieć. Ale jego szkliste, cierpiące oczy zatrzymały się na twarzy najbliższego sąsiada i przyjaciela z młodości, Jana Wolanina, który w nadleśnictwie nadal pracował jako drwal, i powiedział:
- Janie! Ja tobie kiedyś, dawno temu, o czym wiesz, zabrałem robotę...
Jan uspokajająco machnął ręką.
- Nie ma o czym gadać – powiedział. – Widocznie tak miało być! I koniec!
W pokoju zrobiło się bardzo cicho. Można było usłyszeć natrętną muchę brzęczącą pod sufitem. Bowiem każdy, kto tam był, od razu zrozumiał, że tutaj, na tym świecie, można budować wiele teorii i głosić wiele prawd, ale w obliczu śmierci i Boga, prawda i sprawiedliwość jest tylko jedna.


ODYNIEC W GUMOWYCH BUTACH


Moja historia wydarzyła się pod koniec lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku, w środku upalnego lata. Byłem wtedy jeszcze dorastającym brzdącem i w środę z ojcem sprzedaliśmy w Birczy na jarmarku ogromnego byka. Tego dnia otrzymałem pierwszy w moim życiu, własny rower marki „Ukraina”, a ojciec w Przemyślu, w sklepie myśliwskim kupił sobie piękną, grawerowaną w motywy łowieckie, kniejówkę z lunetą. Był bowiem myśliwym i o takiej broni marzył od dawna.
W tamtym czasie lasy birczańskie, położone w sąsiedztwie Arłamowa, należały do rejonów niezwykle atrakcyjnych przyrodniczo.
Żyły tutaj, największe w Polsce, rekordowe okazy jeleni i dzików, a wilki i rysie codziennie okrążały swoje, bogate w drobną zwierzynę, tereny łowieckie. Drzewa, podobno, rosły jeszcze takie, że – jak opowiadał Jakub Frąckowiak ze Starej Birczy, kierowca Stara przystosowanego do przewożenia dłużycy – często tylko jeden kloc mieścił się na przyczepie.
Przez cały dzień byłem bardzo podniecony, ponieważ niebawem miałem towarzyszyć ojcu i naszemu sąsiadowi, Świętemu Michałowi z Długich Zagonów w wyprawie rowerowej na odpust do Kalwarii Pacławskiej.
Wyruszyliśmy wczesnym świtem; Święty Michał na czele, mój ojciec i ja.
Przesiąknięte poranną mgłą, chłodne powietrze pachniało już ścierniskami nadchodzącej jesieni i unosiła się w nim wszechobecna atmosfera wielkiej przygody. Wciągając w nozdrza tą niemożliwą do opisania woń, zwilżonej rosą, bujnej przyrody, pedałowaliśmy w milczeniu, trzymając głowy w niewidocznych chmurach. W ten sposób minęliśmy łagodne wzniesienie Góry Panieński Szcząp. Za nami pozostała, posiekana jarami, lesista dolina Huty Brzuskiej. W Łodzince Górnej spłoszyliśmy watahę dzików, baraszkujących w pegeerowskim owsie. A ja, pierwszy raz w życiu, zobaczyłem wschód słońca.
Ojcu mocniej nacisnął na pedały na widok przebiegającej przed nami, przez drogę zwierzyny, ponieważ – jak mawiał zwykle o tej porze roku – był wygłodniały polowania po prawie martwym, letnim sezonie. I od dawna chodziła za nim i pachniała mu przed nosem pieczeń z młodego dzika.
Panie Boże, długo już żyję na tym świecie, ale jeszcze takiego pięknego stada dzików nie widziałem – powiedział Święty Michał, sadowiąc się na kamiennym ogrodzeniu murowanej cerkwi w Posadzie Rybotyckiej, gdzie zatrzymaliśmy się na pierwszy postój.
On także, chociaż osobiście nie polował, znał się na łowiectwie, potrafił nieźle naśladować głosy zwierząt i chętnie, raz w roku, uczestniczył w nagance uroczystego, hubertowskiego polowania.
Był to mężczyzna zbliżający się do pięćdziesiątki, czerstwy i ogorzały, jak wysuszony na piecu razowy suchar; taki pasujący do krajobrazu, prawdziwy wiejski oryginał – nieszkodliwy dziwak o gołębim sercu. Człowiek niezwykle impulsywny, który swój przydomek zawdzięczał wielkiej pobożności, corocznym wyprawom rowerowym na odpusty do Kalwarii Pcławskiej oraz – szokującej niektóre bogobojne gospodynie – barwności języka, gdzie słowa biblijne często sąsiadowały z przekleństwami.
Drogą w kierunku Rybotycz ciągnęły, śpiewając kalwaryjskie pieśni, nieco spóźnione już pielgrzymki i przepełnione tobołami wozy konne. Ponieważ w tłumie mijanych osób, widzieliśmy również kilku kolegów mojego ojca z koła łowieckiego, byłem przekonany, że wraz z nami, podąża na odpust, niewidoczny gołym okiem, duch – wyrzeźbionego w drewnie lipowym, stojącego w naszej lejnej kapliczce – świętego Huberta, patrona myśliwych. A las, kołysany lekkim wiatrem, huczał kalwaryjskimi pieśniami, gwarem drzew i szeptem, porastających połoniny, wysokich traw. I szumiały, płynące po kamieniach - pełne dorodnych, wychodzących o tej porze do muchy, piegowatych pstrągów - wody Wiaru. Wiaru, który tak chętnie obmywał i chłodził piękne, ale zmęczone marszem nogi dziewczyn i młodych kobiet, zatrzymujących się, dla wypoczynku, przy jego korycie.
A ja ci mówię Józefie, przyśniło mi się którejś nocy, że moimi kartoflami, w tym roku, to sam Pan Jezus szedł! – zagadnął Święty Michał, przegryzając pachnącą bułkę z kapustą i serem domowego wypieku. – Bo widzisz kartofle zrosły duże, jak chodaki. Można by je na dożynkach gminnych pokazywać. Więcej jak cztery do wiadra nie wrzucisz.
Co ty mi tu, Michał, za pierdoły opowiadasz – oburzył się ojciec. – Co by tam Pan Jezus w twoich kartoflach robił? Czy ty myślisz, że on w niebie nie ma ważniejszych spraw na głowie?
Sam tak na początku pomyślałem – upierał się Michał. – Nawet przyszła mi do głowy taka myśl: „Michał, tyś już chyba całkiem zbaraniał, tak jak te owce, które chowasz”. Ale później zrozumiałem, że coś jednak w tym prawdy musi być. Bo popatrz; na miedzy przy kartoflach posadziłem kiedyś kilka śliwek węgierek, młode są jeszcze i niewyrośnięte, a już w tym roku pierwszy raz dobrze obrodziły, że aż musiałem tykami gałęzie podeprzeć, żeby się nie połamały. A przecież tego lata w całej wsi, w sadach śliwki nie znajdziesz. Więc wydumałem sobie, że jak Pan Jezus kartoflami szedł, to i trochę bijącego od niego blasku na miedzę padło. No i – dzięki Bogu – śliwowica będzie. A przecież nie ma nic lepszego dla chłopa w zimowe, długie wieczory, jak kieliszek dobrej gorzałki.
Trudno mi się nie zgodzić z taką argumentacją – uśmiechnął się ojciec, ale nadal z jakiegoś powodu kręcił głową. – A ze śliwowicą, to masz rację. Tylko, że ja każdy kieliszeczek lubię dobrze kawałkiem pieczonej dziczyzny zagryźć.
W takim razie fajnie się składa, Józefie – powiedział Michał. – Bo mam poważny kłopot z dzikiem. Ale o tym pogadamy po odpuście.
Obaj z ojcem znaliśmy dobrze tę historię o Panu Jezusie w kartoflach, gdyż Michał opowiadał ją już od miesiąca chłopom pod kościołem po niedzielnej mszy. Dlatego łatwo zapomnieliśmy o niej na kilka dni.
W drodze powrotnej z Góry Kalwarii, gdy minęliśmy Nowe Sady, Makowę i kamienne miasteczko Rybotycze, słynące niegdyś malowanymi tutaj ikonami, Michał powrócił myślami do swojej gospodarki na Długich Zadonach.
Jak już ci mówiłem, Józefie, kłopot mam z dzikiem. Jakiś – sądząc po śladach – duży i ciężki odyniec, każdej nocy wyłazi z lasu, pakuje się na moje pole i robi mi szkodę. Nic bym jeszcze nie mówił, gdyby tylko kartofle żarł, ale jemu śliwki zasmakowały. Z dolnych gałęzi, które przygięły się prawie do ziemi już wszystko wyćmakał, a teraz, wydaje mi się, trzęsie gwizdem młodymi drzewkami i zjada opadłe owoce, bo strasznie mu posmakowały.
To chyba niemożliwe, żeby dzik był do tego zdolny – powiedział ojciec.
Nie masz racji! – oburzył się Michał. - Dałbym głowę, że tak jest. Jak tak dalej pójdzie, to nie tylko kartofli, ale i śliwek na śliwowicę dla mnie nic nie zostanie. Trzeba by z tym diabłem zrobić wreszcie jakiś porządek. Dlatego pomyślałem o tobie! Może byś wziął odstrzał od łowczego i spróbował się na niego zasadzić. A ja za to podzielę się z tobą śliwkami. Ale to ciężka sprawa, nie wiem, czy potrafisz go podejść i zastrzelić, bo to jakaś bardzo ostrożna bestia. Sam próbowałem go odstraszyć, paliłem w pobliżu przez całe noce ogniska, ale to nic nie pomogło.
Propozycja była niezwykle kusząca, to tez ojciec przyjął ją bez wahania:
Potrafię! Michał. Nic się nie martw. Zbliża się pełnia i dobrze by było, gdyby przez parę dni pogoda się utrzymała.
Od tej chwili ruszyliśmy w drogę powrotną jeszcze szybciej. Zatęskniliśmy się za domem. I czekała nas niecodzienna przygoda myśliwska.
Michał, obwieszony kalwaryjskimi obarzankami, ciągnął nasz mały peleton, skracając drogę leśnymi ścieżkami. Jemu spieszyło się najbardziej. Z trudem nadążając za nim, przemykaliśmy się pomiędzy grubymi jodłami i buczyną, okraszoną miejscami pojedynczymi brzozami, które, jako pierwsze w lesie, już przepowiadały jesień, gdyż od dołu zaczęły im żółknąć i opadać liście.
Około południa, zmęczeni, ale szczęśliwi, stanęliśmy na szczycie Krukowej Góry. U jej podnóża rozciągała się dolina naszej wsi: Środkiem wiła się wąska wstęga rzeki, do której wpadało kilka leśnych, zimnych potoków. Prawie równolegle do niej biegła kamienista, rozgałęziająca się na kilka przysiółków wiejska droga. Wzdłuż tej drogi i jej rozgałęzień mieniły się w słońcu dachy, skupionych ciasno, chłopskich zagród. Mogłem w niej czytać, jak na mapie. Wieś przypominała olbrzymi, rozłożysty i bardzo stary dąb. Jego pień tworzył największy przysiółek Huciska Dolnego, a pozostałe: Stara Huta, Majdan, Hucisko Górne, Zimny Potok, Żujowy Potok, Baranówka, Korzeniówka, Granice i Krępak stanowiły mocne rozgałęzienia wielkiego drzewa. My zaś staliśmy na szczycie korony i patrzyliśmy w dół.
W połowie wzniesienia mienił się w słońcu długi i kwitnący na czerwono zagon kartofli, a nad nim, na miedzy rosły cztery drzewka śliwkowe. Jednakże kiedy zeszliśmy niżej, nie zobaczyliśmy na nich śliwek, tylko rzadkie liście i wydeptaną trawę dookoła drzewek oraz tropy sporego dzika, a miedzy nimi, wprawne oko myśliwego, potrafiło dostrzec kilka , niezbyt starannie zatartych, prowadzących w kierunku wsi, odcisków męskiego, gumowego obuwia.
O! Widzę, Michał, że tutaj gościł u ciebie jakiś naprawdę starty i mądry odyniec! Ale na niego odstrzału nikt nam nie da – zażartował ojciec. Było jasne, że śliwki zostały skradzione, a prawdziwy dzik zebrał, co najwyżej, tylko to, co leżało na ziemi.
Święty Michał przez chwilę stał oszołomiony. Milczał i wyglądał tak, jakby go ktoś porządnie zdzielił po głowie drewnianym tłuczkiem do duszenia kartofli dla świń. Po pewnym czasie jednak wyrwał się z tego letargu, zaczął dreptać w miejscu i machać rękami.
Panie Boże! Ukradł wszystko! Skurwysyn! Pomimo to, ja mu tam nic złego nie życzę. Po spowiedzi jestem. Na zdrowie niech mu pójdzie... – powiedział. - Ale żeby go jeszcze dziś, tam gdzie jest, jasny szlag trafił – dodał po chwili.
Święty Michał nie szukał złodzieja. We wsi jednak mówiono, że tego roku tylko jeden gospodarz, Raj z Zimnego Potoka, częstował gości w święta śliwowicą.
Dzisiaj nie ma już mojego ojca Józefa i Świętego Mikołaja z Długich Zagonów. Odeszli, jak powiadają myśliwi, do Krainy Wiecznych Łowów. Ale pozostała ta sama magiczna dolina z czasów mojego dzieciństwa. Gdzie, jak dawniej sarny i jelenie wychodzą na łąki do pasącego się bydła, a dziki penetrują pola, i jak się przekonałem ubiegłej jesieni – nadal trzęsą śliwkami w starych sadach.
„Panie Boże!” – myślę sobie czasami. „Niech go tam jasny gwint trzaśnie. Czego Ty od człowieka chcesz? Jak mamy żyć? I co robić, aby zasłużyć sobie na polowanie w Krainie Wiecznych Łowów?”
Bo jest w każdym z nas jakieś wieczne rozdwojenie: Jakaś nieutulona tęsknota za tym, co minęło i marzenie o tym, co będzie. Jakaś ciągła i nieustająca walka dobra ze złem...
FELIKS I JAN

Jest połowa listopada, chłodno, deszczowo i ponuro. Ale jeszcze kilkanaście dni temu pięknie i wesoło świeciło słońce. A wieczorami, od dnia wszystkich świętych przez cały tydzień zaduszny, nasze o wiele za szybko rozrastające się, birczańskie cmentarze, oświetlone tysiącami kolorowych lampionów, przypominały, widziane w bezchmurną noc z lotu ptaka, uśpione bieszczadzkie miasteczka.
- Hej, gdzie się podziali ci wszyscy spoczywający tutaj ludzie? Gdzie są teraz ich nieśmiertelne dusze? Czy dotarły już do nieba i weselą się, spacerując po kwiecistych alejkach rajskich ogrodów. Czy może jeszcze błądzą gdzieś w swej niedoskonałości w przestrzeni, zawieszeni w próżni, w czyśćcu pomiędzy niebem a ziemią. Czy może, gdzieś na przedsionkach piekielnej krainy Lucyfera i Belzebuba toczą beczki ze smołą. Albo robią to, co powiedziała we śnie mojej mamie ubiegłego lata jej niedawno zmarła koleżanka Zosia.
- Co wy tam robicie Zosiu?
- Nic, Stasiu, nic. Siedzimy sobie w lesie na sosenkach i skaczemy po gałązkach.
Więc, kto to wie, jak naprawdę jest na tamtym świecie. Nikt w końcu nie powrócił i nie wyłożył nam wszystkiego czarno na białym, tak abyśmy nie mieli już żadnych wątpliwości. Dlatego nie mamy pewności, ale wierzymy, wierzymy, że jest w niebie sprawiedliwy Bóg, Bóg Stwórca, Pierwsza Przyczyna i Ostateczny Cel życia każdego z nas. Przecież ktoś musi kierować tym światem - dumamy - czuwać nad nami, bo inaczej byśmy się przecież sami pozażerali.
Staramy się - o ile nie przeszkadza nam to w polityce, w karierze zawodowej, w robieniu pieniędzy, w miłości - przestrzegać dziesięciu przykazań i przede wszystkim wierzymy w nieskończone miłosierdzie boże, bez którego nic nie jest możliwe.
Wierzymy, bo jak powiedział dawno temu pewien wielki filozof, nic na tym nie tracimy, a zyskać możemy życie wieczne. Z drugiej strony, staramy się zwyczajnie, po ludzku, podobnie jak w naszej demokracji lokalnej, gdzie często ręka rękę myje, wykorzystać i oszukać naszego Boga. Może nie całkiem oszukać, ale tak troszeczkę wywieźć go w pole. Liczymy na to, że nawet tam, tak jak tutaj na ziemi, będzie można obejść jakieś przepisy, coś wykombinować, załatwić, wykorzystać jakieś znajomości i dać łapówkę. Może, za pieniądze pozostawione rodzinie, wykupić kilkadziesiąt mszy, ksiądz się pomodli, i uda mu się wyprosić dla nas grzesznych odpust zupełny, a może tylko chociaż troszeczkę uchylić furtkę do nieba, przez którą będziemy mogli się jakoś przecisnąć. Taka jest nasza mentalność.
W tamtych dniach, spacerując po cmentarnych alejkach, spotkałem kilku przyjaciół z Huty Brzuskiej i innych okolicznych wsi z czasów mojej młodości, którzy rozeszli się po świecie w poszukiwaniu lżejszego chleba. Powróciłem pamięcią do mojego ojca, siostry Dorotki i dziadków. Dlaczego nadal, po tylu latach, tak to boli? Dlaczego człowiek nie może pogodzić się z przemijaniem.
Przypomniałem sobie również wielu innych ludzi z mojej rodzinnej wsi, którzy odeszli, jak powiadają myśliwi, do krainy wiecznych łowów. Rozrzewniłem się i zadumałem, i - jak widzicie - zacząłem filozofować. I może dlatego stanął mi przed oczami, jak żywy, stary Feliks Lasota z Dolnego Huciska.
Był to człowiek prosty, niewykształcony, ale obdarzony niezwykłą pamięcią i wielkim rozumem, który we wsi spełniał rolę dawnego mędrca, sędziego, czy doradcy. Chodziło się do niego po radę, podobnie jak dzisiaj jeździ się do Przemyśla do adwokata czy radcy prawnego. Jedyna różnica polegała na tym, że nie trzeba było mu płacić. Wystarczyła rozmowa, uścisk ręki i czasami kieliszek, wypitej wspólnie, mocnej nalewki na miodzie. Feliks nigdy jednak nie miał i nie dawał gotowych odpowiedzi. Rozmawiał, doradzał i stawiał pytania. W ten sposób starał się, a by ludzie sami podejmowali decyzje i rozwiązywali problemy, z którymi do niego przychodzili.
Spotykałem go często, wracając ze szkoły, gdy siedział pogrążony w rozmyślaniach lub w dyskusji z jakimś gospodarzem na ławce przy studni w pobliżu drogi. Albo, gdy późną jesienią, w babie lato, wypasał bydło na ścierniskach za wsią i wygrzewał się w promieniach miodowo złotego słońca. Niekiedy częstował mnie szklanką wody, złotymi renetami albo olbrzymimi gdulami, które spadały z gruszy rosnącej przy piwnicy. I nawet ze mną rozmawiał o nurtujących go przez całe życie problemach. Zastanawiał się jaki jest cel i sens ludzkiego życia? Czym jest miłość i szczęście? Jak postępować, aby to szczęście osiągnąć? Dlaczego obdarzony rozumem człowiek, tak jak głupie bydle, lubi chodzić w szkodę.
- Ludzie myślą, że tam daleko za górami jest coś lepszego niż u nas. Ale ty pamiętaj chłopcze - powiedział do mnie któregoś razu - abyś nigdy, do sadzenia kartofli, nie woził gnoju z daleka, bo u nas jest go dosyć.
Zawsze interesowały go prawdy ogólne, to też we wsi wszyscy wiedzieli, że zdaniu tym mówił nie tylko a nawożeniu pola, ale i o kobietach i mężczyznach, o miłości, ożenku i o wielu innych dziedzinach ludzkiego życia.
Otóż człowiek ten miał przyjaciela i sąsiada o imieniu Jan, który nie ustępował mu rozumem, ale pomimo, że - podobnie jak Feliks - był człowiekiem głęboko wierzącym, uważał, że przyszłość jest jednak nie całkiem pewna, więc tutaj na ziemi, w doczesnym bytowaniu powinniśmy wszystkiego spróbować, użyć życia i zakosztować jak najwięcej przyjemności. A więc, chociaż sam o tym nie wiedział, był prawdziwym hedonistą.

Pewnego dnia, pod wieczór, Feliks siedział na ławce przy studni. Pomimo, że przeżył już dziewięćdziesiąty pierwszy rok życia, czuł się dobrze, ale było mu bardzo ciężko na sercu, bowiem jego o dziesięć lat młodszy przyjaciel, Jan, dobrnął już do kresu swoich dni. I leżąc na łóżku w swojej chałupie, zbierał się do odejścia w zaświaty, i powoli żegnał się z rodziną, przyjaciółmi i znajomymi, którzy go przed śmiercią odwiedzali.
I Feliks również wstał i poszedł, opierając się na lasce, dodać mu otuchy na tę ostatnią ziemską drogę, i pożegnać się z przyjacielem. A przy okazji zamierzał mu jeszcze zadać ostatnie pytanie, ponieważ nie mógł sobie tego odmówić.
Na jego widok Jan uniósł się z pościeli. Był bardzo słaby, ale nie wyglądał jeszcze na umierającego. Uśmiechał się do siedzących dookoła niego ludzi, a w jego błękitnych, chociaż już nieco przyblakłych, oczach - jak zawsze - czaił się ukryty żart. I wydawało się, że do ostatniej chwili pozostał wierny swojej filozofii - korzystał z życia.
- Feliks. - powiedział, przerywając chwilową ciszę - Mam do ciebie małą prośbę
- Jaką Jaśku? - zainteresował się Feliks i z troską, powoli, jak przystało na starego człowieka, pochylił się nad przyjacielem pomimo, że dobrze go słyszał.
- Może byś tak poszedł się za mnie wysikać, bo ja już, rozumiesz, sam nie mogę tego zrobić.
- Dobrze Jaśku, zaraz idę - zgodził się. Był przyzwyczajony do tego rodzaju dowcipów i spodziewał się, że Jan, przy jego pomocy, będzie próbował nieco rozbawić towarzystwo i rozproszyć, wiszącą w pokoju nad swoją głową, ciężką, grobową atmosferę. Dlatego roześmiał się szczerze, ale z trudem udało ,mu sie powstrzymać cisnące się jednocześnie do oczu łzy. - Nie myśl jednak, że uda ci się wykpić tanim wicem. Bo ja przyszedłem z tobą poważnie porozmawiać. Żyłeś tyle lat, a teraz odchodzisz. Mówią, że człowiek przed śmiercią widzi wyraźnie całe swoje życie. Jeżeli tak jest, odpowiedz mi tylko na jeszcze jedno, nie dające mi spokoju, pytanie: Czegoś sobie w tym swoim długim życiu, na tej ziemi, w tej naszej Hucie Brzuskiej najwięcej użył?
Problem został postawiony i Feliks oczekiwał uczciwej odpowiedzi. Toteż Jan nie mógł go zawieść. Przymknął oczy, przez chwilę myślał intensywnie. I rzeczywiście czuł się tak, jakby przez głowę przelatywało mu całe jego dobiegające kresu życie; jakby z niewiarygodną szybkością, na kilku projektorach jednocześnie, oglądał filmy w kinie ze swojej przeszłości: Czasy austriackie, dwie wojny światowe, w których jako żołnierz obficie wylewał krew za ojczyznę, krótki, biedny ale pełen nadziei międzywojenny okres niepodległej Polski, okupacja niemiecka, przerażające krwiożercze czasy działalności zarażonych faszyzmem nacjonalistów ukraińskich, no i wreszcie ten panujący jeszcze nieufny, podstępny i bezlitosny, stalinowski komunizm. Więc, gdzie tu było miejsce na przyjemności, na szczęście? Ale zauważył również, że na płaszczyźnie tej niemal nieustającej tragedii narodowej, zdarzały się również chwile piękne, dla których warto było żyć i walczyć: Krótka burzliwa młodość, miłość do żony i dzieci, przywiązanie do rodzinnej ziemi, w którą wczepił się pazurami i nie pozwolił się z niej wyrwać. No i wreszcie spokojna starość. A przez to wszystko przeszedł razem z jedną kobietą, kobietą którą kochał, która była mu przyjacielem i podporą; karmiła go i ubierała i wspierała w chwilach, gdy upadał na duchu. Przez całe życie grzał się przy jej kuchni. A przy tym, gdziekolwiek był i cokolwiek robił, zawsze ojczyznę, Polskę, jak matkę rodzoną, taszczył w swoim sercu i stawiał na pierwszym miejscu. Była więc w jego życiu miłość i radość, ale i bólu nie brakowało. Była wiara, prosta wiara w Boga, ale także i w to, że świat nie musi być zły, że ludzie potrafią otrząsnąć się z głupoty. Każdy jego dzień był przepełniony nadzieją, że kiedyś dobro zwycięży nad złem, że zobaczy lepszy, sprawiedliwszy świat, jeżeli nie tutaj, teraz, to może później, po tamtej stronie drogi. Nadzieja ta pozwalała mu spokojnie patrzeć w przyszłość. Był przecież twardym chłopem, jesienią z radością siał zborze i liczył na to, że następnego roku zbierze plon i jego rodzina nie będzie głodować. Miał więc wszystko, czego potrzebuje człowiek do pełnego życia. I był szczęśliwy. Ale jak najprościej, w jednym zdaniu, mógł teraz tą całą wiedzę przedstawić, jakby powiedział ktoś bardziej uczony, w jednym zdaniu streścić, wyłuskać istotę sprawy? Powiedział więc po swojemu:
- Oj Feliks, Feliks, żarty się ciebie trzymają. Czegom sobie najwięcej użył? Długo by o tym mówić, a i tak prawdy całej nie dociekniesz... No, chyba tylko kartofli z kwaśnym mlekiem i trochę tego nieba, co baba ma pod spódnicą.
W tym momencie roześmiały się jego powoli gasnące oczy. A wraz z nim, po raz ostatni śmiali się jego najbliżsi i przyjaciele.
- Toś mnie zaskoczył chłopie. A nie zapomniałeś o samogonie, który razem, przez tyle lat, pędziliśmy w potoku pod dębem. Ale wystarczy na chwilę tej rozmowy. Pójdę teraz za ciebie się wysikać, bo jeszcze babie na koniec łóżko zmoczysz - odrzekł Feliks i wyszedł przed chałupę, gdzie nadal śmiał się w duchu i długo wycierał spływające mu po policzkach grube łzy. Żal mu było rozstawać się z przyjacielem. Przypomniał sobie również swoją dawno zmarłą żonę, która, gdy, zdarzało się, wracał do domu po kilkudniowej nieobecności, jeszcze nie całkiem trzeźw, i bał się wchodzić do chałupy, litowała się nad nim i wołała go w końcu na obiad:
- Feliks, chodź coś zjeść, bo zdechniesz z głodu gdzieś pod ludzkim płotem, i takiego nie będzie.
Zbliżał się wieczór. Wysoko nad ciemną ścianą lasu wisiał już - oświetlony czerwonym blaskiem, ukrytego za horyzontem, zachodzącego słońca - cieniutki sierp księżyca. Powietrze drgało jeszcze tysiącami odgłosów i blasków kończącego sie dnia. Przyroda, a wraz z nią wieś, szykowała się do spokojnego, cichego snu. A Fweliks powoli, podpierając się laską, wyszedł na Górę Przypor. Usiadł na ławce przy zagonie kartofli. Stąd rozciągał się najpiękniejszy widok na okoliczne góry i pocięte strumykami i rzekami doliny. Przed nim migotały światła w oknach wiejskich chałup, w których toczyło się zwyczajne życie: kobiety doiły krowy, mężczyźni krzątali się po obejściach, wykonywali ostatnie tego dnia gospodarskie prace, wiązali na noc konie do żłobów, a główną ulicą, na bosaka, z krzykiem i piskiem biegały gromady małych dzieci. Takie życie znał i kochał. Był szczęśliwy, że pozostawia tutaj swoje potomstwo.
Daleko za jego plecami szemrały, parujące po gorącym dniu, wody Sanu. Ale on tego nie mógł słyszeć, po prostu wiedział i wyczuwał, że tak jest. Siedział, myślał i zastanawiał się: Czym jest prawdziwa miłość i szczęście? Jaki jest ostateczny cel i sens ludzkiego życia? Co nas czeka po śmierci? Czy życie, które przeżył było dostatecznie pobożne, uczciwe i dobre, aby miał śmiałość zapukać do bram raju? Był to bowiem taki bieszczadzki, chłopski filozof, polski Sokrates, który lubił zadawać sobie i innym zwyczajne pytania. Gdy był młodszy, mogłeś go spotkać, drogi czytelniku, w każdą środę w Birczy na jarmarku, gdzie, stukając po bruku laseczką, spokojnie i z godnością przechadzał się pomiędzy straganami. Czasami coś sprzedawał, rzadziej kupował, ale zawsze interesowały go konie i ludzie. Ludziom opowiadał o przedwojennych wyprawach na jarmark do Dobromila. Na koniec zachodził do restauracji, gdzie po obiedzie i pierwszym kieliszku, mówił do kolegów:
- Niektórzy myślą, że życie, to jest picie...Ale wierzcie mi, to są zwyczajni durnie. I szkoda sobie nimi zaprzątać głowę...
Teraz - podobnie jak jego przyjaciel, dzielili w końcu prawie ten sam los - był przekonany, że doświadczył w życiu wiele cierpień, ale i miłość go nie omijała, a nawet wiele rodzajów miłości. Niczego nie żałował. Dlatego sądził, że udało mu się uszczknąć dla siebie coś z tego ziemskiego szczęścia, o którym mówił Jan. Ale jako człowiek rozumny, nie był przekonany, czy zasłużył sobie na coś więcej. Miał tylko nadzieję, tak jak my wszyscy, że to nie jest jeszcze koniec, że tam - po śmierci - a stał już przecież także jedna nogą za progiem, czeka go nowe, lepsze życie. Głęboko wierzył w to, że dobry i sprawiedliwy Bóg okaże mu miłosierdzie. I ta wiara pozwalała mu spokojnie patrzeć w przyszłość.


ŚWIĘCONE


Była starą kobietą, która żyła samotnie w Nienadowej, i oto zbliżały się Święta Wielkanocne. Niekiedy odwiedzała ją córka sąsiadów. We wsi nazywano starą babcią. Dziweczynka martwiła się, że babcia nie ma nikogo, więc przychodziła i pomagała jej nosić wodę ze studni dla krowy. Czasami przyprowadzała brata, żeby narąbał patyków na opał.
Babcia była przygarbiona i chuda, i na twarzy miała głębokie bruzdy. Rzadkie kosmyki siwych włosów wymykały się jej spod chustki i ozdabiały sędziwe czoło. Głowę nosiła wciśniętą w ramiona, a ręce miała twarde i szorstkie od kopania motyką.
Były one tak wysuszone i stare, jak drewniane ściany domu, w którym mieszkała.
Wszystko w niej było stare prócz oczu, które zachowały jeszcze tą samą barwę, co niebo i błyszczały wesoło, niezłomnie.
- Babciu – powiedziała dziewczynka, kiedy rozpalili w chlebowym piecu, który stał na podwórku przed domem. – Mogłabym przynieść jeszcze wody i drewna. Miałabyś gotowe na jutro.
Stara kupowała jej słodycze, częstowała suszonymi śliwkami i dziewczynka ją kochała.
- Nie – odrzekła stara. – Wystarczy tego, co jest. Lepiej chodź zobaczysz, jak przygotowuje się ciasto na wielkanocnego baranka.
- A przypomnij sobie jakiego ślicznego upiekłaś dla mnie w ubiegłym roku. Nikt nie miał podobnego i wszystkim się podobał.
- Pamiętam – odrzekła stara. – Wiem, że był ładny, ale wiele kobiet potrafi upiec ładniejsze.
- Może - odrzekła dziewczynka. – Ale nikt nie ma takiej formy, jak ty.
- Tak – odpowiedziała tamta. – Dam ci ją, gdy przyjdzie na mnie pora, teraz chodźmy przygotować ciasto.
Siedzieli w kuchni na stołkach. Babcia w drewnianej dzieży miesiła ciasto. Dziewczynka przyglądała się jej robocie. Od czasu do czasu pytała o coś, a tamta odpowiadała jej chętnie i mówiła o dawnych zwyczajach wielkanocnych; o tym jakie wypiekano strucle maślane i jakie kolorowe pisano pisanki, że do święcenia służyły specjalne kosze, wyplatane z czerwonej wikliny, i o wszystkim, co wiedziała - O tym, że u bogatych chłopów przygotowywano placki wielkanocne z rodzynkami i kruszonką, makowce, sękacze i po całej miednicy kruchych precelków. A dziewczynki chodziły do kościoła asystować przy Grobie Pańskim. Podrostki, natomiast, trzymali przy nim honorową wartę, wystrojeni w strażackie mundury, błyszczące hełmy, z szablami dziadków u boku, które nie jedną historię znały. Między lipami, za kościołem palili duże ognisko, spokojnie grzali przy nim ręce, a żaden z nich nie odważył się zapalić papierosa, czy choćby zakląć. Zresztą w owe przedświąteczne dni na wsi nigdzie nie można było usłyszeć złego słowa.
Kiedy wiatr wiał od zachodu do izby przez otwarte okno dolatywał zapach rozkładających się kiszonek z buraczanych liści, ale dziś nie czuło się go zupełnie, bo wiatr przesunął się na wschód, a później ucichł i powietrze było przyjemne, pachnące sosnowym lasem.
- Babciu - zapytała dziewczynka.
- A co? – odezwała się tamta. Rękę miała oblepioną ciastem i myślała o tym, co było przed wielu laty.
- Mogłabym ci przynieść jajek na pisanki.
- Nie. Mam dosyć, kury mi się w tym roku dobrze niosą!
- Bardzo bym chciała. Bo ja nie umiem sama pisać, a chciałabym mieć chociaż dwie takie ładne.
- Pomagasz mi dużo – powiedziała stara kobieta. – Upiszę dwie dla ciebie i dwie dla twojego brata, to dobry chłopak. A w przyszłym roku sama już potrafisz.
Stłukła cztery jajka, oddzieliła żółtka i zmieszała je z ciastem. Później dosypała do tego jeszcze szklankę cukru i mieszała tak długo, aż ciasto dobrze się wyrobiło i przestało czepiać się ręki. Następnie napełniła formę baranka, a pozostałą część ciasta włożyła do blaszanek, uformowała z niego jedną okrągłą i dwie prostokątne, płaskie bułeczki. Dziewczynka pomagała jej najlepiej jak potrafiła. A stara myślała, że powinna już niedługo nakarmić krowę i przygotować wszystko, co niezbędne, aby wieczorem mieć spokojną głowę i czas dla pisanek.
- Wezmę koszyk i pójdę po drzewo do szopy, będzie ci potrzebne do gotowania jajek – powiedziała dziewczynka.
- Dobrze, a ja tymczasem dam łaciatej siana, bo już słyszę, że ociera rogami o ścianę.
Dziewczynka wzięła koszyk i wyszła, a stara poczłapała przez sień do obory. Nabrała siana na widły i wrzuciła za drabinkę.
-Jedz, jedz, Łaciata - powiedziała przyglądając się, jak krowa zachłannie żuje. Pomyślała także, że dzięki Bogu ma dla niej dosyć paszy nawet do późnej wiosny. Oprócz krowy do niedawna miała jeszcze kotkę, ale ta zawieruszyła się gdzieś w ostatnim miesiącu i nie było jej już drugi tydzień.
Kiedy wróciła do izby dziewczynka dorzucała polanek do kuchni. Stara cieszyła się, że ma jeszcze dobry wzrok i dość siły, aby móc wszystko dobrze przygotować. Cieszyła się, że ma krowę i dziewczynka jej pomaga, że pogoda się ustaliła i robi się ciepło.
Wzięli przygotowane doi wypieku ciasto i przez drzwi ruszyli w stronę pieca. Stara położyła na drewnianej ławce blaszanki, a dziewczynka postawiła obok formę baranka. Piec był półokrągły, zbudowany z kamieni, pleciony z giętkich prętów leszczyny i dokładnie oblepiony gliną, która się wypaliła i wyglądała, jak cegła.
- Wygarnę ogień i zaraz wsuniemy blaszanki – powiedziała stara kobieta, ściskając w ręce opaloną na czarno kociubę.
- Dobrze się napaliło? – zapytała dziewczynka.
- Tak, dobrze – odpowiedziała tamta.
Dziewczynka cofnęła się o krok do tyłu, bo wydobywające się z pieca gorące powietrze parzyło ja w twarz. W tej chwili przypomniała sobie, że miała jeszcze tego dnia iść do sklepu, więc powiedziała o tym Babci i pobiegła ścieżka w dół do domu rodziców. Śpieszyła się żeby zdążyć przed zamknięciem sklepu, bo inaczej mama gniewałaby się na nią.
Wróciła dopiero wieczorem, gdy słońce już zachodziło. Stara siedziała na stołku przy kuchni, na skraju której stało pudełko po paście do butów z rozpuszczonym woskiem. Obok na talerzu leżało siedem ugotowanych jajek, wybranych spośród innych o najbielszej barwie. W czterech innych garnkach gotowały się farby. Stara przygotowywała je pieczołowicie, sobie tylko znanymi sposobami. Używała do tego łupinek cebuli, kory dębu, olchy, orzecha włoskiego, liści niektórych drzew, ziół, a nawet suszonych kwiatów. Powietrze wypełniał gryzący zapach rozgrzanego wosku. Babcia trzymała w ręce jajko i delikatnie, z wprawą kreśliła na nim kreski, kółeczka i kropki główką szpilki, wbitej w okrągły patyczek, którą za każdym pociągnięciem moczyła w wosku.
- Przyniosłam ci placek z rodzynkami od mojej mamy – powiedziała dziewczynka i położyła rękę na jej ramieniu. Zawsze musiała pamiętać, żeby mówić dość głośno, bo Babcia nie dosłyszała.
Stara uniosła głowę i przez chwilę powracała z bardzo daleka – pisanie pisanek pochłaniało ją zupełnie. Potem uśmiechnęła się.
- Połóż na stole. Muszę jej podziękować. To bardzo ładnie z jej strony, że się tak o mnie troszczy.
Dziewczynka usiadła obok niej. Zapadło milczenie. Stara kobieta pracowała w skupieniu. Sękatymi palcami obracała jajko dookoła, podnosiła pod światło i z uwagą analizowała woskowe rysunki. Teraz, gdy była całkowicie pochłonięta pracą, nie rzucało się tak bardzo w oczy to, że jest stara, przygarbiona i słaba. A i ona sama nie czuła ciężaru wieku. Jak przed każdymi świętami budziła się w niej nadzieja i chęć do życia, która przychodziła jak wzmagający się wiatr, jak wiosenny podmuch życia.
Gdy na talerzu pozostało już tylko jedno jajko odłożyła patyk ze szpilką. Sięgnęła po chochelkę wiszącą na wbitym w ścianę gwoździu i z każdego stojącego na kuchni garnka wyjęła pod dwa różnokolorowe jajka. A na ich miejsce włożyła woskowe pisanki, dbając o to, aby każda została całkowicie zatopiona.
- Teraz niech się gotują i nabierają koloru – powiedziała do dziewczynki.- A ty spróbuj upisać tę ostatnią.
-Dobrze – odrzekła dziewczynka, biorąc do jednej ręki jajko, a do drugiej patyk ze szpilką. Zrobiła kilka znaków mających przedstawiać łodyżki jakiegoś kwiatka i stwierdziła, że nie jest to wcale takie trudne, należy tylko dbać o to, aby linie były równe, a rysunki staranne, przejrzyste.
-Widzisz, to całkiem proste – mruknęła stara. – Wszystkiego się nauczysz. Wszystkiego, jeżeli tylko będziesz chciała. – Następnie zabrała się do wydrapywania żyletką różnych obrazków na powierzchni zabarwionych jajek.
Po pewnym czasie wyjęła z garnków woskowe pisanki i ułożyła je rzędem na stole.
- Zawsze musisz pamiętać, żeby się za długo nie gotowały, bo wosk się rozpuści, a rysunki stracą biały kolor – powiedziała przy tym.
- Śliczne! Chyba jeszcze takich nie widziałam – zachwyciła się dziewczynka.
- Dziękuję ci, ucieszyłaś mnie. Twoje będą takie same.
- Może kiedyś? Ale chyba jeszcze nie prędko.
Nie były to zwyczajne pisanki. Każda z nich przedstawiała jakąś scenę z życia starej, z jej młodości – o której teraz najczęściej myślała i lat dojrzałych, każda kryła w sobie jakąś myśl, krótką historię.
- To ja już pójdę – powiedziała dziewczynka, gdy wszystko było gotowe.
- Dobrze. Zawołam cię jutro rano. Wyśpij się porządnie, bo musisz wcześnie wstać.
- Mama mnie obudzi. Dobranoc.
- Śpij dobrze.
Dziewczynka wyszła. Stara zajrzała do obory. Pogłaskała krowę, która leżała, przeżuwała siano i posapywała ciężko.
- Dobrze ci tu? Dobrze? – mruknęła i wróciła do kuchni.
Zgasiła światło i poszła do pokoju, w którym stało łóżko, szafa, stół i dwa krzesła. Sufit podtrzymywały cztery grube belki, a na ścianie wisiał obraz Matki Boskiej Częstochowskiej. I tuż nad samym łóżkiem fotografia męża, dzięki której kobieta nie czuła się zbyt samotna.
Ubranie rozwiesiła starannie na poręczy krzesła. Zasnęła szybko, otulona pachnącą wiosennym powietrzem poduszką. I śniła o swojej rodzinnej wsi z tych czasów, gdy była małą dziewczynką, o mężu, o jego oczach tak lśniących, że aż czasami strach było patrzeć, i o wszystkich tych dniach, które przeżyła w szczęściu i kłopotach.
Co noc wracała teraz do dawnych czasów i w snach jeszcze raz przeżywała swój ślub. Śpiąc czuła chłód kościelnych murów, czuła zapach Świątyni Bożej, wzmagający się w pobliżu ołtarza.
Zazwyczaj budziła się z brzaskiem, gdy w głębi wsi zawarczał pierwszy autobus odchodzący do miasta. Tej nocy jednak było cicho. W Wielką Sobotę ze wsi długo nikt nie wyjeżdżał. Ona zaś przez sen wiedziała, że to już świta, więc obudziła się, by zabrać się do codziennego obrządku. Spojrzała przez okno na gasnące gwiazdy, wzięła z krzesła sukienkę i naciągnęła ją. Za chatą nabrała do kosza smolnych drewienek i rozpaliła pod kuchnią.
- Ładny dzień się zapowiada – pomyślała. Nastawiła wody w czajniku na kawę i poszła do obory.
- No rusz się, Łaciata – powiedziała do krowy. Mówiła do niej, jak do człowieka. – Czas wstawać.
Wzięła widły, oczyściła stajnię z obornika, a później dorzuciła świeżego siana za drabinkę. Postawiła przed krową wiadro pomyj i zabrała się do dojenia.
Gdy skończyła i wyszła przed dom, skrawek słońca wynurzał się zza ściany lasu. Wróble obsiadły nagie konary lipy i skrzecząc wesoło, otrząsały się z porannego chłodu. W zimie było jej żal ptaków, ale teraz była wiosna. Dla tych, którzy przetrwali, rozpoczynał się szczęśliwy czas godów. Pomimo to pomyślała, że ptaki tak jak ludzie mają ciężkie życie. Tylko ludzie niewiele o tym wiedzą.
Wróciła do domu. Zaparzyła kawę z mlekiem i przygotowała skromne śniadanie. Nie potrzebowała już teraz dużo jeść.
- Szkoda, że jestem sama – powiedziała głośno. Od pewnego czasu zaczęła ze sobą rozmawiać. – Nie powinien tak szybko umrzeć, tym bardziej, że nie mieliśmy dzieci.
Jedzenie jej nie smakowało, ale zmusiła się do wypicia całego kubka kawy. Posiedziała chwilę bezczynnie, a potem przypomniała sobie, że jest Wielka Sobota i ma iść z dziewczynką do kościoła, poświęcić wielkanocną żywność. Więc wyjęła z szafy pleciony z wikliny kosz. Postawiła go na stole i pop kolei włożyła do niego pęto kiełbasy, kubek soli, kilka gotowanych jajek, korzeń chrzanu, okrągłą bułkę i miseczkę masła. Z boku wetknęła butelkę na święconą wodę, a na samej górze postawiła wielkanocnego baranka i obłożyła go dookoła ślicznymi pisankami. Całość przystroiła jeszcze trzema zielonymi gałązkami asparagusa.
- Całkiem dobrze wygląda – powiedziała na głos, przyglądając się koszykowi. – Gdyby ktoś usłyszał, że mówię do siebie, pomyślałby, że zwariowałam. Ale przecież jestem normalna, więc jest mi to obojętne. Zwyczajnie nie mam do kogo otworzyć ust.
Przebrała się w świąteczną sukienkę. Włożyła płaszcz i buty. Wzięła do ręki koszyk i ruszyła ścieżką w stronę domu dziewczynki, która już na nią czekała. Razem poszły do kościoła. Po drodze rozmawiała z sąsiadkami i znajomymi kobietami.
Około południa wróciła do domu. Wyjęła z koszyka sól, święconą wodę i masło. Wypiła prosto z butelki dwa łyki ciepłej wody, pokropiła wodą i posypała solą wszystkie pomieszczenia i cały dom dookoła. Poszła do krowy. Posmarowała jej nos masłem, aby tłuste mleko dawała, a święcona sól zmieszaną z woda pozwoliła jej zlizywać z ręki. Powtarzała przy tym:
- Pij, pij, żeby żadna choroba nie miała do ciebie dostępu, żaden zły nie zabierał ci snu, żaden chrobak nie ukąsił cię w wymię...
Potem całe obejście skropiła wodą i posypała solą, a szczególnie ścieżkę do studni, gdzie ubiegłego lata widziała żmiję. Resztę święconej wody szczelnie zakorkowała i postawiła na górnej półce kredensu, aby nie zabrakło jej w domu przez cały rok. Podobnie jak jej matka wierzyła, że posiada moc oczyszczającą.
Wieczorem wcześniej położyła się spać, gdyż nazajutrz zamierzała iść do kościoła na rezurekcję. I śniła o dawnych czasach, gdy była jeszcze młodą dziewczyną i przygotowywała się do zamążpójścia. Szczególnie jeden sen powtarzał się często i sprawiał jej dużo przyjemności: Działo się to popołudniem w Niedzielę Wielkanocną. Miała wtedy dziewiętnaście lat. Narzeczony przysłał z wódką, a ona uciekła do stodoły. Uciekła, aby ukryć rozpalone policzki i radość, która się na jej twarzy malowała.
Szarzało już, gdy się obudziła. W sadzie wiosennie śpiewały ptaki.
Po Południu odwiedzała znajomych. Wydawało jej się, że na wieś wróciła dawna życzliwość.
- Wszystko jest takie, jak za czasów mojej młodości! Tylko ja jestem stara. Ale dobrze przeżyłam swoje dni – powiedziała głośno do siebie i było jej niezwykle lekko na duszy. A nawet odczuwała głęboką radość, którą daje pojednanie z Bogiem, pojednanie z ludźmi i przyrodą.

Wiesław Hop

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz