I żeby Was trochę dłużej zatrzymać "w moim towarzystwie", zapraszam do lektury mojego opowiadania "Rykowisko i złośliwe dziki", które właśnie zostało opublikowane w numerze 4/19 kwartalnika łowiecko-przyrodniczego "Łowiec Galicyjski".
Rykowisko i złośliwe dziki
Wrzesień powoli zbliżał się ku końcowi, ale wciąż jeszcze było
ciepło i pogodnie... I pod
wieczór, po gorącym dniu, w przejrzystym, drgającym w słońcu powietrzu czuć było jeszcze zapach i smak mijającego, upalnego lata. Ale poranne mgły i długo utrzymujące się, rozwieszone na usychających kwitach i wysokich trawach, oszronione perlistą rosą nici babiego lata powodowały, że gdzieś na dnie serca w człowieku już budził się żal, że oto definitywnie kończy się radosny letni czas i niebawem przyjdą jesienne chłody, deszcze i szarugi... A po nich nastanie zima, która tutaj w Bieszczadach i na Pogórzu Przemyskim bywa bardzo śnieżna i sroga.
wieczór, po gorącym dniu, w przejrzystym, drgającym w słońcu powietrzu czuć było jeszcze zapach i smak mijającego, upalnego lata. Ale poranne mgły i długo utrzymujące się, rozwieszone na usychających kwitach i wysokich trawach, oszronione perlistą rosą nici babiego lata powodowały, że gdzieś na dnie serca w człowieku już budził się żal, że oto definitywnie kończy się radosny letni czas i niebawem przyjdą jesienne chłody, deszcze i szarugi... A po nich nastanie zima, która tutaj w Bieszczadach i na Pogórzu Przemyskim bywa bardzo śnieżna i sroga.
Ktoś powie: Ale przecież jesień i zima to także niezwykle
urokliwe pory roku, chociaż zupełnie inne od wiosny i lata. I
będzie miał rację. Chyba najlepiej wiedzą o tym mysliwi. Ale
nawet oni, żeby w pełni docenić ich uroki i zalety, najpierw wszą
w sercach usunąć na plan dalszy czar kończącego się lata i
przyzwyczaić się do chłodów.
Zawsze o tej porze roku, u progu nowego sezonu łowieckiego, bierze
mnie ochota, żeby jak dawniej wybrać się do lasu na spacer ze
strzelbą na ramieniu...
- Szkoda, że już nie polujesz – powiedział kiedyś Leon, kolega
myśliwy, który chyba dobrze znał stan mojego ducha – ale to nic.
Zaproszę cię niedługo na polowanie. Najlepiej na rykowisko, dla
mnie to zawsze najpiękniejsza przygoda.
- Super! – ucieszyłem się. – Posiedzę z tobą na wysiadce,
popatrzę..., poczuję atmosferę; a później może napiszę coś na
ten temat.
Od tamtego dnia minęło kilka tygodni. Rykowisko dawno się
rozpoczęło i zbliżało do półmetka, ale Leon nie dzwonił. A ja
nie śmiałem mu się przypomnieć. A tu jak na złość, rozochocone
jelenie zaczęły podchodzić coraz bliżej do naszego miasteczka i
wieczorami słychać było, dobiegające z różnych stron, ich
groźne, tęskne, pobudzające wyobraźnię, miłosne porykiwania.
„Zapomniał – pomyślałem. – Z drugiej strony, trudno mu się
dziwić. Myśliwy w łowisku, zwłaszcza, gdy poluje z podchodu na
króla bieszczadzkiej puszczy, trochę przypomina samotnego wilka,
albo tajemniczego trapera z amerykańskich skalistych gór, który
nie lubi towarzystwa...”
Kilka dni później, gdy kolega dalej nie dawał znaku życia,
postanowiłem, że sam wybiorę się na bezkrwawe łowy na jelenie.
„Na pewno nie można tego porównywać z prawdziwym polowaniem, ale
mnie musi wystarczyć...”
Znałem jedno dobre, odludne i bezpieczne miejsce pod lasem, gdzie
jelenie na rykowisku na sto procent powinny się pojawić. Był to,
oddalony o kilka kilometrów od miasteczka, szczyt góry Chomińskie,
gdzie Lasy Birczańskie wybudowały okazałą, ogólnodostępną
wieżę obserwacyjną. Można stąd, jak z lotu ptaka, obserwować
całą okolicę, a w pogodne dni wzrok sięga daleko, aż do
Przemyśla, Kalwarii Pacławskiej, a może i szczytów wysokich
Bieszczad.
Na wieży obserwacyjnej zasiadłem z aparatem fotograficznym dobrą
godzinę przed zachodem słońca, w towarzystwie mojej
dziewięcioletniej córeczki Karolinki, która, gdy dowiedziała się,
że tato wybiera się na „polowanie”, nie odpuściła, więc
musiałem ją ze sobą zabrać. Było ciepło i bezwietrznie.
Otaczające nas ze wszystkich stron wysokie połoniny i porośnięte
jodłowo-bukowym lasem, niezwykle barwne o tej porze roku,
wierzchołki okolicznych wzgórz kąpały się jeszcze w promieniach
purpurowego słońca, ale głębokie jary i dalekie doliny tonęły
już w przedwieczornej szarówce.
- Na tych wzgórzach 12 września 1939 roku żołnierze polscy z 24
Dywizji Piechoty, w obronie ojczyzny, stoczyli krwawy bój z
niemiecką, doborową 2 Dywizją Strzelców Górskich. Była to jedna
z największych bitew w kampanii wrześniowej, w czasie której
zginęło około 300 polskich żołnierzy – powiedziałem do
Karolinki, chcąc wykorzystać czas, jaki nam pozostał do wieczora,
na przybliżenie jej tej historii. – Popatrz, tam pod lasem, za
dopiero co posadzoną aleją lipową, przy starym buku, który
pamięta dawne czasy, stoi poświęcony im pomnik z czerwonego
granitu, przy którym co roku, w rocznicę bitwy pod Birczą,
odbywają się uroczystości z udziałem mieszkańców i wojska.
- Wiem. Nasza szkoła się nim opiekuje. Byłam tutaj niedawno z całą
klasą.
Jelenie pojawiły się dopiero o dobrej szarówce, dlatego nie
mogliśmy ich dojrzeć, w dodatku od lasu i dolin zaczęły się
podnosić i przesłaniać widoczność opary delikatnej mgły.
Wychodziły z leśnych głębin na łąki i połoniny z różnych
stron. Ich groźne porykiwania i głębokie, tęskne, ale i
wyzywające stęknięcia, początkowo dalekie, stopniowo zaczęły
się przybliżać i skupiać gdzieś na wysokości pomnika, za aleją
lipową. Tam też odzywał się chyba największy, dominujący w
chmarze samiec, któremu rywale rzucili rękawicę. Ale jego
ryknięcia były tak pewne siebie, tak mocne i tak groźne jak boskie
gromy; na wskroś przenikały niebo i ziemię, wstrząsały duszą
słuchającego; i mówiły, że żaden młodszy pretendent do tronu,
tej nocy, i tej jesieni, nie jest w stanie go pokonać.
I ogarnięci szałem podniecenia rywale w końcu też to zrozumieli.
Czując, że dominujący samiec jest jeszcze dla nich za mocny,
uznali jego wyższość, zamilkli i wycofywali się z pola walki bez
fizycznego starcia. A król radośnie zaryczał jeszcze kilka razy na
znak własnej potęgi i triumfu.
Gdy chwile później ruszył się wiatr i zdmuchnął z pola opar
mgły, widzieliśmy, jak z uniesionym do góry łbem krążył
dookoła dużej chmary łań pasącej się na połoninie, spędzał
je do kupy i wypatrywał tej, która jako pierwsza jest gotowa
przyjąć jego boski, genetyczny dar i przedłużyć życie.
W tym czasie nad naszymi głowami, na przystrojonym jasnymi dukatami
gwiazd, bezchmurnym niebie, pośrodku którego majestatycznie świecił
księżyc, pojawił się klucz odlatujących do Afryki żurawi. Nie
widzieliśmy ich, ale ich granie, ich pożegnalny klangor był tak
bliski, i tak przejmujący, że poczuliśmy jakąś naturalną
radość, wynikającą z samego faktu, że żyjemy i możemy, blisko
domu, obserwować tak niesamowite zjawiska przyrodnicze; jakąś,
trudną do opisania, jedność z naturą, do której przecież
wszyscy należymy.
Kilka dni później Leon zadzwonił do mnie.
- Cześć. Mam do ciebie prośbę – zaczął. – Może byś mnie
zawiózł dzisiaj na wybory, bo sam nie mogę prowadzić samochodu, a
na kulach kuśtykać, to trochę za daleko. Żona pojechała do pracy
i wróci późno.
- A co ci się stało? – zdziwiłem się.
- Nic nie słyszałeś?
- Nie!
- Szkoda gadać! Dziki się na mnie zemściły...
- Dziki? Chyba żartujesz! W jaki sposób?
- Nie, mówię całkiem serio. Toż ja od pół roku chodzę po lesie
za dzikami i żadnego nie mogę upolować, a one same znalazły mnie
w moim domu.
- Jak to? Jaja sobie ze mnie robisz... – powiedziałem, znając
jego poczucie humoru.
- Dwa tygodnie temu, w środku nocy, coś wyrwało mnie ze snu.
Przecieram oczy, słucham: mój myśliwski pies chrapie sobie w
najlepsze pod łóżkiem, a z ogrodu słychać jakiś pofukiwania i
dziwny harmider. Wyskakuję z łóżka, podchodzę do okna, żeby
zobaczyć, co się dzieje. A tam, chmara dzików, chyba było ich ze
dwadzieścia, w świetle ulicznej lampy, metodycznie przeoruje nasz
trawnik. Wściekły, przez korytarz, boso, gonię na werandę, żeby
je przepłoszyć, ale po ciemku trafiam dużym palcem w drewniany
próg... Ból niesamowity! Krzyczę – dziki uciekają. W dodatku
okazuje się, że złamałem jakieś kości, więc ląduję w
szpitalu. I jak tu nie mówić o złośliwości dzików.
Tak oto wyjaśniło się, dlaczego Leon tego roku „zapomniał” o
rykowisku... Ale, jak głosi ludowa mądrość: „Nie ma tego złego,
co by na dobre nie wyszło”. Noga niedługo wydobrzeje i może Leon
spojrzy na swoją „nocną przygodę z dzikami” z innej
perspektywy. Może mając otwarty umysł i wrażliwe na piękno
przyrody serce, dojdzie do wniosku, że mimo wszystko był to
kolejny, prawdziwy cud natury, które u nas w Bieszczadach i na
Pogórzu Przemyskim zdarzają się niemal codziennie.
Wiesław Hop
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz