Bajki małej Karolinki
KAROLINKA
Nasza
mała Karolinka.
To
kochana jest dziewczynka.
Nawet
już w Warszawie była,
Gdzie
siostrzyczkę odwiedziła.
Do
przedszkola maszeruje,
Lalkom
zupkę ugotuje.
Czasem
zrobi im serniczek
Albo
z piasku podpłomyczek.
Skacze,
biega, pięknie tańczy,
Lecz
najczęściej misie niańczy.
Na
rowerku jeździ sama,
Wszyscy
mówią: Druga mama!
Trochę
z pieskiem pofigluje,
Kotu
ogon pomaluje...
A
wieczorem do łóżeczka –
Tato,
jaka dziś bajeczka?
Karolinka, piesek i kotek
W pewnym maleńkim, ale bardzo pięknym domku, na przedmieściu
prastarego miasta, znanego na całym świecie z górującego nad
okolicą, tajemniczego królewskiego zamku, otoczonego ze wszystkich
stron kamiennym murem obronnym, mieszkała urocza, dobra i wesoła
dziewczynka o imieniu Karolinka, którą wszyscy bardzo lubili.
Pewnego razu, gdy wraz z rodzicami była w odwiedzinach u swojej
ciotki Grażyny, mieszkającej na wsi siostry taty, i wraz z jej
dorastającymi już córkami oglądała gospodarstwo, zauważyła, że
po podwórku baraszkuje cztery małe szczeniaczki. Pieski bardzo jej
się spodobały i zapragnęła mieć jednego z nich. Gdy się ciotka
o tym dowiedziała, chętnie podarowała jej najpiękniejszego, bo
szukała już dla nich dobrych domów.
- To jest Czarnulek. Oprócz krawata pod szyją i białych nóżek,
jest ciemny jak smoła. Ale możesz mu dać inne imię, bo do tego
jeszcze się nie przyzwyczaił – powiedziała ciotka, zadowolona,
że jej piesek trafił do Karolinki, bo wiedziała, że nie mogła
znaleźć dla niego lepszego miejsca. – Musisz o niego dbać,
karmić go, bawić się z nim i wyprowadzać na spacery, a wtedy on
polubi cię i zostanie twoim wiernym przyjacielem na całe życie.
- Dziękuję ciociu! Będę o tym zawsze pamiętała! U nas nie
będzie mu źle!
Karolinka zabrała pieska do domu. Nazwała imieniem Pinki i
zaprzyjaźniła się z nim. Dbała o niego i karmiła go. Pilnowała,
aby zawsze miał w miseczce karmę i świeżą wodę do picia, a
nawet dzieliła się z nim najsmaczniejszymi kąskami z własnego
obiadu. Codziennie się z nim bawiła w domu i na podwórku, i wraz z
tatą i mamą wyprowadzała go na długie spacery przepięknymi
ścieżkami dookoła zamku i wzdłuż, przepływającej nieopodal
przez środek miasta, obrośniętej szuwarami i łozą rzeczki, w
której mieszkały ryby - piękne, zwinne piegowate pstrągi i wąsate
sumy, a nawet chodzące do tyłu, czerwone raki z ostrymi szczypcami
zamiast rąk.
Oboje, pod opieką rodziców Karolinki, poznawali otaczający ich
świat przyrody. Obserwowali rozgadane przepiórki, pracowicie
ostukujące stare drzewa duże zielone dzięcioły z czerwonymi
czapkami na głowach, puszyste jak kulki z waty stada kuropatw,
kolorowe przystojne bażanty i ich skromne żony, szare zające, a
nawet pasące się nad wodą, przystojne, długonogie, płochliwe
sarenki. Nic więc dziwnego, że szybko zaprzyjaźnili się do tego
stopnia, że nie chcieli się ze sobą rozstawać. Nawet noce piesek
spędzał w pokoju Karolinki, sypiając na legowisku, w wiklinowym
koszyku, stojącym obok łóżka dziewczynki, który mama, specjalnie
dla niego, kupiła w sklepie zoologicznym.
Mając tak dobrą opiekę, Pinki szybko rósł i dojrzewał.
Wkrótce stał się bardzo pięknym, niezwykłym, chociaż niezbyt
dużym psem. Po matce, która była rasowym, medalowym pekińczykiem,
odziedziczył wesołe, duże, okrągłe i nieco wyłupiaste, brązowe
oczy i długie, czarne futerko z pięknymi białymi plamami na
piersiach, zakręconym do góry, wiecznie merdającym ogonie oraz
tylnych łapkach. Po ojcu – podwórkowym burku pilnującym zagrody
(podobno takie psy, strzegące domowe ogniska, są najmądrzejsze na
świecie) otrzymał rozsądek, odwagę oraz zamiłowanie do wędrówek
po okolicy. Dzięki tym cechom przypominał małego, czarnego
baranka, skaczącego beztrosko po obsypanej kwiatami, majowej łące,
obok dającej mu poczucie bezpieczeństwa mamy i wszystkim się
podobał.
Karolinka bardzo go kochała, a on odpłacał jej tym samym. Bawiąc
się z nim i spacerując po ogrodzie, nauczyła się rozróżniać
stany jego ducha. Wiedziała, kiedy Pinki ma dobry humor - jest
wesoły i ma ochotę na psie figle oraz kiedy jest zmęczony i chce
chwileczkę odpocząć, leżąc w cieniu na trawie lub na wycieraczce
przed wejściem do domu. Mówiła nawet, że potrafi zrozumieć jego
szczekanie i wie, co piesek do niej mówi. Dlatego oboje byli ze sobą
bardzo szczęśliwi.
Zdarzało się jednak - najczęściej, gdy Karolinka przebywała w
Przedszkolu - że Pinki popadał w jakąś psią melancholię. I sam
nie wiedząc czemu, tracił ochotę na psoty i zabawy. Może
przypominał sobie rodzinny dom u ciotki – mamę i rodzeństwo i
tęsknił za nimi.
W takich chwilach, aby rozproszyć zły nastrój, stawał przy
ogrodzeniu. Obserwował przechodzących chodnikiem ludzi i
przejeżdżające drogą samochody. A gdy tylko listonosz albo ktoś
inny zapomniał zamknąć bramkę, wymykał się na zewnątrz i na
klika godzin uciekał do miasta, aby tam krążyć po ulicach i
krętych zaułkach; obserwować wystawy sklepowe i szukać przygód.
Potrafił nawet, gdy nie udało mu się wyjść bramką, zrobić
podkop pod płotem i w ten sposób wydostać się na zewnątrz.
Pomimo, że po każdej takiej wycieczce Pinki wracał do domu,
martwiło to Karolinkę i jej rodziców, bo obawiali się, że
któregoś razu piesek, przechodząc nieostrożnie przez jezdnię,
wpadnie pod samochód albo może spotkać go jakaś inna zła
przygoda.
Pewnego dnia, gdy mama przyprowadziła Karolikę z przedszkola, a
Pinkiego nie było dłużej niż zwykle, po obiedzie, Karolinka
poprosiła tatę, aby poszedł do miasta i odnalazł jej przyjaciela.
Gdy wszyscy troje – mama, tato i Karolinka wyszli na podwórko,
usłyszeli wesołe szczekanie.
Pinki stał na tylnych łapach, przednimi oparty o metalowe pręty
bramki i prosił, aby mu ją otworzyć. A obok niego, na chodniku
siedział maleńki, cały w brązowo-rude cętki, przypominający
prawdziwego tygryska, bardzo ładny kotek, ale w jego oczach, z
jakiegoś powodu, czaił się smutek i żal.
- Chał! Chał! – zaszczekał piesek. Gdy tata otworzył mu bramkę,
podbiegł do Karolinki, otarł się o jej nóżki, polizał w rączkę
i wesoło zamerdał ogonkiem...
Karolinka czule pogłaskała go po głowie. Wtedy on obejrzał się
na kotka, który stał tuż za nim i jeszcze raz zaszczekał.
- Mamo, tato, już wiem: Pinki, w psiowym języku, powiedział mi, że
gdy wracał do domu spotkał na ulicy tego malutkiego kotka. Kotek
jest bardzo nieszczęśliwy i głodny, bo nie ma domku. Niedobry
człowiek, który zabrał go od jego mamy, obiecując, że będzie
się nim opiekował i dbał o niego, gdy się tym znudził, wywiózł
go do miasta, wyrzucił z samochodu, mówiąc: „Teraz radź sobie
sam. Ja wyjeżdżam na wakacje, więc nie będę mógł się tobą
zajmować”. Pinkiemu zrobiło się żal kotka, dlatego
przyprowadził go tutaj, żeby podzielić się z nim jedzeniem z
własnej miseczki. Obiecał mu także, że poprosi nas, abyśmy
pozwolili mu zamieszkać w naszym domku.
- Chał! Chał! – szczekaniem i merdaniem ogonka Pinki potwierdził
to wszystko, co powiedziała dziewczynka.
- Mamo, tato, proszę, zgódźcie się! Ja chcę mieć tego kotka!
Będę się nim opiekowała. On jest taki milutki i piękny. A poza
tym Pinki, gdy ja pójdę do przedszkola, będzie miał się z kim
bawić.
- Dobrze, niech zostanie! – zgodziła się mama, bo zawsze miała
czułe i dobre serce – Nie możemy przecież pozwolić, aby taki
mały kotek mieszkał na ulicy.
- Ja też się zgadzam! – powiedział tato. – Tylko pamiętaj, że
kotka czy pieska bierze się na całe życie. To nie są zabawki,
którymi można się chwilę pobawić, a później odstawić do
szafy, gdy ci się znudzą, o czym niektórzy źli ludzie nie chcą
pamiętać.
- Wiem, tatusiu.
Od tej pory kotek zamieszkał razem z Pinkim i Karolinką. W krótkim
czasie zaprzyjaźnił się z nimi i był szczęśliwy. Razem biegali
po domu i podwórku; wymyślali różne zabawy i figle, i przeżyli
wiele wspaniałych przygód. A Pinki był tak szczęśliwy, że
zyskał nowego przyjaciela, że przestał nawet uciekać do miasta.
Podwórkowe igraszki
Od dnia, w którym Pinki przyprowadził do domu bezdomnego,
nieszczęśliwego, małego kotka minęło dwa tygodnie. W tym czasie
kotek troszeczkę podrósł i dzięki temu, że Karolinka otoczyła
go troskliwą opieką - karmiła, kąpała w specjalnym szamponie dla
kotków i piesków, i codziennie czesała – jeszcze bardziej
wypiękniał. Miał bardzo puszyste, brązowo-rude, cętkowane
futerko i do złudzenia przypominał maleńkiego tygryska. Jego
ogonek był długi, gruby i kudłaty, a sterczące do góry uszy
zakończone pędzelkami, z takich samych jak wąsy, czarnych włosów.
Oczy błyszczały mu jak dwa węgielki. Karolinka nazwała go
Dzikusek i bardzo lubiła się z nim bawić.
Teraz Dzikusek był naprawdę szczęśliwym kotkiem, bo wreszcie
znalazł prawdziwy dom, gdzie wszyscy go kochali. A zawdzięczał to
Pinkiemu, bo gdyby nie Pinki – piesek o czułym sercu, pewnie do
dzisiaj, brudny i głodny, tułał by się gdzieś po ulicach. I nie
wiadomo, co jeszcze mogło mu się przydarzyć.
W nowym domku miał, taką samą jak Pinki, własną miseczkę na
mleczko oraz talerzyk na kocią karmę, którą bardzo lubił
chrupać. Ponadto mama Karolinki, w sklepie zoologicznym, kupiła mu
wiklinowy koszyk do spania z materacykiem i piękną kołderką.
Ponieważ w pokoju Karolinki zrobiło się za ciasno, jej tata
urządził Pinkiemu i Dzikuskowi oddzielną sypialnie na parterze
domu, skąd mieli bezpośrednie, własne wyjście do ogrodu. Ponadto
w czasie dnia mogli swobodnie hasać po całym domu.
Karolinka codziennie rano, przed wyjściem do przedszkola, karmiła
swoje zwierzątka, a po południu bawiła się z nimi na podwórku.
Pod jej nieobecność Pinki z Dzikuskiem wymyślali najróżniejsze
psie i kocie figle. Gdy się zmęczyli, odpoczywali, leżąc na
wycieraczce przed drzwiami albo na grubej poduszce z igliwia pod
starą sosną , rosnącą przy ogrodzeniu w pobliżu bramki
prowadzącej na ulicę. Wygrzewając się w słońcu, czekali na
Karolinkę.
Pinki był tak zadowolony z nowego przyjaciela, że przestał nawet
uciekać do miasta. Oprowadzał kotka po całym podwórku i ogrodzie.
Pokazał mu, gdzie w dziupli, w starej lipie mieszkają wiewiórki –
jedna brązowa, a druga zupełnie czarna. Pokazał, wiszący wysoko
na brzozie, domek rodziny szpaków, który ubiegłego lata zrobił z
desek i przybił do drzewa starszy brat Karolinki, Michał, a także
gniazda przepiórek i bocianów oraz wiele innych tajemniczych
miejsc, które do tej pory zachowywał tylko dla siebie.
Zaprowadził go także do położonego na pagórku jodłowego lasku,
w którym często szukały schronienia bażanty i kuropatwy. Las
należał do taty Karolinki i wraz z całą posiadłością był
ogrodzony wysokim płotem z drucianej siatki, więc było tam
bezpiecznie. Jednak tuż za ogrodzeniem, w głębokim jarze, w norze
pod korzeniami starego dębu mieszkał podstępny lis, Cwaniaczek i
Pinki przestrzegał przed nim swojego przyjaciela:
- Pamiętaj, żebyś nigdy sam nie wychodził poza to ogrodzenie, w
głąb lasu, bo lis, Cwaniaczek, który tam mieszka, mógłby zrobić
krzywdę takiemu małemu kotkowi, jak ty.
- Dobrze, Pinki, będę o tym pamiętał – powiedział kotek, ale
nie przejął się tym zbytnio, bo pomyślał sobie, że w razie
niebezpieczeństwa zawsze może uciec na drzewo.
Mając dobrą opiekę Dzikusek szybko rósł i mężniał. Był
bardzo wesołym i żywym kotkiem, i w krótkim czasie poznał
wszystkie zakamarki. W całym domu, na podwórku, w ogrodzie, w
sadzie i w lasku nie było ani jednego miejsca, do którego by nie
zajrzał. Potrafił wspiąć się na najwyższe drzewo, chodzić po
płocie, a nawet wdrapać się na dach, krytego gontem, starego domu
i godzinami siedzieć na kominie, skąd rozciągał się wspaniały
widok na położoną niżej dolinę rzeki i miasto, i widać było
najwyższą wieżę Zamku Kazimierzowskiego, na szczycie której
mieniła się w słońcu i łopotała na wietrze biało-czerwona
flaga.
Jednak najbardziej ze wszystkiego lubił bawić się w chowanego i
berka na podwórku z Karolinką i Pinkim; albo grać z nimi w piłkę.
Zdarzało się wtedy, że niespodziewanie, z płotu, wskakiwał
pieskowi na szerokie plecy, który chętnie go woził dookoła domu.
Karolinkę natomiast chwytał pazurkami za spódniczkę, rajstopy i
buty. Czasem delikatnie drapał ją po rękach, za co ona łaskotała
go i głaskała po futerku.
Piękne, wesołe i niezapomniane były to chwile wspólnych psot,
gier i zabaw. Nawet klekoczące bociany, ze swojego dużego gniazda,
umieszczonego wysoko na szczycie słupa elektrycznego, wiewiórki ze
starej lipy, szpaki, a także kuropatwy i bażanty z jodłowego lasku
przyglądały się im z zainteresowaniem i miały ochotę się
przyłączyć.
Pewnej soboty, w środku gorącego lata, Karolinka poprosiła tatę,
aby napompował, wystawił na słońce i napełnił wodą jej
plastikowy basen w kolorowe kwiaty. Po południu, gdy woda była już
dostatecznie ciepła, ubrała się w swój, otrzymany w prezencie od
mamy, błękitny strój kąpielowy. Zawołała Pinkiego i Dzikuska,
odpoczywających po obiedzie, z pełnymi brzuszkami, w cieniu pod
starą sosną i powiedziała:
- Wszyscy musimy się dzisiaj porządnie wykąpać. Pierwsze ja, a
później wy. Jutro czeka nas wspaniała przygoda, więc musimy być
czyści.
- Jaka przygoda? Jaka? – dopytywali się piesek i kotek.
- Nie mogę wam powiedzieć – uśmiechnęła się dziewczynka. –
Postanowiłyśmy z mamusią, że będzie to niespodzianka. Zdradzę
wam tylko, że z Rzeszowa przyjeżdża ze swoim mężem moja
siostrzyczka Kasia. A kiedy ona jest w domu, zawsze dzieje się coś
niezwykłego.
Po kąpieli Karolinka, Dzikusek i Pinki, na podwórku grali w piłkę
plażową, a po kolacji wszyscy wcześnie położyli się spać.
Kotek i piesek, leżąc w swoich łóżeczkach, długo próbowali
odgadnąć, jaka przygoda czeka ich następnego dnia, ale żaden z
nich nic nie potrafił wymyślić. Na rozwiązanie tej zagadki
musieli poczekać do rana.
Niespodzianka
Po kąpieli w basenie Dzikusek smacznie przespał całą noc. Nad
ranem miał piękny sen. Śniło mu się, że biegał po trawniku i
bawił się z takimi samymi jak on, małymi kotkami. Gdy otworzył
oczy i przetarł je łapkami, Pinki – pomimo, że słońce już
było wysoko nad horyzontem i przez okno wesoło zaglądało do ich
pokoju - chrapał jeszcze w najlepsze i najwidoczniej nie miał
zamiaru się budzić.
„A to śpioch!” – pomyślał Dzikusek, ale nie budził
przyjaciela. Pozwolił mu jeszcze spać, a sam w tym czasie podszedł
do okna, gdzie w miseczce stała świeża woda, przemył łapki, oczy
i buzię. Następnie, wygrzewając się w promieniach porannego
słońca, wyczyścił i wyczesał pazurkami całe swoje piękne
futerko.
Gdy skończył, z zadowoleniem przejrzał się w lustrze –
prezencie od Karolinki i dopiero wtedy podszedł do pieska. Łapką
pociągnął go delikatnie za wąsy i powiedział:
- Pinki, wstawaj! Już dzień! Zapomniałeś, że czeka nas dzisiaj
niespodzianka.
Piesek przeciągnął się i ziewnął.
- O niczym nie zapomniałem, ale jest jeszcze wcześnie.
- Jakie wcześnie? Bociany już dawno chodzą po podwórku i kłapią
dziobami.
- Bociany to ranne ptaszki, ale za to kładą się spać z równo z
kurami – upierał się Pinki. Pomimo to podniósł się ze swojego
wygodnego legowiska, mrucząc coś pod nosem. – No dobrze. Już
dobrze... Wstaję! – szczeknął może trochę za głośno, jakby
chciał postawić na nogi cały dom. Następnie przez otwór w
drzwiach wyszedł na podwórko, bo lubił myć się w porannej rosie.
Dzikusek ruszył za nim. Przespacerował się po chodniku, wyskoczył
na płot i obserwował, jak Pinki biega po trawniku, a później
trzęsie całym ciałem, otrzepując z rosy zmoczone futerko.
- Brrr..., jak fajnie – zaszczekał piesek. – Teraz, zanim
Karolinka wstanie, pogrzejemy się trochę w słońcu i posłuchamy
śpiewu ptaków, a później pójdziemy na śniadanie.
Piesek z kotkiem usiedli na wycieraczce przed drzwiami, gdzie słońce
przygrzewało najmocniej. Obserwowali pustą jeszcze drogę i
słuchali wspaniałego, porannego koncertu ptasiej orkiestry, który
każdego ranka odbywał się nieopodal, pośród starych drzew, w
pobliskim parku miejskim. W jego wspaniałe brzmienie – od czasu do
czasu – wdzierał się turkot olbrzymiego, zielonego dzięcioła z
czerwonym beretem na głowie, pracowicie ostukującego chore drzewa
oraz klekotanie bocianów na gnieździe.
A po ogrodzie, pomiędzy kwitnącymi pięknie, ozdobnymi krzewami,
zielonymi tujami, kępami kolorowych malw i wysokiej trawy,
spacerowały dostojnie szare i czarne, żółtodziobe szpaki.
Nieopodal wesoło baraszkowały, skacząc po gałęziach drzew, dwie
wiewiórki – brązowa i czarna z bajecznie dużymi i puszystymi
ogonami. Nawet rudy, podstępny lis, Cwaniaczek – wracając z
nocnej wyprawy do miasta – zanim przeskoczył przez drogę i
pobiegł za jodłowy lasek, do swojej nory pod dębem – przystanął
na chwilę, aby posłuchać ptasiego koncertu.
- Dziękuję ci Pinki, że mnie tutaj przyprowadziłeś! –
zamruczał kotek. – Dzięki tobie mam wspaniały domek i dużo
przyjaciół.
- Hmmm... Nie ma o czy mówić. Ja też się cieszę, że jesteś z
nami – zaszczekał piesek.
- Ciekawy jestem, kiedy przyjedzie siostra Karolinki, Kasia ze swoim
mężem. Bardzo chcę ich poznać.
- Już tutaj są. Przyjechali wczoraj, gdy ty już spałeś –
odpowiedział Pinki.
- A skąd ty o tym wiesz? Przecież położyłeś się razem ze mną
– zdziwił się Dzikusek.
- My, pieski, nawet gdy śpimy, jednym okiem czuwamy, bo zawsze
musimy wiedzieć, co dzieje się dookoła naszego domku.
- Bardzo sprytna sztuczka. Może kiedyś pokażesz mi, jak to się
robi.
- Teraz jesteś na to jeszcze troszeczkę za mały. Musisz długo
spać, bo inaczej nie urośniesz. Spróbuję cię nauczyć, gdy
będziesz większy. Nie wiem jednak, czy nam się uda. Jeszcze nie
spotkałem żadnego kota, który potrafiłby spać i czuwać
jednocześnie.
- Dobrze, Pinki. Chętnie poczekam.
Nieco później na podwórku pojawiła się Karolinka. Wesoło
przywitała się ze swoimi przyjaciółmi. Chwilę bawiła się z
nimi, głaszcząc ich po futerkach, po czy powiedziała:
- Chodźcie szybko na śniadanie, bo nie zdążycie zjeść. Zaraz
wszyscy wyjeżdżamy na wieś. Ciocia Grażynka zaprosiła nas na
piknik. I to jest właśnie ta niespodzianka, o której wam wczoraj
mówiłam.
- To świetnie! – ucieszył się Pinki, bo wiedział, że spotka
się ze swoją mamą.
Po śniadaniu Karolinka przedstawiła kotka swojej siostrze, Kasi i
jej mężowi, Marcinowi.
- To jest mój nowy przyjaciel, Dzikusek. Odkąd u nas zamieszkał,
Pinki przestał uciekać do miasta. Bardzo jestem z niego zadowolona.
- Ja też! – przytaknął Pinki i wesoło zamerdał ogonkiem. –
To całkiem sympatyczny maluch.
Kasia wzięła kotka na ręce. Pogłaskała go i powiedziała:
- Ja jestem Kasia, a to mój mąż, Marcin. Mam nadzieję, że
zostaniesz także naszym przyjacielem.
- Oczywiście! Już was lubię! – zamruczał wesoło Dzikusek i
uśmiechnął się.
Następnie Karolinka poprosiła bociana, Tomka, który akurat w tej
chwili sfrunął z gniazda na słupie i dostojnie spacerował po
trawniku, aby pod ich nieobecność pilnował domu.
- Dobrze! – zgodził się Tomek. – Nie ma sprawy! Możecie być
spokojni. Ani na chwilę nie spuszczę go z oczu.
Po tych słowach machnął skrzydłami, wzbił się w powietrze i
stanął na straży wysoko na gnieździe, obok swojej bocianiej żony,
Pani Tomkowej; już drugi tydzień wysiadującej cztery jajka, z
których niedługo miały się wykluć maleńkie, puszyste
bocianiątka.
Tata Karolinki miał piękną, dużą, dziewięcioosobową, czerwoną
furgonetkę z dodatkowymi fotelikami dla Karolinki, kotka i pieska.
Dzięki temu dla nikogo nie zabrakło miejsca. Wszyscy wygodnie
usiedli, zapięli pasy i pojechali na wspaniałą wycieczkę do cioci
Grażynki. Po drodze podziwiali cudowne krajobrazy: otoczone sadami
wsie, dojrzewające łany zboża, kolorowe, kwieciste łąki, na
których pasły się krowy i porastające wzgórza stare lasy. Nie
było ich przez cały dzień.
Gdy wieczorem wrócili do domu, wszyscy byli bardzo zadowoleni,
chociaż trochę zmęczeni. Na pikniku doskonale się bawili: palili
duże ognisko, piekli kartofle w mundurkach i kiełbasę na patykach.
Śpiewali wesołe piosenki i tańczyli dookoła ogniska.
Ale najbardziej ze wszystkich cieszył się Pinki, bo odwiedził
swoją mamę, której dawno nie widział i bardzo za nią już
tęsknił. Dzikusek natomiast poznał dwa małe kotki – Felusia i
Madzię, które mieszkały u ciotki Grażynki. Zaprzyjaźnił się z
nimi, bawiąc się chowanego i w berka. A Karolinka, przez całe
popołudnie, rozmawiała i dokazywała z trzema córeczkami Grażynki.
Dziewczynki, które były troszeczkę starsze i wszystkie chodziły
już do szkoły, nauczyły jej ciekawej wyliczanki:
Ele mele ludki, koteczek malutki.
Skoczył raz na płotek, złapał włóczki motek.
Pazurkami szalik robił, ale przy tym strasznie drobił.
Przeskakiwał, oczka gubił.
Dla swej mamy, bo ją lubił.
Mama się zdenerwowała i moteczek mu zabrała.
Raz, dwa, trzy! Wychodzisz ty!
Teraz Karolinka była tak zmęczona, że zasnęła jeszcze w
samochodzie. Dlatego tata zaniósł ją prosto do łóżeczka, gdzie
– śniąc o wspaniałych przygodach, w których nie zabrakło
siostry Kasi, Pinkiego i Dzikuska – spała smacznie, aż do samego
rana.
Pinki w tarapatach
Od wycieczki do ciotki Grażynki minęło już kilkanaście dni. W
domu znowu zrobiło się pusto. Kasia z mężem, Marcinem wróciła
do Rzeszowa, gdzie mieszkali i pracowali. Oboje byli psychologami i
pomagali ludziom, którzy mieli jakieś problemy. Karolinka
codziennie chodziła do przedszkola, a Pinki z Dzikuskiem, całymi
dniami, beztrosko baraszkowali po podwórku i ogrodzie, wymyślając
coraz to nowe zabawy – coraz to nowe kocie i psie figle. Dzikusek
rósł w oczach i był już prawie dorosłym kotkiem.
W bocianim gnieździe na słupie wykluło się cztery małe
bocianiątka i ich rodzice mieli teraz strasznie dużo pracy. Aby
wyżywić potomstwo, codziennie, od świtu do nocy, tam i z powrotem,
fruwali na bagna i stawy, szukając żywności dla nienasyconych
maluchów. Dzięki temu bocianiątka szybko przybierały na wadze i
obrastały w białe piórka.
W sadzie taty dojrzewały czereśnie, co najbardziej cieszyło
żółtodziobe szpaki, gdyż tylko one potrafiły wynajdywać i
zjadać najbardziej dojrzałe, czerwone owoce z najwyższych gałęzi
drzew. Maliny i truskawki natomiast były już tak smaczne i
soczyste, że można było je zrywać całymi garściami. I
Karolinka, popołudniami, wraz z mamą, kotkiem i pieskiem, zbierała
je do zielonych, plastikowych koszyków na pyszne konfitury i domowy
soczek na zimę – doskonały na wszelkie przeziębienia i katary.
Wysoko pod dachem domu, w przyklejonych do ściany glinianych
gniazdkach mieszkało kilka rodzin jaskółek. W każdym z nich, wraz
z rodzicami, gnieździło się po cztery lub pięć małych,
czarno-białych ptaszków, które umiały już fruwać. Codziennie –
gdy wróciły z ptasiej szkoły, mającej przygotować je do
jesiennej podróży do dalekiej, ciepłej Afryki - po obiedzie,
wszystkie chętnie przesiadywały na drucie telefonicznym.
Dzikusek obserwował je z wielkim zainteresowaniem. Często miał
ochotę przyłączyć się do nich, aby posłuchać ich rozmów, ale
w żaden sposób nie potrafił się tam wdrapać.
- Nie wygłupiaj się – uspokajał go Pinki. – Jeszcze nie
widziałem takiego kota, który potrafiłby chodzić po drucie
telefonicznym. Połamiesz tylko sobie pazurki, a i tak nic z tego nie
będzie.
Pewnego razu, gdy Karolinka była jeszcze w przedszkolu, tata w
pracy, a mama w kuchni gotowała obiad, Pinki – nie mając się z
kim bawić, gdyż Dzikusek, mrucząc słodko, wygrzewał się w
słońcu, smacznie drzemiąc w ogrodowym fotelu mamy – biegał
dookoła ogrodzenia i wesoło szczekał na każdego, kto przechodził
ulicą. W tym czasie na drodze zatrzymał się samochód. Kierowca
otworzył drzwi i wesoło zagwizdał na Pinkiego.
- Chodź tutaj piesku! Mam dla ciebie coś smacznego! – powiedział
przyjaźnie, wyciągając rękę, w której trzymał duży kawałek
cienkiej, wędzonej kiełbasy, takiej jaką Pinki najbardziej lubił.
Zabiorę cię na wycieczkę, pobawimy się trochę, a później
odwiozę z powrotem.
Ponieważ bramka w ogrodzeniu nie była domknięta, a kiełbasa
pachniała niezwykle smacznie, Pinki dał się zwabić. Nie
zastanawiając się nad tym, co robi, wskoczył do samochodu i usiadł
na siedzeniu dla pasażera.
- Dobra, nie ma problemu. Chętnie się z panem przejadę i zjem
kawałek tej smakowitej kiełbaski – zaszczekał wesoło.
Kierowca uśmiechnął się pod wąsem, zatrzasnął drzwi i szybko
odjechał. Lecz zamiast, tak ja obiecywał, pobawić się z pieskiem
i odwieźć go z powrotem, pojechał za miasto do starej cegielni i
zamknął biednego, łatwowiernego Pinkiego w drucianym kojcu. Był
to bowiem niedobry człowiek – oszust i złodziej. Udając
przyjaciela zwierząt, jeździł po ulicach, zwabiał kotki i pieski
do swojego samochodu, więził je, a następnie sprzedawał na
targach w innych miastach.
Pinki szczekał, drapał pazurkami, próbując się wydostać, a
nawet płakał. Nic to jednak nie pomogło. Złodziej miał kamienne
serce. Wsiadł do samochodu i odjechał. Klatka była dobrze
zamknięta na kłódkę. Piesek nie dał rady przegryźć drucianej
siatki, a w opuszczonej, starej cegielni nie było nikogo, kto mógłby
usłyszeć jego szczekanie i uwolnić go.
Gdy już myślał, że wszystko jest stracone, że nigdy już nie
wróci do domu; nie zobaczy Karolinki i Dzikuska, bo zły człowiek
powiezie go daleko, skąd nie będzie już mógł wrócić i sprzeda,
następnego dnia, ledwie zaświtało, nad cegielnią pojawił się
bocian. Pomimo, że krążył wysoko, Pinki poznał, że jest to
Tomek – tata małych bocianiątek z gniazda na słupie.
- Chau, chau... Ratunku!!! – zaszczekał najgłośniej jak
potrafił.
Bocian usłyszał go, sfrunął na ziemie i bardzo się zdziwił, gdy
zobaczył Pinkiego, uwięzionego w klatce.
- Skąd się tutaj wziąłeś? – zapytał. – Od wczoraj wszyscy
cię szukamy. – Nie potrafił jednak otworzyć zamkniętych na
kłódkę drzwi kojca. Wysłuchał tylko opowieści pieska o
złodzieju, który podstępem zwabił go do samochodu, uwięził
tutaj i zamierzał sprzedać, i szybko wrócił do swojego gniazda,
aby przekazać tę wiadomość Karolince, która tego dnia nie poszła
do przedszkola. Od samego rana, razem z tatą i bratem Michałem
szukała swojego pieska, przeczesując wszystkie ulice i zakamarki
przylegające do Zamku Kazimierzowskiego i parku.
Gdy niedługo później, do starej cegielni przyjechał tata
Karolinki, przeciął kłódkę i otworzył klatkę, Pinki był
bardzo szczęśliwy, że udało mu się odzyskać wolność.
Jednakże, gdy wrócili do domu, gdzie niecierpliwie czekała na nich
Karolinka z mamą i Dzikuskiem, trochę się wstydził, że tak łatwo
dał się oszukać i zwabić w pułapkę.
- Widzisz głuptasku – mówiła Karolinka, głaszcząc swojego
przyjaciela po miękkim futerku, szczęśliwa, że wszystko dobrze
się skończyło – nie możesz być taki lekkomyślny. Pani w
przedszkolu zawsze nam powtarza, że dzieciom nie wolno samym wsiadać
do obcych samochodów, ani otwierać drzwi i wpuszczać do domu
ludzi, których nie znają, bo nigdy nie wiadomi, czy ktoś nie ma
złych zamiarów. To samo dotyczy małych piesków i kotków. Trzeba
zawsze postępować rozsądnie i być ostrożnym.
- Masz rację, Karolinka – zgodził się Pinki i trochę się
zaczerwienił. – Dostałem niezłą nauczkę! Teraz już zawsze
będę o tym pamiętał!
Złodziej tymczasem, gdy dowiedział się, że Pinki został
uwolniony, tak się przestraszył, że pan policjant już jest na
jego tropie, iż uciekł daleko, gdzie pieprz rośnie. I nigdy
więcej, nikt go w mieście nie widział.
Dzikusek i lis
Pod koniec lata Dzikusek był już prawie dojrzałym, dużym kotkiem
i – jak wszystkie dorosłe koty – zaczynał chodzić własnymi
ścieżkami.
Oprócz figlowania na podwórku z Karolinką i Pinkim, lubił teraz
popisywać się swoją zręcznością i siłą. Potrafił wspiąć
się na najwyższe drzewo, wejść na dach domu i z komina,
wygrzewając się w słońcu, obserwować bociany na gnieździe oraz
jaskółki, obsiadające gromadnie druty telefoniczne. Na jego widok,
w popłochu uciekały do nor wszystkie podwórkowe myszy, a
mieszkający pod altanką stary, przemądrzały szczur, Ficek, który
do tej pory nie bał się nikogo, zebrał swoje manatki w tobołek i
wyniósł się na sąsiednie podwórko. Dzikusek wiedział o tym i
chodził dumny, z wysoko podniesionym ogonkiem. Ale to mu nie
wystarczało. Marzyła mu się jakaś wspaniała przygoda, dlatego
zazdrościł ptakom.
- Wam to dobrze! – zagadnął kiedyś młode bociany. – Już
niedługo wyruszycie w wielką podróż. Zobaczycie cały świat...
- Szkoda, że nie umiesz fruwać, bo wtedy zabralibyśmy cię ze sobą
– odpowiedział tata bocian.
- Całe szczęście, że psy, ani koty nie muszą na zimę nigdzie
odlatywać. Jeszcze by tego brakowało! – żachnął się Pinki,
który przysłuchiwał się z dołu tej rozmowie. – A ty, Dzikusku,
uważaj, żebyś nie zleciał z tego komina i nie zrobił sobie coś
złego.
- Coś ty, Pinki? Wiem, że jesteś moim najlepszym przyjacielem i
martwisz się o mnie, ale niepotrzebnie. Nie wiesz, że koty zawsze
spadają na cztery łapy?
- Nie bądź tego taki pewny. Komin jest wysoko. Zawsze może się
zdarzyć coś nieprzewidzianego i zanim staniesz na czterech łapach,
możesz wcześniej dobrze poobijać sobie tyłek. A to nie będzie
zbyt przyjemne.
Wiewiórki, którym Dzikusek bardzo się podobał, mówiły, że jest
on najładniejszym i najodważniejszym kotem, jakiego widziały. Z
zaciekawieniem obserwowały go, gdy niekiedy – Pinki przeważnie w
tym czasie drzemał na wycieraczce przed domem, a Karolika była w
przedszkolu – robił sobie samotne wycieczki po okolicy. Widząc,
że wychodzi poza ogrodzenie i śmiało wkracza na terytorium rudego
lisa, ostrzegały go:
- Trzymaj się z daleka od nory lisa. Ten Cwaniaczek jest bardzo
podstępny i niebezpieczny. Może ci zrobić jakąś krzywdę.
- Co mi tam Cwaniaczek? Wcale się go nie boję! – odpowiadał
kotek na ich przestrogi. – Lisy nie potrafią się wspinać. W
razie czego, w każdej chwili, mogę uciec na drzewo.
Karolinka zauważyła te nowe zwyczaje Dzikuska, ale tata wytłumaczył
jej, że koty potrzebują odrobinę samotności i przygód, dlatego
chodzą swoimi ścieżkami.
Pomimo, że Dzikusek obiecywał, że będzie ostrożny, więc nic
złego nie może mu się przydarzyć, Karolinka martwiła się o
niego i prosiła Pinkiego, aby na niego uważał.
Pewnego razu, było to w sobotę, Dzikusek wybrał się na samotną
wyprawę po okolicy i nie wrócił na noc do domu.
Karolinka dowiedziała się o tym dopiero wieczór, gdy z rodzicami
wróciła z kina, gdzie oglądała film dla dzieci „O królewnie
Śnieżce i siedmiu krasnoludkach”. Na dworze zrobiło się
zupełnie ciemno. Wszystkie zwierzątka – bociany, szpaki, bażanty,
a nawet wiewiórki spały już smacznie w swoich domkach i było za
późno, aby natychmiast wyruszyć na poszukiwania. Pomimo to Pinki,
posługując się swoim doskonałym węchem i oczami, potrafiącymi
widzieć w ciemności, wraz z tatą Karolinki, przeczesał całą
okolicę. Dotarł nawet do jodłowego lasku, gdzie stracił ślad
przy metalowym ogrodzeniu. Mogło to oznaczać, że kotek, nie bacząc
na ostrzeżenia, przeskoczył płot, poszedł w głąb nieznanego mu
boru i zabłądził, albo spotkała go jakaś inna zła przygoda.
- Nie ma się co martwić na zapas – uspokajała wszystkich mama. –
Dzikusek, to mądry kot. Jestem pewna, że nawet jeżeli się zgubił,
da sobie radę. Bezpiecznie przesiedzi noc na wysokim drzewie, a
jutro, gdy się obudzimy, cały i zdrowy, będzie już w domu.. W
przeciwnym razie, wszyscy pójdziemy go szukać.
- Dobrze, mamusiu – zgodziła się Karolinka, chociaż było jej
bardzo smutno. – Poczekajmy do jutra. Po ciemku nic nie możemy
zrobić.
Okazało się, że mama miała dużo racji. W niedzielę rano kotek
wrócił do domu. Był bardzo zmęczony i głodny, i miał na ogonku
długą i głęboką ranę, która mocno krwawiła. Karolinka
przyniosła go do kuchni, a następnie wraz z tatą i Pinkim zawiozła
go do lecznicy małych zwierząt.
Po drodze Dzikusek opowiedział im, że został oszukany, zwabiony w
zasadzkę i napadnięty przez lisa Cwaniaczka, który usiłował go
wciągnąć do nory i uwięzić.
Gdy wczoraj przed wieczorem był na wycieczce w jodłowym lasku i
siedział na słupku ogrodzeniowym, usłyszał wołanie o pomoc:
- Ratunku! pomocy!!! – wołał lis, który siedział po drugiej
stronie ogrodzenia, za rozłożystą paprocią. – Chodź tutaj
kotku i pomóż mi. Wsadziłem nogę w sidła, które niedobry
kłusownik zastawił na zająca i nie mogę jej uwolnić. Chce mi się
pić. Jeżeli mi nie pomożesz, zginę tutaj z pragnienia i głódu...
Dzikusek pamiętał przestrogi wiewiórek, dlatego obawiał się, że
może to być jakiś podstęp, ale lis tak żałośnie płakał i
jęczał, że w końcu mu uwierzył. Był wrażliwym, dobrym kotkiem
i nawet niebezpiecznego Cwaniaczka, nie potrafił, w potrzebie,
pozostawić bez pomocy. Jednakże, gdy się zbliżył, lis rzucił
się na niego, chwycił zębami za ogon i próbował wciągnąć do
swojej nory.
Dzikusek bronił się dzielnie. Wbił ostre pazurki w nos lisa,
wyrwał ogon z jego paszczy i uciekł w głąb lasu. Tam wdrapał się
na najwyższe drzewo. Dopiero o świcie, gdy Cwaniaczek, który go
ścigał, a później przez całą noc czatował pod drzewem, znudził
się i poszedł spać do swojej nory, mógł wrócić do domu.
W przychodni dla zwierząt pan doktor Znachorek, ubrany w
nieskazitelnie czysty, biały fartuch, z grubymi okularami na czubku
nosa, zrobił kotkowi zastrzyk przeciwtężcowi i podał środek
przeciwbólowy. Następnie zdezynfekował wodą utlenioną i zszył
ranę, po czym założył na ogonek biały opatrunek.
- Wszystko będzie dobrze! Do wesela się zagoi! – powiedział
uśmiechając się przyjaźnie do kotka i pieska. Potem poczęstował
ich chrupkami, a Karolinkę smakowitą czekoladką z nadzieniem
morelowym, bo był wielkim przyjacielem dzieci i małych zwierząt. –
Niedługo znowu będziesz mógł się bawić i skakać po płotach.
Myślę jednak, że - ponieważ każdy uczy się na własnych błędach
- od tej pory będziesz wiedział, że nawet taki odważny i duży
kot jak ty, nie powinien sam chodzić po lesie, bo może tam spotkać
niebezpiecznego lisa, a nawet wilka. Wszędzie musisz być rozsądny
i ostrożny, i informować przyjaciół, dokąd się wybierasz i
kiedy wrócisz, żeby nie musieli się o ciebie martwić.
- Teraz już zawsze będę o tym pamiętał! – obiecał kotek.
- Dziękujemy, doktorze, za pomoc – powiedział Karolinka.
– I dobre rady – dodał tata. - Na pewno się przydadzą. Nawet
ja, chociaż jestem dorosły, zawsze mówię mamie, gdzie idę i
kiedy wrócę.
Od doktora, szczęśliwi, że wszystko dobrze się skończyło,
pojechali prosto do domu, gdzie niecierpliwie czekała na nich mama i
wszyscy przyjaciele kotka z podwórka, z sadu i jodłowego lasku.
Karolinka z Pinkim dobrze opiekowali się Dzikuskiem i kotek szybko
wrócił do zdrowia. Bawił się i figlował jak dawniej. Niekiedy
jednak, gdy przypomniał sobie przygodę z lisem Cwaniaczkiem, robiło
mu się trochę głupio, że przez swoją lekkomyślność, naraził
się na poważne niebezpieczeństwo i zmartwił swoich przyjaciół.
Dlatego postanowił, że od tej pory będzie rozsądniejszy i zawsze
będzie przestrzegał zasad dobrego wychowania.
Nadchodzi jesień
Dzikusek siedział na kominie, wygrzewał się w słońcu i tak, jak
to robią wszystkie szczęśliwe koty na całym świecie, cichutko
mruczał. Skaleczony przez lisa Cwaniaczka ogonek dawno mu się
wygoił, a po ranie nie było już najmniejszego śladu. Jak go
nauczył Pinki, jednym oko drzemał; drugim obserwował podwórko,
gdzie Pinki, śmiesznie podskakując, biegał po trawniku za
latającym nisko, żółtym motylkiem.
„Co to się dzieje, że trawa i liście na drzewach nagle zmieniły
kolory i nie są już takie zielone, jak dotychczas? – zastanawiał
się kotek. - Zejdę na dół. Zapytam Pinkiego, może on będzie coś
o tym wiedział”..
- Masz prawo nie wiedzieć, bo urodziłeś się na wiosnę i jesieni,
a tym bardziej zimy jeszcze nie widziałeś – odpowiedział,
zagadnięty piesek. – Ale chodź, usiądziemy na wycieraczce, tam
najmocniej przygrzewa słońce i jest najprzyjemniej. Odsapnę
minutkę, bo zmęczyłem się, ganiając za motylkiem i opowiem ci o
wszystkim.
Dzikusek wiedział, że wycieraczka pod drzwiami, to ulubione miejsce
Pinkiego. I chociaż sam wolałby zaprosić przyjaciela na komin,
zgodził się bez wahania.
- Gdy trawy i liście żółkną, to znak, że nadchodzi już jesień!
– powiedział piesek, gdy troszeczkę odpoczął.
- A kto to jest jesień? – zapytał kotek. – Nigdy jej nie
widziałem.
- Jesień, to taka pora roku. Ale wiesz co?
- Co?
- Wpadłem na lepszy pomysł. Teraz zagrajmy w berka. Niedługo z
przedszkola wróci Karolinka. Poprosimy ją, żeby ci wszystko
wytłumaczyła. Ona zrobi to lepiej ode mnie.
Dzikusek zgodził się na rozsądną propozycję Pinkiego i chwilę
później obaj przyjaciele rozpoczęli świetną zabawę. Pomimo to,
kotek nie mógł doczekać się na powrót Karolinki i obiad.
Karolinka bardzo lubiła bawić się w nauczycielkę. Po poobiedniej
drzemce, za zgodą mamy, zabrała kotka i pieska na wycieczkę
edukacyjną do ogrodu, sadu i jodłowego lasku.
Zanim jednak wyruszyli, w ogrodowej altance, gdzie Karolinka
urządziła salę lekcyjną, powiedziała do przyjaciół:
- Jesteście moimi uczniami, a ja waszą nauczycielką. A to oznacza,
że musicie mnie grzecznie słuchać. Dzisiaj porozmawiamy o porach
roku. Mamy cztery pory roku: wiosnę, lato, jesień i zimę. Kiedy
kończy się lato, a zaczyna jesień na polach, w ogrodach, w sadach
i w lesie robi się bardzo pięknie. Dojrzewają wszystkie owoce, a
zielone do tej pory liście drzew i krzewów, zanim opadną,
zmieniają kolor na wszystkie barwy tęczy. Robią się takie piękne,
jakby jakiś niewidzialny malarz, swoim pędzelkiem, pomalował je
olejnym farbami. Jedynie jodły, sosny i świerki pozostają zielone
przez cały rok. A zwierzęta, podobnie jak ludzie, gromadzą zapasy
żywności i przygotowują się do zimy.
- Co robią ? W jaki sposób się przygotowują? – dopytywał się
Dzikusek.
- Zaraz wam pokażę.
Niedaleko altanki, przy ogrodzeniu, gdzie suszyło się złożone w
sągi drewno do kominka, rosła dorodna leszczyna. Tata zasadził ją
tam kilka lat wcześniej, a teraz już rodziła i była cała
oblepiona dojrzałymi orzeszkami. Po jej gałęziach zwinnie skakały
dwie puszyste wiewiórki – brązowa i czarna.. Każda z nich
trzymała w łapkach maleńki wiklinowy koszyczek.
- Cześć wiewiórki. Co tutaj robicie? – zagadnęła Karolinka.
- Pracujemy – odpowiedziała brązowa. – Zrywamy orzeszki do
koszyków i zanosimy je do naszej spiżarni w domku w starej lipie.
- Po co wam tyle orzeszków? – zainteresował się Dzikusek.
- Przygotowujemy się do zimy i robimy zapasy jedzenia – dodała
czarna wiewiórka. – Zgromadziłyśmy już cały stos szyszek
sosnowych, które mają pod łupinkami smakowite ziarenka, trochę
owoców buka, żołędzi i kasztanów. Mamy nawet dwa woreczki
włoskich orzechów. W zimie niczego nie powinno nam zabraknąć.
Wiewiórki poczęstowały Karolinkę i jej uczniów orzeszkami.
- Dziękujemy. Bardzo smaczne! – powiedziała Karolinka. – Ale
musimy już iść dalej. I nie powinniśmy zajmować wam zbyt dużo
cennego czasu. Musicie się spieszyć, bo zima jest blisko.
W sadzie, pod jabłonią zastali małego jeżyka, który pracowicie
dźwigał na grzbiecie dojrzałe jabłko.
- Po co ci to jabłuszko? – zapytał go Pinki.
- Zabieram go do swojego domku. W zimie, gdy spadnie śnieg, będzie
doskonałym dodatkiem do mojego obiadku.
Kotek jeszcze nigdy nie widział śniegu, ani tajemniczej, mroźnej
zimy, ale zrozumiał, że i jeżyk ciężko pracuje, przygotowując
się do niej.
Następnie Karolinka zaprowadziła swoich przyjaciół do ogródka
mamy, gdzie rosły marchewki, słoneczniki, fasolka i inne warzywa, a
nawet niewielki zagonek już zebranego owsa, po którym pozostało
kłujące w stopy ściernisko i pojedyncze kłosy zboża. Tam
pokazała im, że nawet myszki zbierają z pól nasiona zbóż,
słoneczników, fasolki, małe kartofelki i marchewki, i znoszą je
do swoich, ukrytych w miedzy, suchych norek.
- Teraz widzicie, głuptaski, że w jesieni żadne zwierzątko nie
próżnuje. Wszystkie, tak jak i ludzie, przygotowując się do zimy.
- Ale ptaki - bociany i szpaki odlatują do ciepłych krajów, więc
o nic się nie martwią. Dlatego mają czas, aby przez cały dzień
bawić się i fruwać po niebie – powiedział Kotek.
- Tak ci się tylko wydaje – zaprotestował Pinki.
- Pinki ma rację. Oni także nie próżnują. Codziennie muszą dużo
trenować. Uczą się latać w kluczach. Dobrze się odżywiają, aby
nabrać sił przed daleką podróżą do Afryki. Po drodze czeka ich
wiele niespodzianek i niebezpieczeństw.
- Teraz już, Dzikusku, wiesz prawie tyle co ja – zaszczekał
Pinki.
Dzikusek przyznał Karolince i Pinkiemu rację i doszedł do wniosku,
że wiele jeszcze musi się nauczyć.
Ponieważ zbliżał się wieczór, Karolinka powiedziała:
- A teraz wracamy do domu, na kolację. Później szybko kładziemy
się spać. Musimy odpocząć, bo jutro czeka nas nowy piękny dzień,
nowe obowiązki i nowe wspaniałe przygody. Na szczęście my nie
musimy się jeszcze sami o wszystko troszczyć, bo opiekują się
nami moi rodzice.
Prawdziwi przyjaciele
Pewnego jesiennego, bardzo pochmurnego dnia, gdy Karolinka, Pinki i
Dzikusek siedzieli w salonie mamy i bawili się w domowe przedszkole,
ktoś zapukał do drzwi.
- Kto tam? – zapytała Karolinka, która pierwsza dobiegła do
korytarza, ale piesek i kotek stali już krok za nią. Była
niedziela i przed obiadem nie spodziewali się żadnych gości.
- To ja, bocian Tomek.
Karolinka otworzyła drzwi i zaprosiła go do środka, trochę
zaskoczona jego niespodziewaną wizytą, bo tydzień wcześniej
wszystkie bociany opuściły już swoje gniazda i zgromadziły się
na dużej łące, nad rzeką, gdzie każdego roku robiły ostatnie
przygotowania przed podróżą do ciepłych krajów.
- Dzień dobry! – przywitał się bocian. – Przepraszam, że
zakłócam wam spokój w to niedzielne przedpołudnie.
- Ależ nie szkodzi. Bardzo nam miło! Cieszymy się z twojej wizyty!
Z kuchni wyjrzała mama, gdzie gotowała smaczny obiadek i
powiedziała:
- Zaproś Tomka do stołu. Przecież jesteśmy sąsiadami. Może
napije się z nami gorącej herbaty z cytryną.
- Dziękuję za uprzejmość, ale nie mogę skorzystać z waszej
gościnności. Stało się nieszczęście i przyszedłem prosić o
pomoc. Mój najstarszy syn, Długodziobek, który jest w naszym
bocianim kluczu nawigatorem, trenując lądowanie na łące, przez tą
wiszącą nisko nad polami poranną mgłę, zahaczył o druty
elektryczne, upadł na ziemię i potłukł się. Boli go skrzydełko
i nóżka.
- To rzeczywiście kłopot, ale nie martw się, Tomek – powiedziała
mama. – Zrobimy dla Długodziobka wszystko, co będziemy mogli.
- Potrzebuje natychmiastowej pomocy lekarza, aby szybko wyzdrowieć.
Czeka nas długa i niebezpieczna podróż. Najpóźniej za trzy dni
musimy wyruszyć w drogę, bo żurawie już wczoraj odleciały.
Inaczej nie zdążymy, przed zimą, dotrzeć do Afryki.
Karolinka poprosiła o pomoc swojego dorosłego brata, Michała i
wraz z nim, bocianem Tomkiem oraz Pinkim i Dzikuskiem – zabierając
ze sobą swój stary wózek – wyruszyła na łąkę po
Długodziobka, który nie mógł fruwać, ani nawet chodzić, bez
bólu, o własnych nogach. W tym czasie mama zatelefonowała do
przychodni zwierząt i umówiła Długodziobka na wizytę.
Gdy pół godziny później przywieźli chorego bociana do domu, tata
Karolinki, który był policjantem i akurat wrócił z nocnej
służby, czekał już na nich w swojej dziewięcioosobowej
furgonetce.
- Wsiadajcie i zapinajcie pasy bezpieczeństwa – powiedział,
widząc, że nikt nie chce zostać w domu. – Miejsca wystarczy dla
każdego. Długodziobek będzie się czuł raźniej, gdy wszyscy
razem go zawieziemy.
Przypominający polarnego misia, siwowłosy lekarz poprawił okulary
na długim, grubym, mocno zakrzywionym nosie. Zbadał pacjenta.
Aparatem rentgenowskim prześwietlił mu skrzydełko i nóżkę, po
czym z wyraźnym zadowoleniem pokręcił głową, uśmiechnął się
do Długodziobka i powiedział:
- Masz szczęście, bo to tylko zwichnięcie skrzydełka i
potłuczenie nogi. Do wesela się zagoi! Ale o podróży do Afryki, w
tym roku, nie ma mowy! Przez trzy tygodnie musisz nosić opatrunek
unieruchamiający staw, aby skrzydełko dobrze się zagoiło. A potem
przeprowadzimy rehabilitację.
Długodziobka i jego tatę, Tomka bardzo ta diagnoza zasmuciła.
- Nie ma powodów do zmartwień – dodał lekarz. – Zapraszam cię
na zimę do naszego Schroniska dla Zwierząt w Leśnej Dolinie.
Będziesz tam miał bardzo dobrą opiekę.
- To ładnie z pana strony, doktorze, że zaprasza pan naszego
przyjaciela do swojego schroniska – powiedziała Karolinka. – Ale
ja bym chciała, żeby Długodziobek spędził zimę w naszym domu.
Ze mną, z Pinkim i Dzikuskiem będzie mu weselej. A na rehabilitację
codziennie będziemy go przywozić do lecznicy. Zgadzasz się tato?
- Tak! To samo chciałem zaproponować, ale mnie wyprzedziłaś.
- Ja także nie mam nic przeciwko temu – dodał lekarz. – Nigdzie
nie będzie mu lepiej niż u was.
Długodziobek także nie chciał zostawać w schronisku, gdzie nikogo
nie znał, dlatego, tak samo jak jego tata, bardzo się ucieszył, że
spędzi tę zimę z Karolinką, jej rodziną i przyjaciółmi.
Z lecznicy wszyscy wrócili prosto do domu. Od tego dnia Długodziobek
zamieszkał wraz z pieskiem i kotkiem, w ich pokoju, ale - tak jak i
oni - mógł spacerować po całym domu, a nawet oglądać w
telewizji bajki dla dzieci.
Przed odlotem do Afryki, cała rodzina bocianów z gniazda na słupie
przyleciała pożegnać się z Długodziobkiem i podziękować
Karolince i jej rodzicom za dobre serce.
- Dziękuję wam, że zaopiekowaliście się moim synkiem! –
powiedział bocian Tomek. - Jestem pewny, że z wami będzie
szczęśliwy i zima mu szybko minie. A na wiosnę znowu się
spotkamy.
- Nie ma za co! – odpowiedziała mama Karolinki. – Lećcie
spokojnie. Razem z Długodziobkiem wszyscy, niecierpliwie będziemy
czekać na wasz powrót.
- A więc, do zobaczenia na wiosnę! – dodała mama Długodziobka,
pani Tomkowa – Prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie!
Po tych słowach jeszcze raz uścisnęła synka i pierwsza wzbiła
się w powietrze. Po chwili rodzina Tomka dołączyła do gromady
bocianów, krążących w kluczach, wysoko po niebie, nad domem
rodziców Karolinki, bo była już najwyższa pora, aby wyruszyć do
Afryki.
Długodziobek, pod opieką Karolinki i jej przyjaciół, szybko
powrócił do zdrowia. Wesoło i szczęśliwie spędził zimę, a na
wiosnę, gdy tylko stopniał śnieg, cały i zdrowy, dołączył do
swej bocianiej rodziny, która tęskniąc za nim, tego roku, szybciej
niż zwykle, powróciła z ciepłych krajów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz