wtorek, 6 grudnia 2016

 Bajki edukacyjne o Karolince, piesku i kotku... Dla dzieci, a może także i dla dorosłych. Każdy zna był kiedyś dzieckiem i wszyscy lubimy wracać do tamtych najszczęśliwszych lat naszego życia.

Bajki małej Karolinki


KAROLINKA


Nasza mała Karolinka.
To kochana jest dziewczynka.
Nawet już w Warszawie była,
Gdzie siostrzyczkę odwiedziła.


Do przedszkola maszeruje,
Lalkom zupkę ugotuje.
Czasem zrobi im serniczek
Albo z piasku podpłomyczek.

Skacze, biega, pięknie tańczy,
Lecz najczęściej misie niańczy.
Na rowerku jeździ sama,
Wszyscy mówią: Druga mama!

Trochę z pieskiem pofigluje,
Kotu ogon pomaluje...
A wieczorem do łóżeczka –
Tato, jaka dziś bajeczka?


Karolinka, piesek i kotek


W pewnym maleńkim, ale bardzo pięknym domku, na przedmieściu prastarego miasta, znanego na całym świecie z górującego nad okolicą, tajemniczego królewskiego zamku, otoczonego ze wszystkich stron kamiennym murem obronnym, mieszkała urocza, dobra i wesoła dziewczynka o imieniu Karolinka, którą wszyscy bardzo lubili.
Pewnego razu, gdy wraz z rodzicami była w odwiedzinach u swojej ciotki Grażyny, mieszkającej na wsi siostry taty, i wraz z jej dorastającymi już córkami oglądała gospodarstwo, zauważyła, że po podwórku baraszkuje cztery małe szczeniaczki. Pieski bardzo jej się spodobały i zapragnęła mieć jednego z nich. Gdy się ciotka o tym dowiedziała, chętnie podarowała jej najpiękniejszego, bo szukała już dla nich dobrych domów.
- To jest Czarnulek. Oprócz krawata pod szyją i białych nóżek, jest ciemny jak smoła. Ale możesz mu dać inne imię, bo do tego jeszcze się nie przyzwyczaił – powiedziała ciotka, zadowolona, że jej piesek trafił do Karolinki, bo wiedziała, że nie mogła znaleźć dla niego lepszego miejsca. – Musisz o niego dbać, karmić go, bawić się z nim i wyprowadzać na spacery, a wtedy on polubi cię i zostanie twoim wiernym przyjacielem na całe życie.
- Dziękuję ciociu! Będę o tym zawsze pamiętała! U nas nie będzie mu źle!

Karolinka zabrała pieska do domu. Nazwała imieniem Pinki i zaprzyjaźniła się z nim. Dbała o niego i karmiła go. Pilnowała, aby zawsze miał w miseczce karmę i świeżą wodę do picia, a nawet dzieliła się z nim najsmaczniejszymi kąskami z własnego obiadu. Codziennie się z nim bawiła w domu i na podwórku, i wraz z tatą i mamą wyprowadzała go na długie spacery przepięknymi ścieżkami dookoła zamku i wzdłuż, przepływającej nieopodal przez środek miasta, obrośniętej szuwarami i łozą rzeczki, w której mieszkały ryby - piękne, zwinne piegowate pstrągi i wąsate sumy, a nawet chodzące do tyłu, czerwone raki z ostrymi szczypcami zamiast rąk.
Oboje, pod opieką rodziców Karolinki, poznawali otaczający ich świat przyrody. Obserwowali rozgadane przepiórki, pracowicie ostukujące stare drzewa duże zielone dzięcioły z czerwonymi czapkami na głowach, puszyste jak kulki z waty stada kuropatw, kolorowe przystojne bażanty i ich skromne żony, szare zające, a nawet pasące się nad wodą, przystojne, długonogie, płochliwe sarenki. Nic więc dziwnego, że szybko zaprzyjaźnili się do tego stopnia, że nie chcieli się ze sobą rozstawać. Nawet noce piesek spędzał w pokoju Karolinki, sypiając na legowisku, w wiklinowym koszyku, stojącym obok łóżka dziewczynki, który mama, specjalnie dla niego, kupiła w sklepie zoologicznym.
Mając tak dobrą opiekę, Pinki szybko rósł i dojrzewał. Wkrótce stał się bardzo pięknym, niezwykłym, chociaż niezbyt dużym psem. Po matce, która była rasowym, medalowym pekińczykiem, odziedziczył wesołe, duże, okrągłe i nieco wyłupiaste, brązowe oczy i długie, czarne futerko z pięknymi białymi plamami na piersiach, zakręconym do góry, wiecznie merdającym ogonie oraz tylnych łapkach. Po ojcu – podwórkowym burku pilnującym zagrody (podobno takie psy, strzegące domowe ogniska, są najmądrzejsze na świecie) otrzymał rozsądek, odwagę oraz zamiłowanie do wędrówek po okolicy. Dzięki tym cechom przypominał małego, czarnego baranka, skaczącego beztrosko po obsypanej kwiatami, majowej łące, obok dającej mu poczucie bezpieczeństwa mamy i wszystkim się podobał.
Karolinka bardzo go kochała, a on odpłacał jej tym samym. Bawiąc się z nim i spacerując po ogrodzie, nauczyła się rozróżniać stany jego ducha. Wiedziała, kiedy Pinki ma dobry humor - jest wesoły i ma ochotę na psie figle oraz kiedy jest zmęczony i chce chwileczkę odpocząć, leżąc w cieniu na trawie lub na wycieraczce przed wejściem do domu. Mówiła nawet, że potrafi zrozumieć jego szczekanie i wie, co piesek do niej mówi. Dlatego oboje byli ze sobą bardzo szczęśliwi.
Zdarzało się jednak - najczęściej, gdy Karolinka przebywała w Przedszkolu - że Pinki popadał w jakąś psią melancholię. I sam nie wiedząc czemu, tracił ochotę na psoty i zabawy. Może przypominał sobie rodzinny dom u ciotki – mamę i rodzeństwo i tęsknił za nimi.
W takich chwilach, aby rozproszyć zły nastrój, stawał przy ogrodzeniu. Obserwował przechodzących chodnikiem ludzi i przejeżdżające drogą samochody. A gdy tylko listonosz albo ktoś inny zapomniał zamknąć bramkę, wymykał się na zewnątrz i na klika godzin uciekał do miasta, aby tam krążyć po ulicach i krętych zaułkach; obserwować wystawy sklepowe i szukać przygód. Potrafił nawet, gdy nie udało mu się wyjść bramką, zrobić podkop pod płotem i w ten sposób wydostać się na zewnątrz.
Pomimo, że po każdej takiej wycieczce Pinki wracał do domu, martwiło to Karolinkę i jej rodziców, bo obawiali się, że któregoś razu piesek, przechodząc nieostrożnie przez jezdnię, wpadnie pod samochód albo może spotkać go jakaś inna zła przygoda.

Pewnego dnia, gdy mama przyprowadziła Karolikę z przedszkola, a Pinkiego nie było dłużej niż zwykle, po obiedzie, Karolinka poprosiła tatę, aby poszedł do miasta i odnalazł jej przyjaciela. Gdy wszyscy troje – mama, tato i Karolinka wyszli na podwórko, usłyszeli wesołe szczekanie.
Pinki stał na tylnych łapach, przednimi oparty o metalowe pręty bramki i prosił, aby mu ją otworzyć. A obok niego, na chodniku siedział maleńki, cały w brązowo-rude cętki, przypominający prawdziwego tygryska, bardzo ładny kotek, ale w jego oczach, z jakiegoś powodu, czaił się smutek i żal.
- Chał! Chał! – zaszczekał piesek. Gdy tata otworzył mu bramkę, podbiegł do Karolinki, otarł się o jej nóżki, polizał w rączkę i wesoło zamerdał ogonkiem...
Karolinka czule pogłaskała go po głowie. Wtedy on obejrzał się na kotka, który stał tuż za nim i jeszcze raz zaszczekał.
- Mamo, tato, już wiem: Pinki, w psiowym języku, powiedział mi, że gdy wracał do domu spotkał na ulicy tego malutkiego kotka. Kotek jest bardzo nieszczęśliwy i głodny, bo nie ma domku. Niedobry człowiek, który zabrał go od jego mamy, obiecując, że będzie się nim opiekował i dbał o niego, gdy się tym znudził, wywiózł go do miasta, wyrzucił z samochodu, mówiąc: „Teraz radź sobie sam. Ja wyjeżdżam na wakacje, więc nie będę mógł się tobą zajmować”. Pinkiemu zrobiło się żal kotka, dlatego przyprowadził go tutaj, żeby podzielić się z nim jedzeniem z własnej miseczki. Obiecał mu także, że poprosi nas, abyśmy pozwolili mu zamieszkać w naszym domku.
- Chał! Chał! – szczekaniem i merdaniem ogonka Pinki potwierdził to wszystko, co powiedziała dziewczynka.
- Mamo, tato, proszę, zgódźcie się! Ja chcę mieć tego kotka! Będę się nim opiekowała. On jest taki milutki i piękny. A poza tym Pinki, gdy ja pójdę do przedszkola, będzie miał się z kim bawić.
- Dobrze, niech zostanie! – zgodziła się mama, bo zawsze miała czułe i dobre serce – Nie możemy przecież pozwolić, aby taki mały kotek mieszkał na ulicy.
- Ja też się zgadzam! – powiedział tato. – Tylko pamiętaj, że kotka czy pieska bierze się na całe życie. To nie są zabawki, którymi można się chwilę pobawić, a później odstawić do szafy, gdy ci się znudzą, o czym niektórzy źli ludzie nie chcą pamiętać.
- Wiem, tatusiu.
Od tej pory kotek zamieszkał razem z Pinkim i Karolinką. W krótkim czasie zaprzyjaźnił się z nimi i był szczęśliwy. Razem biegali po domu i podwórku; wymyślali różne zabawy i figle, i przeżyli wiele wspaniałych przygód. A Pinki był tak szczęśliwy, że zyskał nowego przyjaciela, że przestał nawet uciekać do miasta.



Podwórkowe igraszki


Od dnia, w którym Pinki przyprowadził do domu bezdomnego, nieszczęśliwego, małego kotka minęło dwa tygodnie. W tym czasie kotek troszeczkę podrósł i dzięki temu, że Karolinka otoczyła go troskliwą opieką - karmiła, kąpała w specjalnym szamponie dla kotków i piesków, i codziennie czesała – jeszcze bardziej wypiękniał. Miał bardzo puszyste, brązowo-rude, cętkowane futerko i do złudzenia przypominał maleńkiego tygryska. Jego ogonek był długi, gruby i kudłaty, a sterczące do góry uszy zakończone pędzelkami, z takich samych jak wąsy, czarnych włosów. Oczy błyszczały mu jak dwa węgielki. Karolinka nazwała go Dzikusek i bardzo lubiła się z nim bawić.
Teraz Dzikusek był naprawdę szczęśliwym kotkiem, bo wreszcie znalazł prawdziwy dom, gdzie wszyscy go kochali. A zawdzięczał to Pinkiemu, bo gdyby nie Pinki – piesek o czułym sercu, pewnie do dzisiaj, brudny i głodny, tułał by się gdzieś po ulicach. I nie wiadomo, co jeszcze mogło mu się przydarzyć.
W nowym domku miał, taką samą jak Pinki, własną miseczkę na mleczko oraz talerzyk na kocią karmę, którą bardzo lubił chrupać. Ponadto mama Karolinki, w sklepie zoologicznym, kupiła mu wiklinowy koszyk do spania z materacykiem i piękną kołderką.
Ponieważ w pokoju Karolinki zrobiło się za ciasno, jej tata urządził Pinkiemu i Dzikuskowi oddzielną sypialnie na parterze domu, skąd mieli bezpośrednie, własne wyjście do ogrodu. Ponadto w czasie dnia mogli swobodnie hasać po całym domu.
Karolinka codziennie rano, przed wyjściem do przedszkola, karmiła swoje zwierzątka, a po południu bawiła się z nimi na podwórku. Pod jej nieobecność Pinki z Dzikuskiem wymyślali najróżniejsze psie i kocie figle. Gdy się zmęczyli, odpoczywali, leżąc na wycieraczce przed drzwiami albo na grubej poduszce z igliwia pod starą sosną , rosnącą przy ogrodzeniu w pobliżu bramki prowadzącej na ulicę. Wygrzewając się w słońcu, czekali na Karolinkę.
Pinki był tak zadowolony z nowego przyjaciela, że przestał nawet uciekać do miasta. Oprowadzał kotka po całym podwórku i ogrodzie. Pokazał mu, gdzie w dziupli, w starej lipie mieszkają wiewiórki – jedna brązowa, a druga zupełnie czarna. Pokazał, wiszący wysoko na brzozie, domek rodziny szpaków, który ubiegłego lata zrobił z desek i przybił do drzewa starszy brat Karolinki, Michał, a także gniazda przepiórek i bocianów oraz wiele innych tajemniczych miejsc, które do tej pory zachowywał tylko dla siebie.
Zaprowadził go także do położonego na pagórku jodłowego lasku, w którym często szukały schronienia bażanty i kuropatwy. Las należał do taty Karolinki i wraz z całą posiadłością był ogrodzony wysokim płotem z drucianej siatki, więc było tam bezpiecznie. Jednak tuż za ogrodzeniem, w głębokim jarze, w norze pod korzeniami starego dębu mieszkał podstępny lis, Cwaniaczek i Pinki przestrzegał przed nim swojego przyjaciela:
- Pamiętaj, żebyś nigdy sam nie wychodził poza to ogrodzenie, w głąb lasu, bo lis, Cwaniaczek, który tam mieszka, mógłby zrobić krzywdę takiemu małemu kotkowi, jak ty.
- Dobrze, Pinki, będę o tym pamiętał – powiedział kotek, ale nie przejął się tym zbytnio, bo pomyślał sobie, że w razie niebezpieczeństwa zawsze może uciec na drzewo.
Mając dobrą opiekę Dzikusek szybko rósł i mężniał. Był bardzo wesołym i żywym kotkiem, i w krótkim czasie poznał wszystkie zakamarki. W całym domu, na podwórku, w ogrodzie, w sadzie i w lasku nie było ani jednego miejsca, do którego by nie zajrzał. Potrafił wspiąć się na najwyższe drzewo, chodzić po płocie, a nawet wdrapać się na dach, krytego gontem, starego domu i godzinami siedzieć na kominie, skąd rozciągał się wspaniały widok na położoną niżej dolinę rzeki i miasto, i widać było najwyższą wieżę Zamku Kazimierzowskiego, na szczycie której mieniła się w słońcu i łopotała na wietrze biało-czerwona flaga.
Jednak najbardziej ze wszystkiego lubił bawić się w chowanego i berka na podwórku z Karolinką i Pinkim; albo grać z nimi w piłkę. Zdarzało się wtedy, że niespodziewanie, z płotu, wskakiwał pieskowi na szerokie plecy, który chętnie go woził dookoła domu. Karolinkę natomiast chwytał pazurkami za spódniczkę, rajstopy i buty. Czasem delikatnie drapał ją po rękach, za co ona łaskotała go i głaskała po futerku.
Piękne, wesołe i niezapomniane były to chwile wspólnych psot, gier i zabaw. Nawet klekoczące bociany, ze swojego dużego gniazda, umieszczonego wysoko na szczycie słupa elektrycznego, wiewiórki ze starej lipy, szpaki, a także kuropatwy i bażanty z jodłowego lasku przyglądały się im z zainteresowaniem i miały ochotę się przyłączyć.

Pewnej soboty, w środku gorącego lata, Karolinka poprosiła tatę, aby napompował, wystawił na słońce i napełnił wodą jej plastikowy basen w kolorowe kwiaty. Po południu, gdy woda była już dostatecznie ciepła, ubrała się w swój, otrzymany w prezencie od mamy, błękitny strój kąpielowy. Zawołała Pinkiego i Dzikuska, odpoczywających po obiedzie, z pełnymi brzuszkami, w cieniu pod starą sosną i powiedziała:
- Wszyscy musimy się dzisiaj porządnie wykąpać. Pierwsze ja, a później wy. Jutro czeka nas wspaniała przygoda, więc musimy być czyści.
- Jaka przygoda? Jaka? – dopytywali się piesek i kotek.
- Nie mogę wam powiedzieć – uśmiechnęła się dziewczynka. – Postanowiłyśmy z mamusią, że będzie to niespodzianka. Zdradzę wam tylko, że z Rzeszowa przyjeżdża ze swoim mężem moja siostrzyczka Kasia. A kiedy ona jest w domu, zawsze dzieje się coś niezwykłego.
Po kąpieli Karolinka, Dzikusek i Pinki, na podwórku grali w piłkę plażową, a po kolacji wszyscy wcześnie położyli się spać.
Kotek i piesek, leżąc w swoich łóżeczkach, długo próbowali odgadnąć, jaka przygoda czeka ich następnego dnia, ale żaden z nich nic nie potrafił wymyślić. Na rozwiązanie tej zagadki musieli poczekać do rana.



Niespodzianka


Po kąpieli w basenie Dzikusek smacznie przespał całą noc. Nad ranem miał piękny sen. Śniło mu się, że biegał po trawniku i bawił się z takimi samymi jak on, małymi kotkami. Gdy otworzył oczy i przetarł je łapkami, Pinki – pomimo, że słońce już było wysoko nad horyzontem i przez okno wesoło zaglądało do ich pokoju - chrapał jeszcze w najlepsze i najwidoczniej nie miał zamiaru się budzić.
„A to śpioch!” – pomyślał Dzikusek, ale nie budził przyjaciela. Pozwolił mu jeszcze spać, a sam w tym czasie podszedł do okna, gdzie w miseczce stała świeża woda, przemył łapki, oczy i buzię. Następnie, wygrzewając się w promieniach porannego słońca, wyczyścił i wyczesał pazurkami całe swoje piękne futerko.
Gdy skończył, z zadowoleniem przejrzał się w lustrze – prezencie od Karolinki i dopiero wtedy podszedł do pieska. Łapką pociągnął go delikatnie za wąsy i powiedział:
- Pinki, wstawaj! Już dzień! Zapomniałeś, że czeka nas dzisiaj niespodzianka.
Piesek przeciągnął się i ziewnął.
- O niczym nie zapomniałem, ale jest jeszcze wcześnie.
- Jakie wcześnie? Bociany już dawno chodzą po podwórku i kłapią dziobami.
- Bociany to ranne ptaszki, ale za to kładą się spać z równo z kurami – upierał się Pinki. Pomimo to podniósł się ze swojego wygodnego legowiska, mrucząc coś pod nosem. – No dobrze. Już dobrze... Wstaję! – szczeknął może trochę za głośno, jakby chciał postawić na nogi cały dom. Następnie przez otwór w drzwiach wyszedł na podwórko, bo lubił myć się w porannej rosie.
Dzikusek ruszył za nim. Przespacerował się po chodniku, wyskoczył na płot i obserwował, jak Pinki biega po trawniku, a później trzęsie całym ciałem, otrzepując z rosy zmoczone futerko.
- Brrr..., jak fajnie – zaszczekał piesek. – Teraz, zanim Karolinka wstanie, pogrzejemy się trochę w słońcu i posłuchamy śpiewu ptaków, a później pójdziemy na śniadanie.
Piesek z kotkiem usiedli na wycieraczce przed drzwiami, gdzie słońce przygrzewało najmocniej. Obserwowali pustą jeszcze drogę i słuchali wspaniałego, porannego koncertu ptasiej orkiestry, który każdego ranka odbywał się nieopodal, pośród starych drzew, w pobliskim parku miejskim. W jego wspaniałe brzmienie – od czasu do czasu – wdzierał się turkot olbrzymiego, zielonego dzięcioła z czerwonym beretem na głowie, pracowicie ostukującego chore drzewa oraz klekotanie bocianów na gnieździe.
A po ogrodzie, pomiędzy kwitnącymi pięknie, ozdobnymi krzewami, zielonymi tujami, kępami kolorowych malw i wysokiej trawy, spacerowały dostojnie szare i czarne, żółtodziobe szpaki. Nieopodal wesoło baraszkowały, skacząc po gałęziach drzew, dwie wiewiórki – brązowa i czarna z bajecznie dużymi i puszystymi ogonami. Nawet rudy, podstępny lis, Cwaniaczek – wracając z nocnej wyprawy do miasta – zanim przeskoczył przez drogę i pobiegł za jodłowy lasek, do swojej nory pod dębem – przystanął na chwilę, aby posłuchać ptasiego koncertu.
- Dziękuję ci Pinki, że mnie tutaj przyprowadziłeś! – zamruczał kotek. – Dzięki tobie mam wspaniały domek i dużo przyjaciół.
- Hmmm... Nie ma o czy mówić. Ja też się cieszę, że jesteś z nami – zaszczekał piesek.
- Ciekawy jestem, kiedy przyjedzie siostra Karolinki, Kasia ze swoim mężem. Bardzo chcę ich poznać.
- Już tutaj są. Przyjechali wczoraj, gdy ty już spałeś – odpowiedział Pinki.
- A skąd ty o tym wiesz? Przecież położyłeś się razem ze mną – zdziwił się Dzikusek.
- My, pieski, nawet gdy śpimy, jednym okiem czuwamy, bo zawsze musimy wiedzieć, co dzieje się dookoła naszego domku.
- Bardzo sprytna sztuczka. Może kiedyś pokażesz mi, jak to się robi.
- Teraz jesteś na to jeszcze troszeczkę za mały. Musisz długo spać, bo inaczej nie urośniesz. Spróbuję cię nauczyć, gdy będziesz większy. Nie wiem jednak, czy nam się uda. Jeszcze nie spotkałem żadnego kota, który potrafiłby spać i czuwać jednocześnie.
- Dobrze, Pinki. Chętnie poczekam.
Nieco później na podwórku pojawiła się Karolinka. Wesoło przywitała się ze swoimi przyjaciółmi. Chwilę bawiła się z nimi, głaszcząc ich po futerkach, po czy powiedziała:
- Chodźcie szybko na śniadanie, bo nie zdążycie zjeść. Zaraz wszyscy wyjeżdżamy na wieś. Ciocia Grażynka zaprosiła nas na piknik. I to jest właśnie ta niespodzianka, o której wam wczoraj mówiłam.
- To świetnie! – ucieszył się Pinki, bo wiedział, że spotka się ze swoją mamą.

Po śniadaniu Karolinka przedstawiła kotka swojej siostrze, Kasi i jej mężowi, Marcinowi.
- To jest mój nowy przyjaciel, Dzikusek. Odkąd u nas zamieszkał, Pinki przestał uciekać do miasta. Bardzo jestem z niego zadowolona.
- Ja też! – przytaknął Pinki i wesoło zamerdał ogonkiem. – To całkiem sympatyczny maluch.
Kasia wzięła kotka na ręce. Pogłaskała go i powiedziała:
- Ja jestem Kasia, a to mój mąż, Marcin. Mam nadzieję, że zostaniesz także naszym przyjacielem.
- Oczywiście! Już was lubię! – zamruczał wesoło Dzikusek i uśmiechnął się.
Następnie Karolinka poprosiła bociana, Tomka, który akurat w tej chwili sfrunął z gniazda na słupie i dostojnie spacerował po trawniku, aby pod ich nieobecność pilnował domu.
- Dobrze! – zgodził się Tomek. – Nie ma sprawy! Możecie być spokojni. Ani na chwilę nie spuszczę go z oczu.
Po tych słowach machnął skrzydłami, wzbił się w powietrze i stanął na straży wysoko na gnieździe, obok swojej bocianiej żony, Pani Tomkowej; już drugi tydzień wysiadującej cztery jajka, z których niedługo miały się wykluć maleńkie, puszyste bocianiątka.
Tata Karolinki miał piękną, dużą, dziewięcioosobową, czerwoną furgonetkę z dodatkowymi fotelikami dla Karolinki, kotka i pieska. Dzięki temu dla nikogo nie zabrakło miejsca. Wszyscy wygodnie usiedli, zapięli pasy i pojechali na wspaniałą wycieczkę do cioci Grażynki. Po drodze podziwiali cudowne krajobrazy: otoczone sadami wsie, dojrzewające łany zboża, kolorowe, kwieciste łąki, na których pasły się krowy i porastające wzgórza stare lasy. Nie było ich przez cały dzień.
Gdy wieczorem wrócili do domu, wszyscy byli bardzo zadowoleni, chociaż trochę zmęczeni. Na pikniku doskonale się bawili: palili duże ognisko, piekli kartofle w mundurkach i kiełbasę na patykach. Śpiewali wesołe piosenki i tańczyli dookoła ogniska.
Ale najbardziej ze wszystkich cieszył się Pinki, bo odwiedził swoją mamę, której dawno nie widział i bardzo za nią już tęsknił. Dzikusek natomiast poznał dwa małe kotki – Felusia i Madzię, które mieszkały u ciotki Grażynki. Zaprzyjaźnił się z nimi, bawiąc się chowanego i w berka. A Karolinka, przez całe popołudnie, rozmawiała i dokazywała z trzema córeczkami Grażynki. Dziewczynki, które były troszeczkę starsze i wszystkie chodziły już do szkoły, nauczyły jej ciekawej wyliczanki:
Ele mele ludki, koteczek malutki.
Skoczył raz na płotek, złapał włóczki motek.
Pazurkami szalik robił, ale przy tym strasznie drobił.
Przeskakiwał, oczka gubił.
Dla swej mamy, bo ją lubił.
Mama się zdenerwowała i moteczek mu zabrała.
Raz, dwa, trzy! Wychodzisz ty!
Teraz Karolinka była tak zmęczona, że zasnęła jeszcze w samochodzie. Dlatego tata zaniósł ją prosto do łóżeczka, gdzie – śniąc o wspaniałych przygodach, w których nie zabrakło siostry Kasi, Pinkiego i Dzikuska – spała smacznie, aż do samego rana.



Pinki w tarapatach


Od wycieczki do ciotki Grażynki minęło już kilkanaście dni. W domu znowu zrobiło się pusto. Kasia z mężem, Marcinem wróciła do Rzeszowa, gdzie mieszkali i pracowali. Oboje byli psychologami i pomagali ludziom, którzy mieli jakieś problemy. Karolinka codziennie chodziła do przedszkola, a Pinki z Dzikuskiem, całymi dniami, beztrosko baraszkowali po podwórku i ogrodzie, wymyślając coraz to nowe zabawy – coraz to nowe kocie i psie figle. Dzikusek rósł w oczach i był już prawie dorosłym kotkiem.
W bocianim gnieździe na słupie wykluło się cztery małe bocianiątka i ich rodzice mieli teraz strasznie dużo pracy. Aby wyżywić potomstwo, codziennie, od świtu do nocy, tam i z powrotem, fruwali na bagna i stawy, szukając żywności dla nienasyconych maluchów. Dzięki temu bocianiątka szybko przybierały na wadze i obrastały w białe piórka.
W sadzie taty dojrzewały czereśnie, co najbardziej cieszyło żółtodziobe szpaki, gdyż tylko one potrafiły wynajdywać i zjadać najbardziej dojrzałe, czerwone owoce z najwyższych gałęzi drzew. Maliny i truskawki natomiast były już tak smaczne i soczyste, że można było je zrywać całymi garściami. I Karolinka, popołudniami, wraz z mamą, kotkiem i pieskiem, zbierała je do zielonych, plastikowych koszyków na pyszne konfitury i domowy soczek na zimę – doskonały na wszelkie przeziębienia i katary.
Wysoko pod dachem domu, w przyklejonych do ściany glinianych gniazdkach mieszkało kilka rodzin jaskółek. W każdym z nich, wraz z rodzicami, gnieździło się po cztery lub pięć małych, czarno-białych ptaszków, które umiały już fruwać. Codziennie – gdy wróciły z ptasiej szkoły, mającej przygotować je do jesiennej podróży do dalekiej, ciepłej Afryki - po obiedzie, wszystkie chętnie przesiadywały na drucie telefonicznym.
Dzikusek obserwował je z wielkim zainteresowaniem. Często miał ochotę przyłączyć się do nich, aby posłuchać ich rozmów, ale w żaden sposób nie potrafił się tam wdrapać.
- Nie wygłupiaj się – uspokajał go Pinki. – Jeszcze nie widziałem takiego kota, który potrafiłby chodzić po drucie telefonicznym. Połamiesz tylko sobie pazurki, a i tak nic z tego nie będzie.
Pewnego razu, gdy Karolinka była jeszcze w przedszkolu, tata w pracy, a mama w kuchni gotowała obiad, Pinki – nie mając się z kim bawić, gdyż Dzikusek, mrucząc słodko, wygrzewał się w słońcu, smacznie drzemiąc w ogrodowym fotelu mamy – biegał dookoła ogrodzenia i wesoło szczekał na każdego, kto przechodził ulicą. W tym czasie na drodze zatrzymał się samochód. Kierowca otworzył drzwi i wesoło zagwizdał na Pinkiego.
- Chodź tutaj piesku! Mam dla ciebie coś smacznego! – powiedział przyjaźnie, wyciągając rękę, w której trzymał duży kawałek cienkiej, wędzonej kiełbasy, takiej jaką Pinki najbardziej lubił. Zabiorę cię na wycieczkę, pobawimy się trochę, a później odwiozę z powrotem.
Ponieważ bramka w ogrodzeniu nie była domknięta, a kiełbasa pachniała niezwykle smacznie, Pinki dał się zwabić. Nie zastanawiając się nad tym, co robi, wskoczył do samochodu i usiadł na siedzeniu dla pasażera.
- Dobra, nie ma problemu. Chętnie się z panem przejadę i zjem kawałek tej smakowitej kiełbaski – zaszczekał wesoło.
Kierowca uśmiechnął się pod wąsem, zatrzasnął drzwi i szybko odjechał. Lecz zamiast, tak ja obiecywał, pobawić się z pieskiem i odwieźć go z powrotem, pojechał za miasto do starej cegielni i zamknął biednego, łatwowiernego Pinkiego w drucianym kojcu. Był to bowiem niedobry człowiek – oszust i złodziej. Udając przyjaciela zwierząt, jeździł po ulicach, zwabiał kotki i pieski do swojego samochodu, więził je, a następnie sprzedawał na targach w innych miastach.
Pinki szczekał, drapał pazurkami, próbując się wydostać, a nawet płakał. Nic to jednak nie pomogło. Złodziej miał kamienne serce. Wsiadł do samochodu i odjechał. Klatka była dobrze zamknięta na kłódkę. Piesek nie dał rady przegryźć drucianej siatki, a w opuszczonej, starej cegielni nie było nikogo, kto mógłby usłyszeć jego szczekanie i uwolnić go.
Gdy już myślał, że wszystko jest stracone, że nigdy już nie wróci do domu; nie zobaczy Karolinki i Dzikuska, bo zły człowiek powiezie go daleko, skąd nie będzie już mógł wrócić i sprzeda, następnego dnia, ledwie zaświtało, nad cegielnią pojawił się bocian. Pomimo, że krążył wysoko, Pinki poznał, że jest to Tomek – tata małych bocianiątek z gniazda na słupie.
- Chau, chau... Ratunku!!! – zaszczekał najgłośniej jak potrafił.
Bocian usłyszał go, sfrunął na ziemie i bardzo się zdziwił, gdy zobaczył Pinkiego, uwięzionego w klatce.
- Skąd się tutaj wziąłeś? – zapytał. – Od wczoraj wszyscy cię szukamy. – Nie potrafił jednak otworzyć zamkniętych na kłódkę drzwi kojca. Wysłuchał tylko opowieści pieska o złodzieju, który podstępem zwabił go do samochodu, uwięził tutaj i zamierzał sprzedać, i szybko wrócił do swojego gniazda, aby przekazać tę wiadomość Karolince, która tego dnia nie poszła do przedszkola. Od samego rana, razem z tatą i bratem Michałem szukała swojego pieska, przeczesując wszystkie ulice i zakamarki przylegające do Zamku Kazimierzowskiego i parku.
Gdy niedługo później, do starej cegielni przyjechał tata Karolinki, przeciął kłódkę i otworzył klatkę, Pinki był bardzo szczęśliwy, że udało mu się odzyskać wolność. Jednakże, gdy wrócili do domu, gdzie niecierpliwie czekała na nich Karolinka z mamą i Dzikuskiem, trochę się wstydził, że tak łatwo dał się oszukać i zwabić w pułapkę.
- Widzisz głuptasku – mówiła Karolinka, głaszcząc swojego przyjaciela po miękkim futerku, szczęśliwa, że wszystko dobrze się skończyło – nie możesz być taki lekkomyślny. Pani w przedszkolu zawsze nam powtarza, że dzieciom nie wolno samym wsiadać do obcych samochodów, ani otwierać drzwi i wpuszczać do domu ludzi, których nie znają, bo nigdy nie wiadomi, czy ktoś nie ma złych zamiarów. To samo dotyczy małych piesków i kotków. Trzeba zawsze postępować rozsądnie i być ostrożnym.
- Masz rację, Karolinka – zgodził się Pinki i trochę się zaczerwienił. – Dostałem niezłą nauczkę! Teraz już zawsze będę o tym pamiętał!
Złodziej tymczasem, gdy dowiedział się, że Pinki został uwolniony, tak się przestraszył, że pan policjant już jest na jego tropie, iż uciekł daleko, gdzie pieprz rośnie. I nigdy więcej, nikt go w mieście nie widział.



Dzikusek i lis


Pod koniec lata Dzikusek był już prawie dojrzałym, dużym kotkiem i – jak wszystkie dorosłe koty – zaczynał chodzić własnymi ścieżkami.
Oprócz figlowania na podwórku z Karolinką i Pinkim, lubił teraz popisywać się swoją zręcznością i siłą. Potrafił wspiąć się na najwyższe drzewo, wejść na dach domu i z komina, wygrzewając się w słońcu, obserwować bociany na gnieździe oraz jaskółki, obsiadające gromadnie druty telefoniczne. Na jego widok, w popłochu uciekały do nor wszystkie podwórkowe myszy, a mieszkający pod altanką stary, przemądrzały szczur, Ficek, który do tej pory nie bał się nikogo, zebrał swoje manatki w tobołek i wyniósł się na sąsiednie podwórko. Dzikusek wiedział o tym i chodził dumny, z wysoko podniesionym ogonkiem. Ale to mu nie wystarczało. Marzyła mu się jakaś wspaniała przygoda, dlatego zazdrościł ptakom.
- Wam to dobrze! – zagadnął kiedyś młode bociany. – Już niedługo wyruszycie w wielką podróż. Zobaczycie cały świat...
- Szkoda, że nie umiesz fruwać, bo wtedy zabralibyśmy cię ze sobą – odpowiedział tata bocian.
- Całe szczęście, że psy, ani koty nie muszą na zimę nigdzie odlatywać. Jeszcze by tego brakowało! – żachnął się Pinki, który przysłuchiwał się z dołu tej rozmowie. – A ty, Dzikusku, uważaj, żebyś nie zleciał z tego komina i nie zrobił sobie coś złego.
- Coś ty, Pinki? Wiem, że jesteś moim najlepszym przyjacielem i martwisz się o mnie, ale niepotrzebnie. Nie wiesz, że koty zawsze spadają na cztery łapy?
- Nie bądź tego taki pewny. Komin jest wysoko. Zawsze może się zdarzyć coś nieprzewidzianego i zanim staniesz na czterech łapach, możesz wcześniej dobrze poobijać sobie tyłek. A to nie będzie zbyt przyjemne.
Wiewiórki, którym Dzikusek bardzo się podobał, mówiły, że jest on najładniejszym i najodważniejszym kotem, jakiego widziały. Z zaciekawieniem obserwowały go, gdy niekiedy – Pinki przeważnie w tym czasie drzemał na wycieraczce przed domem, a Karolika była w przedszkolu – robił sobie samotne wycieczki po okolicy. Widząc, że wychodzi poza ogrodzenie i śmiało wkracza na terytorium rudego lisa, ostrzegały go:
- Trzymaj się z daleka od nory lisa. Ten Cwaniaczek jest bardzo podstępny i niebezpieczny. Może ci zrobić jakąś krzywdę.
- Co mi tam Cwaniaczek? Wcale się go nie boję! – odpowiadał kotek na ich przestrogi. – Lisy nie potrafią się wspinać. W razie czego, w każdej chwili, mogę uciec na drzewo.
Karolinka zauważyła te nowe zwyczaje Dzikuska, ale tata wytłumaczył jej, że koty potrzebują odrobinę samotności i przygód, dlatego chodzą swoimi ścieżkami.
Pomimo, że Dzikusek obiecywał, że będzie ostrożny, więc nic złego nie może mu się przydarzyć, Karolinka martwiła się o niego i prosiła Pinkiego, aby na niego uważał.
Pewnego razu, było to w sobotę, Dzikusek wybrał się na samotną wyprawę po okolicy i nie wrócił na noc do domu.
Karolinka dowiedziała się o tym dopiero wieczór, gdy z rodzicami wróciła z kina, gdzie oglądała film dla dzieci „O królewnie Śnieżce i siedmiu krasnoludkach”. Na dworze zrobiło się zupełnie ciemno. Wszystkie zwierzątka – bociany, szpaki, bażanty, a nawet wiewiórki spały już smacznie w swoich domkach i było za późno, aby natychmiast wyruszyć na poszukiwania. Pomimo to Pinki, posługując się swoim doskonałym węchem i oczami, potrafiącymi widzieć w ciemności, wraz z tatą Karolinki, przeczesał całą okolicę. Dotarł nawet do jodłowego lasku, gdzie stracił ślad przy metalowym ogrodzeniu. Mogło to oznaczać, że kotek, nie bacząc na ostrzeżenia, przeskoczył płot, poszedł w głąb nieznanego mu boru i zabłądził, albo spotkała go jakaś inna zła przygoda.
- Nie ma się co martwić na zapas – uspokajała wszystkich mama. – Dzikusek, to mądry kot. Jestem pewna, że nawet jeżeli się zgubił, da sobie radę. Bezpiecznie przesiedzi noc na wysokim drzewie, a jutro, gdy się obudzimy, cały i zdrowy, będzie już w domu.. W przeciwnym razie, wszyscy pójdziemy go szukać.
- Dobrze, mamusiu – zgodziła się Karolinka, chociaż było jej bardzo smutno. – Poczekajmy do jutra. Po ciemku nic nie możemy zrobić.
Okazało się, że mama miała dużo racji. W niedzielę rano kotek wrócił do domu. Był bardzo zmęczony i głodny, i miał na ogonku długą i głęboką ranę, która mocno krwawiła. Karolinka przyniosła go do kuchni, a następnie wraz z tatą i Pinkim zawiozła go do lecznicy małych zwierząt.
Po drodze Dzikusek opowiedział im, że został oszukany, zwabiony w zasadzkę i napadnięty przez lisa Cwaniaczka, który usiłował go wciągnąć do nory i uwięzić.
Gdy wczoraj przed wieczorem był na wycieczce w jodłowym lasku i siedział na słupku ogrodzeniowym, usłyszał wołanie o pomoc:
- Ratunku! pomocy!!! – wołał lis, który siedział po drugiej stronie ogrodzenia, za rozłożystą paprocią. – Chodź tutaj kotku i pomóż mi. Wsadziłem nogę w sidła, które niedobry kłusownik zastawił na zająca i nie mogę jej uwolnić. Chce mi się pić. Jeżeli mi nie pomożesz, zginę tutaj z pragnienia i głódu...
Dzikusek pamiętał przestrogi wiewiórek, dlatego obawiał się, że może to być jakiś podstęp, ale lis tak żałośnie płakał i jęczał, że w końcu mu uwierzył. Był wrażliwym, dobrym kotkiem i nawet niebezpiecznego Cwaniaczka, nie potrafił, w potrzebie, pozostawić bez pomocy. Jednakże, gdy się zbliżył, lis rzucił się na niego, chwycił zębami za ogon i próbował wciągnąć do swojej nory.
Dzikusek bronił się dzielnie. Wbił ostre pazurki w nos lisa, wyrwał ogon z jego paszczy i uciekł w głąb lasu. Tam wdrapał się na najwyższe drzewo. Dopiero o świcie, gdy Cwaniaczek, który go ścigał, a później przez całą noc czatował pod drzewem, znudził się i poszedł spać do swojej nory, mógł wrócić do domu.
W przychodni dla zwierząt pan doktor Znachorek, ubrany w nieskazitelnie czysty, biały fartuch, z grubymi okularami na czubku nosa, zrobił kotkowi zastrzyk przeciwtężcowi i podał środek przeciwbólowy. Następnie zdezynfekował wodą utlenioną i zszył ranę, po czym założył na ogonek biały opatrunek.
- Wszystko będzie dobrze! Do wesela się zagoi! – powiedział uśmiechając się przyjaźnie do kotka i pieska. Potem poczęstował ich chrupkami, a Karolinkę smakowitą czekoladką z nadzieniem morelowym, bo był wielkim przyjacielem dzieci i małych zwierząt. – Niedługo znowu będziesz mógł się bawić i skakać po płotach. Myślę jednak, że - ponieważ każdy uczy się na własnych błędach - od tej pory będziesz wiedział, że nawet taki odważny i duży kot jak ty, nie powinien sam chodzić po lesie, bo może tam spotkać niebezpiecznego lisa, a nawet wilka. Wszędzie musisz być rozsądny i ostrożny, i informować przyjaciół, dokąd się wybierasz i kiedy wrócisz, żeby nie musieli się o ciebie martwić.
- Teraz już zawsze będę o tym pamiętał! – obiecał kotek.
- Dziękujemy, doktorze, za pomoc – powiedział Karolinka.
– I dobre rady – dodał tata. - Na pewno się przydadzą. Nawet ja, chociaż jestem dorosły, zawsze mówię mamie, gdzie idę i kiedy wrócę.
Od doktora, szczęśliwi, że wszystko dobrze się skończyło, pojechali prosto do domu, gdzie niecierpliwie czekała na nich mama i wszyscy przyjaciele kotka z podwórka, z sadu i jodłowego lasku.
Karolinka z Pinkim dobrze opiekowali się Dzikuskiem i kotek szybko wrócił do zdrowia. Bawił się i figlował jak dawniej. Niekiedy jednak, gdy przypomniał sobie przygodę z lisem Cwaniaczkiem, robiło mu się trochę głupio, że przez swoją lekkomyślność, naraził się na poważne niebezpieczeństwo i zmartwił swoich przyjaciół. Dlatego postanowił, że od tej pory będzie rozsądniejszy i zawsze będzie przestrzegał zasad dobrego wychowania.


Nadchodzi jesień

Dzikusek siedział na kominie, wygrzewał się w słońcu i tak, jak to robią wszystkie szczęśliwe koty na całym świecie, cichutko mruczał. Skaleczony przez lisa Cwaniaczka ogonek dawno mu się wygoił, a po ranie nie było już najmniejszego śladu. Jak go nauczył Pinki, jednym oko drzemał; drugim obserwował podwórko, gdzie Pinki, śmiesznie podskakując, biegał po trawniku za latającym nisko, żółtym motylkiem.
„Co to się dzieje, że trawa i liście na drzewach nagle zmieniły kolory i nie są już takie zielone, jak dotychczas? – zastanawiał się kotek. - Zejdę na dół. Zapytam Pinkiego, może on będzie coś o tym wiedział”..
- Masz prawo nie wiedzieć, bo urodziłeś się na wiosnę i jesieni, a tym bardziej zimy jeszcze nie widziałeś – odpowiedział, zagadnięty piesek. – Ale chodź, usiądziemy na wycieraczce, tam najmocniej przygrzewa słońce i jest najprzyjemniej. Odsapnę minutkę, bo zmęczyłem się, ganiając za motylkiem i opowiem ci o wszystkim.
Dzikusek wiedział, że wycieraczka pod drzwiami, to ulubione miejsce Pinkiego. I chociaż sam wolałby zaprosić przyjaciela na komin, zgodził się bez wahania.
- Gdy trawy i liście żółkną, to znak, że nadchodzi już jesień! – powiedział piesek, gdy troszeczkę odpoczął.
- A kto to jest jesień? – zapytał kotek. – Nigdy jej nie widziałem.
- Jesień, to taka pora roku. Ale wiesz co?
- Co?
- Wpadłem na lepszy pomysł. Teraz zagrajmy w berka. Niedługo z przedszkola wróci Karolinka. Poprosimy ją, żeby ci wszystko wytłumaczyła. Ona zrobi to lepiej ode mnie.
Dzikusek zgodził się na rozsądną propozycję Pinkiego i chwilę później obaj przyjaciele rozpoczęli świetną zabawę. Pomimo to, kotek nie mógł doczekać się na powrót Karolinki i obiad.

Karolinka bardzo lubiła bawić się w nauczycielkę. Po poobiedniej drzemce, za zgodą mamy, zabrała kotka i pieska na wycieczkę edukacyjną do ogrodu, sadu i jodłowego lasku.
Zanim jednak wyruszyli, w ogrodowej altance, gdzie Karolinka urządziła salę lekcyjną, powiedziała do przyjaciół:
- Jesteście moimi uczniami, a ja waszą nauczycielką. A to oznacza, że musicie mnie grzecznie słuchać. Dzisiaj porozmawiamy o porach roku. Mamy cztery pory roku: wiosnę, lato, jesień i zimę. Kiedy kończy się lato, a zaczyna jesień na polach, w ogrodach, w sadach i w lesie robi się bardzo pięknie. Dojrzewają wszystkie owoce, a zielone do tej pory liście drzew i krzewów, zanim opadną, zmieniają kolor na wszystkie barwy tęczy. Robią się takie piękne, jakby jakiś niewidzialny malarz, swoim pędzelkiem, pomalował je olejnym farbami. Jedynie jodły, sosny i świerki pozostają zielone przez cały rok. A zwierzęta, podobnie jak ludzie, gromadzą zapasy żywności i przygotowują się do zimy.
- Co robią ? W jaki sposób się przygotowują? – dopytywał się Dzikusek.
- Zaraz wam pokażę.
Niedaleko altanki, przy ogrodzeniu, gdzie suszyło się złożone w sągi drewno do kominka, rosła dorodna leszczyna. Tata zasadził ją tam kilka lat wcześniej, a teraz już rodziła i była cała oblepiona dojrzałymi orzeszkami. Po jej gałęziach zwinnie skakały dwie puszyste wiewiórki – brązowa i czarna.. Każda z nich trzymała w łapkach maleńki wiklinowy koszyczek.
- Cześć wiewiórki. Co tutaj robicie? – zagadnęła Karolinka.
- Pracujemy – odpowiedziała brązowa. – Zrywamy orzeszki do koszyków i zanosimy je do naszej spiżarni w domku w starej lipie.
- Po co wam tyle orzeszków? – zainteresował się Dzikusek.
- Przygotowujemy się do zimy i robimy zapasy jedzenia – dodała czarna wiewiórka. – Zgromadziłyśmy już cały stos szyszek sosnowych, które mają pod łupinkami smakowite ziarenka, trochę owoców buka, żołędzi i kasztanów. Mamy nawet dwa woreczki włoskich orzechów. W zimie niczego nie powinno nam zabraknąć.
Wiewiórki poczęstowały Karolinkę i jej uczniów orzeszkami.
- Dziękujemy. Bardzo smaczne! – powiedziała Karolinka. – Ale musimy już iść dalej. I nie powinniśmy zajmować wam zbyt dużo cennego czasu. Musicie się spieszyć, bo zima jest blisko.
W sadzie, pod jabłonią zastali małego jeżyka, który pracowicie dźwigał na grzbiecie dojrzałe jabłko.
- Po co ci to jabłuszko? – zapytał go Pinki.
- Zabieram go do swojego domku. W zimie, gdy spadnie śnieg, będzie doskonałym dodatkiem do mojego obiadku.
Kotek jeszcze nigdy nie widział śniegu, ani tajemniczej, mroźnej zimy, ale zrozumiał, że i jeżyk ciężko pracuje, przygotowując się do niej.
Następnie Karolinka zaprowadziła swoich przyjaciół do ogródka mamy, gdzie rosły marchewki, słoneczniki, fasolka i inne warzywa, a nawet niewielki zagonek już zebranego owsa, po którym pozostało kłujące w stopy ściernisko i pojedyncze kłosy zboża. Tam pokazała im, że nawet myszki zbierają z pól nasiona zbóż, słoneczników, fasolki, małe kartofelki i marchewki, i znoszą je do swoich, ukrytych w miedzy, suchych norek.
- Teraz widzicie, głuptaski, że w jesieni żadne zwierzątko nie próżnuje. Wszystkie, tak jak i ludzie, przygotowując się do zimy.
- Ale ptaki - bociany i szpaki odlatują do ciepłych krajów, więc o nic się nie martwią. Dlatego mają czas, aby przez cały dzień bawić się i fruwać po niebie – powiedział Kotek.
- Tak ci się tylko wydaje – zaprotestował Pinki.
- Pinki ma rację. Oni także nie próżnują. Codziennie muszą dużo trenować. Uczą się latać w kluczach. Dobrze się odżywiają, aby nabrać sił przed daleką podróżą do Afryki. Po drodze czeka ich wiele niespodzianek i niebezpieczeństw.
- Teraz już, Dzikusku, wiesz prawie tyle co ja – zaszczekał Pinki.
Dzikusek przyznał Karolince i Pinkiemu rację i doszedł do wniosku, że wiele jeszcze musi się nauczyć.
Ponieważ zbliżał się wieczór, Karolinka powiedziała:
- A teraz wracamy do domu, na kolację. Później szybko kładziemy się spać. Musimy odpocząć, bo jutro czeka nas nowy piękny dzień, nowe obowiązki i nowe wspaniałe przygody. Na szczęście my nie musimy się jeszcze sami o wszystko troszczyć, bo opiekują się nami moi rodzice.



Prawdziwi przyjaciele

Pewnego jesiennego, bardzo pochmurnego dnia, gdy Karolinka, Pinki i Dzikusek siedzieli w salonie mamy i bawili się w domowe przedszkole, ktoś zapukał do drzwi.
- Kto tam? – zapytała Karolinka, która pierwsza dobiegła do korytarza, ale piesek i kotek stali już krok za nią. Była niedziela i przed obiadem nie spodziewali się żadnych gości.
- To ja, bocian Tomek.
Karolinka otworzyła drzwi i zaprosiła go do środka, trochę zaskoczona jego niespodziewaną wizytą, bo tydzień wcześniej wszystkie bociany opuściły już swoje gniazda i zgromadziły się na dużej łące, nad rzeką, gdzie każdego roku robiły ostatnie przygotowania przed podróżą do ciepłych krajów.
- Dzień dobry! – przywitał się bocian. – Przepraszam, że zakłócam wam spokój w to niedzielne przedpołudnie.
- Ależ nie szkodzi. Bardzo nam miło! Cieszymy się z twojej wizyty!
Z kuchni wyjrzała mama, gdzie gotowała smaczny obiadek i powiedziała:
- Zaproś Tomka do stołu. Przecież jesteśmy sąsiadami. Może napije się z nami gorącej herbaty z cytryną.
- Dziękuję za uprzejmość, ale nie mogę skorzystać z waszej gościnności. Stało się nieszczęście i przyszedłem prosić o pomoc. Mój najstarszy syn, Długodziobek, który jest w naszym bocianim kluczu nawigatorem, trenując lądowanie na łące, przez tą wiszącą nisko nad polami poranną mgłę, zahaczył o druty elektryczne, upadł na ziemię i potłukł się. Boli go skrzydełko i nóżka.
- To rzeczywiście kłopot, ale nie martw się, Tomek – powiedziała mama. – Zrobimy dla Długodziobka wszystko, co będziemy mogli.
- Potrzebuje natychmiastowej pomocy lekarza, aby szybko wyzdrowieć. Czeka nas długa i niebezpieczna podróż. Najpóźniej za trzy dni musimy wyruszyć w drogę, bo żurawie już wczoraj odleciały. Inaczej nie zdążymy, przed zimą, dotrzeć do Afryki.
Karolinka poprosiła o pomoc swojego dorosłego brata, Michała i wraz z nim, bocianem Tomkiem oraz Pinkim i Dzikuskiem – zabierając ze sobą swój stary wózek – wyruszyła na łąkę po Długodziobka, który nie mógł fruwać, ani nawet chodzić, bez bólu, o własnych nogach. W tym czasie mama zatelefonowała do przychodni zwierząt i umówiła Długodziobka na wizytę.
Gdy pół godziny później przywieźli chorego bociana do domu, tata Karolinki, który był policjantem i akurat wrócił z nocnej służby, czekał już na nich w swojej dziewięcioosobowej furgonetce.
- Wsiadajcie i zapinajcie pasy bezpieczeństwa – powiedział, widząc, że nikt nie chce zostać w domu. – Miejsca wystarczy dla każdego. Długodziobek będzie się czuł raźniej, gdy wszyscy razem go zawieziemy.
Przypominający polarnego misia, siwowłosy lekarz poprawił okulary na długim, grubym, mocno zakrzywionym nosie. Zbadał pacjenta. Aparatem rentgenowskim prześwietlił mu skrzydełko i nóżkę, po czym z wyraźnym zadowoleniem pokręcił głową, uśmiechnął się do Długodziobka i powiedział:
- Masz szczęście, bo to tylko zwichnięcie skrzydełka i potłuczenie nogi. Do wesela się zagoi! Ale o podróży do Afryki, w tym roku, nie ma mowy! Przez trzy tygodnie musisz nosić opatrunek unieruchamiający staw, aby skrzydełko dobrze się zagoiło. A potem przeprowadzimy rehabilitację.
Długodziobka i jego tatę, Tomka bardzo ta diagnoza zasmuciła.
- Nie ma powodów do zmartwień – dodał lekarz. – Zapraszam cię na zimę do naszego Schroniska dla Zwierząt w Leśnej Dolinie. Będziesz tam miał bardzo dobrą opiekę.
- To ładnie z pana strony, doktorze, że zaprasza pan naszego przyjaciela do swojego schroniska – powiedziała Karolinka. – Ale ja bym chciała, żeby Długodziobek spędził zimę w naszym domu. Ze mną, z Pinkim i Dzikuskiem będzie mu weselej. A na rehabilitację codziennie będziemy go przywozić do lecznicy. Zgadzasz się tato?
- Tak! To samo chciałem zaproponować, ale mnie wyprzedziłaś.
- Ja także nie mam nic przeciwko temu – dodał lekarz. – Nigdzie nie będzie mu lepiej niż u was.
Długodziobek także nie chciał zostawać w schronisku, gdzie nikogo nie znał, dlatego, tak samo jak jego tata, bardzo się ucieszył, że spędzi tę zimę z Karolinką, jej rodziną i przyjaciółmi.
Z lecznicy wszyscy wrócili prosto do domu. Od tego dnia Długodziobek zamieszkał wraz z pieskiem i kotkiem, w ich pokoju, ale - tak jak i oni - mógł spacerować po całym domu, a nawet oglądać w telewizji bajki dla dzieci.
Przed odlotem do Afryki, cała rodzina bocianów z gniazda na słupie przyleciała pożegnać się z Długodziobkiem i podziękować Karolince i jej rodzicom za dobre serce.
- Dziękuję wam, że zaopiekowaliście się moim synkiem! – powiedział bocian Tomek. - Jestem pewny, że z wami będzie szczęśliwy i zima mu szybko minie. A na wiosnę znowu się spotkamy.
- Nie ma za co! – odpowiedziała mama Karolinki. – Lećcie spokojnie. Razem z Długodziobkiem wszyscy, niecierpliwie będziemy czekać na wasz powrót.
- A więc, do zobaczenia na wiosnę! – dodała mama Długodziobka, pani Tomkowa – Prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie!
Po tych słowach jeszcze raz uścisnęła synka i pierwsza wzbiła się w powietrze. Po chwili rodzina Tomka dołączyła do gromady bocianów, krążących w kluczach, wysoko po niebie, nad domem rodziców Karolinki, bo była już najwyższa pora, aby wyruszyć do Afryki.

Długodziobek, pod opieką Karolinki i jej przyjaciół, szybko powrócił do zdrowia. Wesoło i szczęśliwie spędził zimę, a na wiosnę, gdy tylko stopniał śnieg, cały i zdrowy, dołączył do swej bocianiej rodziny, która tęskniąc za nim, tego roku, szybciej niż zwykle, powróciła z ciepłych krajów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz