środa, 17 lutego 2016

Wszystkim, którzy lubią czytać moja prozę, proponuje dzisiaj pierwszy rozdział mojej powieści "Wbrew woli". Ponieważ jest to wersja przed korektą redakcyjną w tekście mogą zdarzać się jakieś błędy, ale myślę, że nie powinno to znacząco wpłynąć na odbiór mojego tekstu. Być może, jeżeli będzie zainteresowanie, udostępnię w odcinkach całą książkę.

Wiesław Hop

Wbrew woli

Rozdział 1

Są takie piękne i niepowtarzalne dni, w których wszystko wydaje się dobre, jasne i proste. Człowiek budzi się rano, trzeźwo spojrzy na świat i nagle doznaje olśnienia: Dochodzi do wniosku, że mimo wielu głupstw, które narobił – kłótni o błahostki, nieporozumień małżeńskich i zdrad, ma wspaniałe życie. Postanawia, więc, zmienić swoje postępowanie i naprawić to, co lekkomyślnie zepsuł.
W takich niesamowitych chwilach każdy wraca do - ukrytej na co dzień, pod ciężkimi pokładami gruboskórnego zobojętnienia - istoty swojego człowieczeństwa. Swojej miłości do najbliższych, do świata w którym żyje. Do swojej przeszłości, teraźniejszości i przyszłości; do najgłębszych zasobów ludzkiej dobroci. Dobroci, która równoważy nagromadzone w nim zło i pozwala mu żyć i kochać; i z nadzieją patrzeć, w rozpościerającą się ponad nim, błękitną dal.
W takim dniu Grzegorz Kosiński - za sprawą pewnego dupka, drobnego szantażysty, który nigdy nie liczył się z ludzkimi uczuciami, bo jego serce było małe, jak główka od szpilki – doznał największego życiowego szoku.
W tym dniu spełniła się także feralna przepowiednia, wypowiedziana przed laty przez pewnego wiejskiego jasnowidza, o której już dawno zdążył zapomnieć. Wyrzucił ją z pamięci, bo nigdy nie wierzył w tego typu bzdury. Nie potrafił sobie wyobrazić, że ten stary, pomarszczony, wyglądem przypominający siwobrodego capa, maleńki człowiek, w rozłożonych na stole niemiłosiernie sfatygowanych kartach do tarota, zobaczył jego przyszłość. Pozostawało to stanowczo poza zasięgiem jego racjonalnie ukształtowanego rozumu.

Tego poranka Grzegorz spał dłużej niż zwykle. Gdy otworzył oczy, wiszący na ścianie, okrągły, zabytkowy zegar ze złotymi wskazówkami, wybił godzinę ósmą. Ciepłe promienie słoneczne przebijały się przez wiszącą w oknie, cienką firankę i wesoło rozświetlały przytulną sypialnię. To sprawiło, że Grzegorz zaraz po przebudzeniu poczuł dobrą energię. Zniknęła gdzieś, doskwierająca mu zwykle o tej porze, ociężałość w kościach, miał ochotę wstać, napić się kawy i zabrać się do jakiejś roboty.
Był w domu sam, bo jego żona, Patrycja, jak zwykle gdy miała pierwszą zmianę, o szóstej trzydzieści pojechała do pracy. Nie słyszał kiedy wyszła, ani jak krzątała się po kuchni i przygotowywała sobie śniadanie. Od kilku miesięcy, nie wiadomo dlaczego, coś się pomiędzy nimi nie układało. Przeżywali pierwszy tak poważny, małżeński kryzys i dlatego zajmowali oddzielne sypialnie. Oficjalnie Patrycja wyniosła się z małżeńskiego łoża do pokoju gościnnego, gdyż miała słabe nerwy. Zaczęło jej przeszkadzać jego chrapanie i nie mogła się wysypiać. Ale on podejrzewał, że kryje się za tym coś więcej...
Prawdopodobnie oboje nie pozostawali tutaj bez winy. Po prostu, chwilowo, znudzili się sobą i po dwudziestu pięciu latach wspólnego życia przechodzili nieuniknione turbulencje, które niebawem miną i wszystko wróci do normy. Miał nadzieję, że tak się stanie, bo Patrycja – pomimo wszystko - była miłością jego życia. Jedyną kobietą, której ufał, i którą naprawdę kochał. Ona – był o tym święcie przekonany – zawsze miała o niebo lepszy charakter od niego i nigdy go nie zdradziła.
Tego ostatniego, niestety, nie mógł już powiedzieć o sobie. Jakiś czas temu, rozgoryczony obojętnością żony, podczas jej kilkudniowej nieobecności w domu, dał się ponieść emocjom. Zapomniał o przyzwoitości i pierwszy raz w życiu zdradził ją, z o wiele młodszą od siebie, ich najbliższą sąsiadką, Martą.
Marta była słomianą wdową, gdyż jej mąż na stałe pracował za granicą. Później zrobili to jeszcze kilka razy. Z tego powodu Grzegorz, słusznie, czuł się winny. Wyrzucał sobie, że – pod tym względem - okazał się słabym człowiekiem i nie wytrzymał próby charakteru. Bo, gdy tylko w jego małżeństwie coś zaczęło zgrzytać, pobiegł jak kot z podniesionym ogonem do sąsiadki, aby u niej zaspokoić swoje żądze.
Marta była młodą i bardzo piękną kobietą. Emanowała seksem i na ulicy, jak magnes, przyciągała wzrok mężczyzn. Ale przy bliższym poznaniu wychodził na jaw jej brak wykształcenia i klasy, więc nie mogła, w żaden sposób, konkurować z Patrycją.
Patrycja, jego zdaniem, pozostawała poza zasięgiem większości znanych mu kobiet. I bez względu na to, jak ułoży się ich dalsze życie, pozostanie na pierwszym miejscu w jego sercu. Była przecież matką jego jedynej córki, i nadal, pomimo upływających lat, miała w sobie coś tak uroczego i pociągającego, że nigdy nie potrafił jej znienawidzić. Stanowiła niesamowicie atrakcyjną mieszaninę radości i smutku, nocy i dnia, wschodu i zachodu słońca; mleka i miodu doprawionego odrobiną goryczy. Wszystko mógł jej wybaczyć, byle tylko codziennie rano uśmiechała się do niego i pozwalała mu oddychać jej powietrzem.
Tego ranka Grzegorz był w wyjątkowo dobrym nastroju. Na samą myśl, że wieczorem, z Ameryki, samolotem Polskich Linii Lotniczych LOT, przylatuje na wakacje do domu ich córka Jolanta – jego szczęście i radość, ogarniało go błogie zadowolenie.
Z tej okazji postanowił ostatecznie zerwać z Martą i naprawić wszystko to, co w ostatnich miesiącach popsuło się pomiędzy nim a Patrycją. Cóż jednak znaczą, choćby najszczersze, postanowienia bujającego w obłokach człowieka wobec złośliwości losu, który drwi sobie z jego decyzji. A gdy ma tylko ochotę na chwilę zabawy, brutalnie ściąga go za nogi na ziemię i z uśmiechem na ustach, bez mrugnięcia okiem, chętnie płata mu kolejnego, życiowego figla.

Około południa na drodze, jak codziennie o tej porze, pojawiła się listonoszka. Była to już niemłoda, ale bardzo wesoła i miła w obejściu kobieta o dosyć pokaźnej tuszy, która jednak – wbrew powszechnie panującej w dzisiejszym świecie opinii, że tylko ludzie szczupli są atrakcyjni – zdawała się korzystnie wpływać na jej urodę i wesołe usposobienie.
Gdy znalazła się na wysokości bramy wjazdowej do posesji Kosińskich, zatrzymała się. Chwilę gmerała w swojej olbrzymiej, przewieszonej przez ramię, służbowej torbie, po czym podeszła do przytwierdzonej do furtki skrzynki na listy. Wrzuciła coś do jej wąskiego gardła i już miała odejść, ale zobaczyła, że w ogrodzie, nad stawem, przy sztalugach, z paletą i pędzlem w rękach, odwrócony plecami do drogi, siedzi Grzegorz Kosiński.
- Dzień dobry, panie Grzegorzu – zagadnęła. Była wielką gadułą i nigdy nie potrafiła odmówić sobie przyjemności zamienienia kilku zdań ze spotykanymi na trasie swojego przemarszu ludźmi. – Kiedy mnie pan zaprosi na kawę, abym mogła wreszcie zobaczyć to cudo, które pan maluje?
Grzegorz odwrócił się. Na jego twarzy pojawił się przyjemny uśmiech.
- Dzień dobry. Dzisiaj panią zapraszam! Proszę wejść i odpocząć chwilę na moim pięknym jeziorkiem! – Lubił tę kobietę, bo bardzo solidnie wykonywała swój zawód. Nie roznosiła plotek i utrzymywała przyjazne stosunki ze wszystkimi klientami poczty na trasie swojej codziennej, bardzo długiej wędrówki.
- Dzisiaj nie mogę, bo nie zdążę wrócić przed piętnastą do firmy. Ale wrzuciłam panu do skrzynki list od przyjaciółki – zażartowała w swoim stylu. Zawsze tak robiła, gdy miała okazję uciąć sobie pogawędkę z którymś z mieszkańców.
- Jakiej przyjaciółki? – zdziwił się Grzegorz, chociaż podejrzewał, ze jest to tylko gra słów, którą prowadzi z nim dowcipna listonoszka. Odkąd zamieszkał w Gwożnicy, zdążył się już zorientować, że pani Jadwiga jest wyjątkowo przyjaźnie usposobioną kobietą i posługuje się swoim własnym, zawodowym żargonem.
- Pani Telekomunikacja zdecydowała się do pana napisać i, zapewne, podnieść cenę za swoje usługi. – Roześmiała się ze swojego dowcipu.
- Tego, po niej, zawsze można się spodziewać. Z pewnością, jak większości kobiet na tym świecie, brakuje jej do pierwszego. – Grzegorz dostosował się do stylu listonoszki. – Ale dziękuję. I proszę pamiętać, że zaproszenie na kawę nad moim stawem jest zawsze aktualne.
- Trzymam pana za słowo!
Po jej odejściu, kilka minut później, w skrzynce pocztowej, Grzegorz znalazł rachunek, o którym mówiła listonoszka oraz – ku swojemu ogromnemu zaskoczeniu – jeszcze jedną białą kopertę bez nazwy adresata i naklejonego znaczka. Taki list nie mógł przyjść pocztą. Skoro jednak znalazł się w skrzynce, musiał być kierowany do niego. Grzegorz nie miał pojęcia, kto i po co go tam wrzucił.
Gdy zaciekawiony otworzył kopertę i zajrzał do środka, zobaczył zdjęcia swojej żony, sfotografowanej w towarzystwie jej przełożonego ze szpitala, ordynatora wydziału chirurgicznego, doktora Andrzeja Stachury. Autor tych fotografii nie pozostawił mu miejsca na swobodną interpretację. Na ich widok, nawet drewniany koń trojański, domyśliłby się, że nie chodzi tutaj o niewinne spotkania i pocałunki dwojga zaprzyjaźnionych osób, tylko o zdradę. To sprawiło, że nogi się pod nim ugięły. Poczuł się tak, jakby ktoś, niespodziewanie, zdzielił go kijem bejsbolowym po głowie.
Na to, co zobaczył, kompletnie nie był przygotowany. Oszołomiony i wytrącony z równowagi, próbując zebrać myśli, dowlókł się do stawu. Rzucił list na stół i – zapominając o bożym świecie – jak rażony piorunem, opadł na ogrodowy fotel.
W tej pozycji zastała go Marta, która, idąc po syna do szkoły, wstąpiła nad staw. Chciała, pod pretekstem obejrzenia obrazu, porozmawiać z Grzegorzem i chociaż przez chwilę poczuć to miłe napięcie i mrowienie w nogach, będące przyczyną ich wspólnej tajemnicy.
- Zawsze wiedziałam, że ta twoja Patrycja, to taka sama dziwka, jak wszystkie inne – powiedziała na widok leżących na stole fotografii, które nie wymagały komentarza. Przysunęła się bliżej Grzegorza i, aby go pocieszyć, położyła mu rękę na ramieniu. – Moja kuzynka z Rzeszowa, która pracuje w administracji szpitala, mówiła mi, że ona od dawna pasie konie z tym doktorkiem. Podobno cały szpital już o tym szumi. Nie chciałam ci nic mówić, bo i tak byś mi nie uwierzył, a jeszcze mógłbyś mnie za to znienawidzić. Ale teraz wszystko jest jasne!
W jej głosie można było wyczuć pewną, ledwie uchwytną, nutę satysfakcji z tego, że oto ta - tak wysoko ceniona, wyniesiona na piedestał, jedyna godna prawdziwej miłości, i niepowtarzalna Patrycja, o którą była zawsze zazdrosna – do której on, po tylu latach małżeństwa, nawet mając w łóżku o wiele młodszą kobietę, nadal tęsknił, okazała się zwykłą suką.
- Nie mów tak o mojej żonie! To nie twoja sprawa! – obruszył się.
- Dobrze! Dobrze! Masz rację! To nie moja sprawa! Nic więcej nie powiem. Ale chyba nie jesteś ślepy i sam widzisz, jak jest...
- Widzę! I co z tego?
- Nic. Tyle tylko, że od dzisiaj wiesz, na czym stoisz. Ale nie przejmuj się tym zbytnio. Jej strata! A poza tym ma już swoje lata i jej czas się kończy...
Słowa Marty wyrwały Grzegorza z chwilowego otępienia i sprawiły, że nie mógł już dłużej siedzieć, rozczulać się nad sobą i udawać, ze nic się nie stało. Musiał coś zrobić. Zacząć działać. Tym bardziej, że poczuł w głowie wyraźne ukłucie, jakiś impuls... A później pustkę; jakby na zawsze zniknęła stamtąd część mózgu odpowiedzialna za wiarę w miłość i wierność małżeńską, za wstrzemięźliwość w czynach i trzeźwy rozsądek.
Na skutek tej zapaści, w jego głowie powstało, grożące natychmiastową katastrofą, olbrzymie podciśnienie.
- Zabiję drania! – powiedział, bardziej do siebie, niż do Marty. I z jakimś, widocznym z daleka, obłędem w oczach, podniósł się z krzesła, i tak jak stał, zdecydowanym krokiem szaleńca, poszedł w kierunku stojącego na podjeździe przed domem, terenowego jeepa. Wskoczył do samochodu. Uruchomił silnik i z piskiem opon wypadł na drogę.
Jechał, jak szalony, w kierunku Rzeszowa, owładnięty pragnieniem zemsty, oprócz której, w tej chwili, nic innego nie miało znaczenia. Musiał to zrobić, aby wypełniły się, brzmiące jak wyrok, słowa tragicznej przepowiedni; słowa przeznaczenia, które dwadzieścia pięć lat temu usłyszał z ust, znanego w całej rzeszowszczyźnie jasnowidza, wiejskiego w róża, w które – w dodatku – nigdy nie uwierzył.
c.d.n.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz