Wszystkim, którzy lubią czytać moja prozę, proponuje dzisiaj pierwszy rozdział mojej powieści "Wbrew woli". Ponieważ jest to wersja przed korektą redakcyjną w tekście mogą zdarzać się jakieś błędy, ale myślę, że nie powinno to znacząco wpłynąć na odbiór mojego tekstu. Być może, jeżeli będzie zainteresowanie, udostępnię w odcinkach całą książkę.
Wiesław Hop
Wbrew woli
Rozdział 1
Są takie piękne i niepowtarzalne dni, w których wszystko wydaje
się dobre, jasne i proste. Człowiek budzi się rano, trzeźwo
spojrzy na świat i nagle doznaje olśnienia: Dochodzi do wniosku, że
mimo wielu głupstw, które narobił – kłótni o błahostki,
nieporozumień małżeńskich i zdrad, ma wspaniałe życie.
Postanawia, więc, zmienić swoje postępowanie i naprawić to, co
lekkomyślnie zepsuł.
W takich niesamowitych chwilach każdy wraca do - ukrytej na co
dzień, pod ciężkimi pokładami gruboskórnego zobojętnienia -
istoty swojego człowieczeństwa. Swojej miłości do najbliższych,
do świata w którym żyje. Do swojej przeszłości, teraźniejszości
i przyszłości; do najgłębszych zasobów ludzkiej dobroci.
Dobroci, która równoważy nagromadzone w nim zło i pozwala mu żyć
i kochać; i z nadzieją patrzeć, w rozpościerającą się ponad
nim, błękitną dal.
W takim dniu Grzegorz Kosiński - za sprawą pewnego dupka, drobnego
szantażysty, który nigdy nie liczył się z ludzkimi uczuciami, bo
jego serce było małe, jak główka od szpilki – doznał
największego życiowego szoku.
W tym dniu spełniła się także feralna przepowiednia,
wypowiedziana przed laty przez pewnego wiejskiego jasnowidza, o
której już dawno zdążył zapomnieć. Wyrzucił ją z pamięci, bo
nigdy nie wierzył w tego typu bzdury. Nie potrafił sobie wyobrazić,
że ten stary, pomarszczony, wyglądem przypominający siwobrodego
capa, maleńki człowiek, w rozłożonych na stole niemiłosiernie
sfatygowanych kartach do tarota, zobaczył jego przyszłość.
Pozostawało to stanowczo poza zasięgiem jego racjonalnie
ukształtowanego rozumu.
Tego poranka Grzegorz spał dłużej niż zwykle. Gdy otworzył oczy,
wiszący na ścianie, okrągły, zabytkowy zegar ze złotymi
wskazówkami, wybił godzinę ósmą. Ciepłe promienie słoneczne
przebijały się przez wiszącą w oknie, cienką firankę i wesoło
rozświetlały przytulną sypialnię. To sprawiło, że Grzegorz
zaraz po przebudzeniu poczuł dobrą energię. Zniknęła gdzieś,
doskwierająca mu zwykle o tej porze, ociężałość w kościach,
miał ochotę wstać, napić się kawy i zabrać się do jakiejś
roboty.
Był w domu sam, bo jego żona, Patrycja, jak zwykle gdy miała
pierwszą zmianę, o szóstej trzydzieści pojechała do pracy. Nie
słyszał kiedy wyszła, ani jak krzątała się po kuchni i
przygotowywała sobie śniadanie. Od kilku miesięcy, nie wiadomo
dlaczego, coś się pomiędzy nimi nie układało. Przeżywali
pierwszy tak poważny, małżeński kryzys i dlatego zajmowali
oddzielne sypialnie. Oficjalnie Patrycja wyniosła się z
małżeńskiego łoża do pokoju gościnnego, gdyż miała słabe
nerwy. Zaczęło jej przeszkadzać jego chrapanie i nie mogła się
wysypiać. Ale on podejrzewał, że kryje się za tym coś więcej...
Prawdopodobnie oboje nie pozostawali tutaj bez winy. Po prostu,
chwilowo, znudzili się sobą i po dwudziestu pięciu latach
wspólnego życia przechodzili nieuniknione turbulencje, które
niebawem miną i wszystko wróci do normy. Miał nadzieję, że tak
się stanie, bo Patrycja – pomimo wszystko - była miłością jego
życia. Jedyną kobietą, której ufał, i którą naprawdę kochał.
Ona – był o tym święcie przekonany – zawsze miała o niebo
lepszy charakter od niego i nigdy go nie zdradziła.
Tego ostatniego, niestety, nie mógł już powiedzieć o sobie. Jakiś
czas temu, rozgoryczony obojętnością żony, podczas jej
kilkudniowej nieobecności w domu, dał się ponieść emocjom.
Zapomniał o przyzwoitości i pierwszy raz w życiu zdradził ją, z
o wiele młodszą od siebie, ich najbliższą sąsiadką, Martą.
Marta była słomianą wdową, gdyż jej mąż na stałe pracował za
granicą. Później zrobili to jeszcze kilka razy. Z tego powodu
Grzegorz, słusznie, czuł się winny. Wyrzucał sobie, że – pod
tym względem - okazał się słabym człowiekiem i nie wytrzymał
próby charakteru. Bo, gdy tylko w jego małżeństwie coś zaczęło
zgrzytać, pobiegł jak kot z podniesionym ogonem do sąsiadki, aby u
niej zaspokoić swoje żądze.
Marta była młodą i bardzo piękną kobietą. Emanowała seksem i
na ulicy, jak magnes, przyciągała wzrok mężczyzn. Ale przy
bliższym poznaniu wychodził na jaw jej brak wykształcenia i klasy,
więc nie mogła, w żaden sposób, konkurować z Patrycją.
Patrycja, jego zdaniem, pozostawała poza zasięgiem większości
znanych mu kobiet. I bez względu na to, jak ułoży się ich dalsze
życie, pozostanie na pierwszym miejscu w jego sercu. Była przecież
matką jego jedynej córki, i nadal, pomimo upływających lat, miała
w sobie coś tak uroczego i pociągającego, że nigdy nie potrafił
jej znienawidzić. Stanowiła niesamowicie atrakcyjną mieszaninę
radości i smutku, nocy i dnia, wschodu i zachodu słońca; mleka i
miodu doprawionego odrobiną goryczy. Wszystko mógł jej wybaczyć,
byle tylko codziennie rano uśmiechała się do niego i pozwalała mu
oddychać jej powietrzem.
Tego ranka Grzegorz był w wyjątkowo dobrym nastroju. Na samą myśl,
że wieczorem, z Ameryki, samolotem Polskich Linii Lotniczych LOT,
przylatuje na wakacje do domu ich córka Jolanta – jego szczęście
i radość, ogarniało go błogie zadowolenie.
Z tej okazji postanowił ostatecznie zerwać z Martą i naprawić
wszystko to, co w ostatnich miesiącach popsuło się pomiędzy nim a
Patrycją. Cóż jednak znaczą, choćby najszczersze, postanowienia
bujającego w obłokach człowieka wobec złośliwości losu, który
drwi sobie z jego decyzji. A gdy ma tylko ochotę na chwilę zabawy,
brutalnie ściąga go za nogi na ziemię i z uśmiechem na ustach,
bez mrugnięcia okiem, chętnie płata mu kolejnego, życiowego
figla.
Około południa na drodze, jak codziennie o tej porze, pojawiła się
listonoszka. Była to już niemłoda, ale bardzo wesoła i miła w
obejściu kobieta o dosyć pokaźnej tuszy, która jednak – wbrew
powszechnie panującej w dzisiejszym świecie opinii, że tylko
ludzie szczupli są atrakcyjni – zdawała się korzystnie wpływać
na jej urodę i wesołe usposobienie.
Gdy znalazła się na wysokości bramy wjazdowej do posesji
Kosińskich, zatrzymała się. Chwilę gmerała w swojej olbrzymiej,
przewieszonej przez ramię, służbowej torbie, po czym podeszła do
przytwierdzonej do furtki skrzynki na listy. Wrzuciła coś do jej
wąskiego gardła i już miała odejść, ale zobaczyła, że w
ogrodzie, nad stawem, przy sztalugach, z paletą i pędzlem w rękach,
odwrócony plecami do drogi, siedzi Grzegorz Kosiński.
- Dzień dobry, panie Grzegorzu – zagadnęła. Była wielką gadułą
i nigdy nie potrafiła odmówić sobie przyjemności zamienienia
kilku zdań ze spotykanymi na trasie swojego przemarszu ludźmi. –
Kiedy mnie pan zaprosi na kawę, abym mogła wreszcie zobaczyć to
cudo, które pan maluje?
Grzegorz odwrócił się. Na jego twarzy pojawił się przyjemny
uśmiech.
- Dzień dobry. Dzisiaj panią zapraszam! Proszę wejść i odpocząć
chwilę na moim pięknym jeziorkiem! – Lubił tę kobietę, bo
bardzo solidnie wykonywała swój zawód. Nie roznosiła plotek i
utrzymywała przyjazne stosunki ze wszystkimi klientami poczty na
trasie swojej codziennej, bardzo długiej wędrówki.
- Dzisiaj nie mogę, bo nie zdążę wrócić przed piętnastą do
firmy. Ale wrzuciłam panu do skrzynki list od przyjaciółki –
zażartowała w swoim stylu. Zawsze tak robiła, gdy miała okazję
uciąć sobie pogawędkę z którymś z mieszkańców.
- Jakiej przyjaciółki? – zdziwił się Grzegorz, chociaż
podejrzewał, ze jest to tylko gra słów, którą prowadzi z nim
dowcipna listonoszka. Odkąd zamieszkał w Gwożnicy, zdążył się
już zorientować, że pani Jadwiga jest wyjątkowo przyjaźnie
usposobioną kobietą i posługuje się swoim własnym, zawodowym
żargonem.
- Pani Telekomunikacja zdecydowała się do pana napisać i, zapewne,
podnieść cenę za swoje usługi. – Roześmiała się ze swojego
dowcipu.
- Tego, po niej, zawsze można się spodziewać. Z pewnością, jak
większości kobiet na tym świecie, brakuje jej do pierwszego. –
Grzegorz dostosował się do stylu listonoszki. – Ale dziękuję. I
proszę pamiętać, że zaproszenie na kawę nad moim stawem jest
zawsze aktualne.
- Trzymam pana za słowo!
Po jej odejściu, kilka minut później, w skrzynce pocztowej,
Grzegorz znalazł rachunek, o którym mówiła listonoszka oraz –
ku swojemu ogromnemu zaskoczeniu – jeszcze jedną białą kopertę
bez nazwy adresata i naklejonego znaczka. Taki list nie mógł
przyjść pocztą. Skoro jednak znalazł się w skrzynce, musiał być
kierowany do niego. Grzegorz nie miał pojęcia, kto i po co go tam
wrzucił.
Gdy zaciekawiony otworzył kopertę i zajrzał do środka, zobaczył
zdjęcia swojej żony, sfotografowanej w towarzystwie jej
przełożonego ze szpitala, ordynatora wydziału chirurgicznego,
doktora Andrzeja Stachury. Autor tych fotografii nie pozostawił mu
miejsca na swobodną interpretację. Na ich widok, nawet drewniany
koń trojański, domyśliłby się, że nie chodzi tutaj o niewinne
spotkania i pocałunki dwojga zaprzyjaźnionych osób, tylko o
zdradę. To sprawiło, że nogi się pod nim ugięły. Poczuł się
tak, jakby ktoś, niespodziewanie, zdzielił go kijem bejsbolowym po
głowie.
Na to, co zobaczył, kompletnie nie był przygotowany. Oszołomiony i
wytrącony z równowagi, próbując zebrać myśli, dowlókł się do
stawu. Rzucił list na stół i – zapominając o bożym świecie –
jak rażony piorunem, opadł na ogrodowy fotel.
W tej pozycji zastała go Marta, która, idąc po syna do szkoły,
wstąpiła nad staw. Chciała, pod pretekstem obejrzenia obrazu,
porozmawiać z Grzegorzem i chociaż przez chwilę poczuć to miłe
napięcie i mrowienie w nogach, będące przyczyną ich wspólnej
tajemnicy.
- Zawsze wiedziałam, że ta twoja Patrycja, to taka sama dziwka, jak
wszystkie inne – powiedziała na widok leżących na stole
fotografii, które nie wymagały komentarza. Przysunęła się bliżej
Grzegorza i, aby go pocieszyć, położyła mu rękę na ramieniu. –
Moja kuzynka z Rzeszowa, która pracuje w administracji szpitala,
mówiła mi, że ona od dawna pasie konie z tym doktorkiem. Podobno
cały szpital już o tym szumi. Nie chciałam ci nic mówić, bo i
tak byś mi nie uwierzył, a jeszcze mógłbyś mnie za to
znienawidzić. Ale teraz wszystko jest jasne!
W jej głosie można było wyczuć pewną, ledwie uchwytną, nutę
satysfakcji z tego, że oto ta - tak wysoko ceniona, wyniesiona na
piedestał, jedyna godna prawdziwej miłości, i niepowtarzalna
Patrycja, o którą była zawsze zazdrosna – do której on, po tylu
latach małżeństwa, nawet mając w łóżku o wiele młodszą
kobietę, nadal tęsknił, okazała się zwykłą suką.
- Nie mów tak o mojej żonie! To nie twoja sprawa! – obruszył
się.
- Dobrze! Dobrze! Masz rację! To nie moja sprawa! Nic więcej nie
powiem. Ale chyba nie jesteś ślepy i sam widzisz, jak jest...
- Widzę! I co z tego?
- Nic. Tyle tylko, że od dzisiaj wiesz, na czym stoisz. Ale nie
przejmuj się tym zbytnio. Jej strata! A poza tym ma już swoje lata
i jej czas się kończy...
Słowa Marty wyrwały Grzegorza z chwilowego otępienia i sprawiły,
że nie mógł już dłużej siedzieć, rozczulać się nad sobą i
udawać, ze nic się nie stało. Musiał coś zrobić. Zacząć
działać. Tym bardziej, że poczuł w głowie wyraźne ukłucie,
jakiś impuls... A później pustkę; jakby na zawsze zniknęła
stamtąd część mózgu odpowiedzialna za wiarę w miłość i
wierność małżeńską, za wstrzemięźliwość w czynach i trzeźwy
rozsądek.
Na skutek tej zapaści, w jego głowie powstało, grożące
natychmiastową katastrofą, olbrzymie podciśnienie.
- Zabiję drania! – powiedział, bardziej do siebie, niż do Marty.
I z jakimś, widocznym z daleka, obłędem w oczach, podniósł się
z krzesła, i tak jak stał, zdecydowanym krokiem szaleńca, poszedł
w kierunku stojącego na podjeździe przed domem, terenowego jeepa.
Wskoczył do samochodu. Uruchomił silnik i z piskiem opon wypadł na
drogę.
Jechał, jak szalony, w kierunku Rzeszowa, owładnięty pragnieniem
zemsty, oprócz której, w tej chwili, nic innego nie miało
znaczenia. Musiał to zrobić, aby wypełniły się, brzmiące jak
wyrok, słowa tragicznej przepowiedni; słowa przeznaczenia, które
dwadzieścia pięć lat temu usłyszał z ust, znanego w całej
rzeszowszczyźnie jasnowidza, wiejskiego w róża, w które – w
dodatku – nigdy nie uwierzył.
c.d.n.
c.d.n.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz