piątek, 26 lutego 2016

Wiesław Hop

Wbrew woli

 Rozdział 2

Patrycja obudziła się i przetarła zaspane oczy. Wyprostowała plecy i naprężyła wszystkie mięśnie, aż poczuła, że jej coś przyjemnie strzela w kościach. Delikatnie odsunęła się od męża, aby go nie obudzić i odgrodziła się od niego grubą warstwą kołdry. Na razie miała go powyżej dziurek w nosie, więc nie chciała, aby przez jakieś przypadkowe dotknięcie źle ją zrozumiał i zaczął się do niej przystawiać. Nie po raz pierwszy w tym miesiącu, musiałaby mu odmówić, a to by go obraziło.
Za oknem padał drobny śnieg. Było dosyć zimowo i mroźno, jak na połowę marca, przy – podobno – ciągle ocieplającym się klimacie. I zapowiadał się dosyć przyjemny, rześki dzień.
Pomimo śniegu i mrozu powietrze pachniało już wiosną. Przez uchylone nieznacznie okno cieniutka strużka tego ożywczego zapachu wdzierała się do sypialni wraz z ostrym jeszcze powietrzem i ćwierkaniem wróbli, wesoło baraszkujących w gałęziach, rosnącej przy domu, starej rozłożystej sosny.
Patrycja cierpiała na lekką klaustrofobię, dlatego, w przeciwieństwie do Grzegorza, nawet w zimie, lubiła spać przy otwartym oknie. Inaczej brakowało jej tlenu i odnosiła wrażenie, że się dusi.
On natomiast, nieczuły drań, mógł przez całą noc leżeć w zaduchu. Nic mu to nie przeszkadzało. Co najwyżej odrzucał na bok kołdrę i spał prawie nago, w samych majtkach. A co najgorsze, w nocy, pod kołdrą – czego najbardziej nie lubiła – pociły mu się, mocno owłosione, jak u szympansa, muskularne nogi.
Kiedyś naprawdę się kochali. Połączyło ich namiętne uczucie, ale to było już wieki temu. Dzisiaj z ich młodzieńczej, wielkiej, nieokiełznanej miłości – uważała Patrycja – zostało już tylko przyzwyczajenie; wspólny kierat, wspólny majątek i dorosła córka, Jolanta, która, po studiach, wyjechała dokształcać się i szukać szczęścia w Stanach Zjednoczonych Ameryki, pozostawiając po sobie syndrom opuszczonego gniazda.
Byli najbardziej niedobraną parą pod słońcem, jaką można sobie wyobrazić. Pisały o tym wszystkie horoskopy, które znalazła, buszując w internecie, w książkach i w prasie dla kobiet dla potwierdzenia swoich podejrzeń.
On, nie znoszący sprzeciwu, zaborczy, despotyczny skorpion, zaciekle broniący swojego terytorium; z naturą skrytego w sobie, cichego zabójcy, który, pod osłoną nocy, skrada się do człowieka, aby go ukąsić i wsączyć w niego swój śmiertelny jad.
Ona, nie tolerująca ograniczeń i przymusu, kochająca zmiany, ruch i podróże – wolny strzelec. Dla niej życie na uwięzi, bez poznawania nowych ludzi, bez codziennych podniet i nowych emocji traciło jakikolwiek sens.
Ogień i woda – z tego połączenia, na dłuższą metę, nigdy nie może wyjść szczęśliwy związek dwojga ludzi. A jednak, żyjąc razem, długo zadawali kłam tej prawdzie.

Patrycja wstała z łóżka. Miała na sobie na wpół przeźroczystą koszulę nocną z różowego jedwabiu i wystające spod niej, bawełniane, luźne szorty. Spojrzała w wiszące na ścianie przy łóżku, olbrzymie lustro i – musiała przyznać – spodobało jej się własne odbicie. Była szczupła i zgrabna, a na jej, ciągle jeszcze jędrnym i ponętnym ciele, nigdzie nie można było znaleźć śladu celulitu. I nikomu, kto nie widział jej metryki, nie przyszłoby do głowy, że kilka miesięcy temu ukończyła już czterdzieści pięć lat i zbliża się nieuchronnie do tej magicznej granicy, jaką dla każdej kobiety jest smutny czas przekwitania.
„Ale czy na pewno smutny? Możliwe, że to tylko taki stary, oklepany mit, nie mający nic wspólnego z prawdziwym życiem. Bo czego tu się smucić? I czego żałować? – myślała. A, poza tym, była niemal pewna, że do tego jeszcze daleko. „W dzisiejszym czasie, życie się wydłuża i wszystko przychodzi dużo później niż jeszcze kilkadziesiąt lat temu. Przy odrobinie charakteru, kobieta, może długo zachować młodość...”
Wiele razy słyszała, jak niektórzy znawcy tematu mówią, że dla kobiety prawdziwe, dojrzałe, beztroskie życie zaczyna się dopiero po pięćdziesiątce: Dzieci są już odchowane, dorosłe i samodzielne; mają pracę, swoje rodziny i własne kłopoty. Można, więc, przestać żyć ich problemami. Pozwolić im odcumować swoją łajby od rodzicielskiej, bezpiecznej przystani i wypłynąć na szerokie, wzburzone wody. I nareszcie, pomyśleć o sobie... Podobno nawet seks, w tym okresie życia, lepiej smakuje, niż w młodości, bo nie trzeba się zabezpieczać i drżeć przed niechcianą ciążą. Czy tak jest na sto procent, tego Patrycja nie była pewna. Ale uważała, że coś prawdy w tym musi być. Nie darmo, przecież, trąbią o tym wszystkie kobiece gazety.
„ Warto by wreszcie skończyć z tą codzienną rutyną, z tym życiowym marazmem i spróbować czegoś nowego... – myślała. - Praca, dom, gotowanie obiadów; wieczory w towarzystwie podstarzałego, gnuśnego męża, który dawno przestał stroszyć pióra i w niczym nie przypomina, zabiegającego o partnerkę, bażant w okresie godowym. Spoczął na laurach! Oklapł! i wydaje mu się, że wszystko mu się należy, tylko dlatego, dwadzieścia lat temu zgodziłam się zostać jego żoną.”
Niekiedy przychodziło jej do głowy, że popełniła błąd; że była wtedy młoda i głupia, i żałowała tego kroku... Miała dopiero dziewiętnaście lat i żadnego doświadczenia z mężczyznami. Łatwo dała się zauroczyć, omamić... Zakochała się w starszym od siebie o siedem lat, przystojnym, chociaż trochę zbyt poważnym oficerze i - stanowczo za wcześnie – zgodziła się stanąć z nim na ślubnym kobiercu. A przecież miała jeszcze czas! Mogła poczekać! Wyszumieć się! Spróbować życia, a dopiero później, pod trzydziestkę, założyć sobie pętlę na szyję. W końcu była piękną dziewczyną i nigdy nie brakowało jej adoratorów: młodych, niewinnych chłopców, którzy codziennie – nawet już po ślubie – zaczepiali ją na ulicy i chcieli umawiać się na randki. Ale ona była naiwną, niepoprawną marzycielką, głupią gąską. Zakochała się i chciała założyć rodzinę...
Na szczęście wszystko w miarę dobrze się potoczyło. Przetrzymała trudne lata. Córka wyrosła na piękną pannę i poszła z domu, więc teraz, znowu, ma czas i może zająć się sobą. Sama zadecyduje, co i kiedy będzie robić. Może zrealizuje swoje życiowe marzenie i zacznie podróżować – poznawać świat.
A on, Grzegorz, niech idzie swoją drogą! Na wszystko mu pozwoli. Niech robi, co chce, byle tylko jej nie ograniczał i dał sobie spokój z tymi, niczym nieuzasadnionymi, napadami milczącej zazdrości. Niech się wyleguje do południa w domu, albo siedzi w ogrodzie, na krzesełku pod lipą i – jak stary, ograniczony umysłowo Nikifor – maluje na emeryturze te swoje prostackie, kiczowate (chociaż – musiała to przyznać – dosyć ładne) obrazki, których i tak, nikt, nigdy, od niego nie kupi. Może również całymi dniami strugać z lipowych patyków figurki szachowe. Oszukiwać się, że jest artystą i w ten sposób poprawiać swoje samopoczucie, jeżeli nie stać go na nic innego; byleby tylko jej dał święty spokój. Pozwolił normalnie żyć, i spotykać się z ludźmi. Niczego więcej od niego nie żąda!

Grzegorz obudził się. Lóżko delikatnie zaskrzypiało, gdy się przewracał na drugi bok. Ale nie otworzył oczu. Udał, że nadal śpi i jednym okiem, przez wąską szczelinę w niedomkniętej powiece, niczym leżący w szuwarach, przebiegły krokodyl, obserwował, stojącą przed lustrem, żonę.
Podobała mu się w tej krótkiej, różowej, przeźroczystej koszulce - podkreślającej bardzo dobitnie zgrabną sylwetkę i pełne piersi – i luźnych, majtkach. Zawsze miał do niej słabość. I na razie nic się, w tym względzie, nie zmieniło. Teraz także miał ochotę wyciągnąć rękę i przewrócić ją na łóżko, aby trochę z rana pobaraszkować. Ale powstrzymał się ostatkiem woli i nie zrobił tego, bo podejrzewał, że żona – jak zwykle z rana - jest w złym nastroju, więc i tak nic z tego nie wyjdzie. Szkoda się denerwować i zaczynać dzień od, nikomu niepotrzebnej, awantury. Postanowił zaczekać z tym do wieczora. Miał nadzieję, że do tego czasu wyczuwalne wyraźnie, wiszące w powietrzu, niedobre fluidy rozproszą się i żona spojrzy na niego łaskawszym okiem.
Patrycja zauważyła, że mąż nie śpi. Wiedziała, o co mu chodzi i postanowiła, przekornie, zagrać mu na nosie. Niech się denerwuje i pęknie z zazdrości, jeżeli jest taki głupi...
„Nie dla psa kiełbasa!” – uśmiechnęła się do tej myśli i z pełnym wyrafinowaniem, wyuzdanym ruchem, poruszyła biodrami, a później, zabawnym, rozkołysanym krokiem filmowej gwiazdeczki weszła do łazienki, pozostawiając za sobą otwarte drzwi.
Umyła się, zrobiła makijaż i starannie uczesała fryzurę. Po czym umalowała usta i oczy, i ciemną kredką podkreśliła linię, pięknie utrzymanych, cieniutkich brwi. Narzuciła na siebie, przylegający do ciała granatowy kostium i wsunęła na nogi popielate pantofle na wysokim obcasie. Po tych wszystkich kosmetycznych zabiegach od razu poczuła się o kilkanaście lat młodsza. Opuściło ja poranne rozdrażnienie, więc spokojnie wróciła do sypialni, pochyliła się nad mężem i delikatnie musnęła go ustami w chropowaty policzek. Nie był to pocałunek, ale coś, co w jej mniemaniu miało być rodzajem przeprosin za odtrącenie i kolejną „spokojną” noc.
W ostatnich latach zmęczyła ją ta codzienna rutyna, ten nigdy nie kończący się, monotonny kierat i kompletnie straciła ochotę na seks. Nie czując pożądania, nie chciała się do tego zmuszać tylko po to, aby sprawić przyjemność swojemu samcowi alfa. Ale czy na pewno alfa? Tego, tak do końca, nigdy nie była pewna.
Grzegorz był porządnym, przewidywalnym facetem. Rodzajem spokojnego konia pociągowego, który bez oporów, codziennie, robił wszystko co trzeba. I nigdy, bez powodu, nie buntował się i nie szarpał wędzidłem. Być może dlatego, niekiedy, odnosiła wrażenie, że – pomimo iż jest oficerem – nie ma zbyt dobrze rozwiniętych cech przywódczych. Zauważyła, że brakuje mu inicjatywy i prawdziwej, męskiej ikry – a cechy te są niezbędne, aby w krwiożerczej, bezlitosnej dżungli, jaką jest dzisiejszy świat, mógł skutecznie przywodzić stadu. Ale dzięki temu trzymał się blisko domu, więc nie musiała obawiać się, że poszuka sobie kogoś na boku i będzie ją zdradzał. Bo tego, by nie zniosła. Nie należała do kobiet zadowalający się ochłapami. Zawsze wyznawała zasadę: „Wszystko albo nic!”

Teraz, po przejściu w stan spoczynku, Grzegorz trochę rozleniwił się i zgnuśniał. Nie interesował się innymi kobietami. Taką przynajmniej miała nadzieję. Ale nie zawsze tak było...
Kiedyś próbował szczęścia... Dał się omamić tej młodej, głupiej sekretarce, z dużym tyłkiem, z dowództwa batalionu i wodził za nią wolimi oczami. Na szczęście w porę spostrzegła niebezpieczeństwo i przystopowała ten, dobrze zapowiadający się romansik podstarzałego mężczyzny z młodą dziewczyną, która – widocznie – nie była na tyle atrakcyjna, aby znaleźć sobie adoratora w swoim wieku i łasiła się na starszych mężczyzn. Zrobiła mu wtedy takie piekło, że nie wiedział, gdzie stoi, i miał wszystkiego dosyć. I - raz na zawsze – wybiła mu z głowy wszelkie marzenia o przygodach na boku. Ale adoratorka wyższych oficerów nie odpuściła. Niedługo po tym zarzuciła sieci na dowódcę batalionu i rozbiła jego małżeństwo.
- Śpisz? – zapytała zaskoczona tym, że niespodziewanie opuścił ja zły nastrój i – po raz pierwszy od wielu dni - ma ochotę zrzucić z siebie ubranie i wskoczyć na chwilę do rozgrzanego łóżka. Nie było jednak już czasu nawet na szybki numerek, bo spóźniłaby się do pracy. A na to nie mogła sobie pozwolić.
- Nie! Leżę i zastanawiam się, dla kogo tak się stroisz?
„Więc jednak, serce go zakłuło!” – pomyślała. „Jest zazdrosny! Niech poczuje, jak to jest. Ja znosiłam to przez tyle lat, gdy on, w mundurze oficera, codziennie paradował po mieście, a jego kura domowa, siedziałam w domu przy garach i dziecku.”
- Dla dobrego samopoczucia –odpowiedziała i uśmiechnęła się. – Nie powiesz mi, chyba, że jesteś o mnie zazdrosny?
- Nie! Chyba nie. Ale wiesz o co mi chodzi...
- Wiem. Ty zawsze tylko o jednym... Już ci mówiłam, że mężczyzna potrzebuje do seksu sytuacji, a kobieta przyczyny. Postaraj się przyczynę. Ugotuj dobry obiad, to może wieczorem coś pomyślimy... – Lubiła w ten sposób się z nim przekomarzać. Czuła, że teraz, gdy on siedzi w domu, wreszcie zdobyła nad nim przewagę. Praca dawała jej poczucie niezależności, kontakt z ludźmi; świadomość, że robi coś ważnego i jest potrzebna.
Nie jest już tylko uroczym, głupiutkim dodatkiem do swojego męża, do jego orderów i medali. Ozdobą jego domu, gdy zaprasza gości; kucharką i matką jego córki, ale samodzielną istotą. Człowiekiem, który ma swoje miejsce w społeczeństwie i rolę do spełnienia. I odkąd posiadała własne, oddzielne, konto bankowe, poczuła się naprawdę wolna i postanowiła, że od tej pory sama będzie decydować, kiedy, gdzie i w jakim celu zdejmuje majtki...
- Wyjęłam z zamrażalnika kawałek kury. Gdy się rozmrozi, wrzucisz go do stojącego z wodą na kuchence czerwonego garnka, są tam już warzywa i przyprawy, i będziesz gotował, tak jak ci pokazywałam, przez trzy godziny... Na drugie, jeżeli będzie ci się chciało, możesz przygotować ziemniaki i rybę w panierce. Ale tylko dla siebie. Mnie wystarczy zwyczajny rosół z makaronem i odrobiną zielonej pietruszki.
- Da się zrobić! – zgodził się i leniwie przewrócił się na drugi bok, aby, po jej wyjściu, w spokoju, poleżeć jeszcze przez godzinkę.
Od dawna odnosił wrażenie, ze Patrycja bierze odwet za te wszystkie lata, gdy on stał na pierwszym miejscu. Dwa razy do roku wyjeżdżał na te swoje poligono-wczasy, gdzie – jej zdaniem – byczył się na słońcu i do woli wysypiał pod namiotem; oddychając zdrowym, pachnącym żywicą, leśnym powietrzem. A jego praca, zupełnie niesłusznie nazywa służbą, była najważniejsza, bo zarabiał trzy razy tyle, co ona.
Ustępowała i godziła się z tą niekomfortową sytuacją kury domowej, podporządkowanej władzy koguta, który łaskawie przyzwalał na to, aby mogła pracować i przynosić do domu dodatkowe pieniądze.
Pieniądze! Zawsze liczyły się tylko pieniądze, bo trzeba było wychować i wykształcić córkę, kupić działkę i wybudować dom, aby zapewnić sobie jakieś godziwe życie na starość.
Teraz, gdy Grzegorz przeszedł w stan spoczynku, wszystko się zmieniło: On utracił swoją pierwszoplanową pozycję. Siedzi w domu, odpoczywa, bawi się, rozwija swoje hobby, dla których wcześniej nie miał czasu. Jest znowu dużym chłopcem. Pogodził się z utratą znaczenia i nie martwi się o przyszłość, bo każdego miesiąca pieniądze spokojnie, bezszelestnie można powiedzieć, wpływają mu na konto. Córka studiuje w Ameryce. A ona, Patrycja, codziennie dojeżdża do pracy. Ma swoje sprawy, swoje życie – swój odrębny świat i własne konto w banku. Kosztowało ją to wiele wyrzeczeń, ale dzięki temu jest teraz niezależna i nie musi patrzeć na mężowską łaskę. Zresztą, będąc ambitną kobietą, nie miała innego wyjścia, musiała pracować, zaocznie zrobić studia, bo w dzisiejszych czasach, z jednej pensji, nie da się żyć na w miarę przyzwoitym poziomie.
- No to pa! – machnęła ręką na pożegnanie, bardziej z przyzwyczajenia niż z rzeczywistej potrzeby ducha, i już jej nie było. Z korytarza krzyknęła jeszcze, że może dzisiaj się spóźnić na obiad, bo Elżbieta ma urodziny i zaprosiła wszystkich po pracy do kawiarni. Było to oczywiście małe, niewinne kłamstewko, bo w kawiarni miały się spotkać tylko wybrane osoby. Nie chciała jednak, aby Andrzej na tej podstawie zaczął snuć jakieś teorie spiskowe i przypadkiem nie odkrył , że jego żona, aby przekonać się, że jest jeszcze atrakcyjna kobietą, po raz pierwszy po tylu latach wspólnego życia, ma ochotę umówić na randkę z innym mężczyzną.

Już czwarty rok mieszkali w Gwożnicy, kilkanaście kilometrów od Rzeszowa, w pięknej pagórkowatej okolicy. Przez środek ich działki, dwadzieścia metrów od przypominającego dawny, szlachecki dworek parterowego domku, przepływał uroczy, wiosną obrośnięty kwitnącymi kaczeńcami, niewielki strumyczek, w którym od kwietnia do późnej jesieni baraszkowały żaby i przypominające miniaturowe krokodyle, maleńkie traszki. I Grzegorz planował, tego lata, wybudować na nim przydomową zaporę wodną, wyposażoną w turbinę zdolną wytworzyć dostateczną ilość prądu do oświetlenia posesji. Zamierzał w niej również hodować własne pstrągi, które mógłby łowić na sztuczną muchę i przypiekać nad wodą, na grilu, gdy będzie miał na to ochotę lub niespodziewanie wpadną do niego z wizytą starzy znajomi.
Oboje z żoną zawsze marzyli o własnym, przydomowym stawie, gdzie mogliby w lecie, w spokoju i w ciszy, pływać na łódce i moczyć nogi w wodzie. Dlatego ten strumyk, stwarzający szansę na realizację tego marzenia, zdecydował, że kupili tę działkę, aby na niej wybudować dom i na dobre wyprowadzić się z zatłoczonego Rzeszowa.
W sąsiedztwie, w ostatnich latach, jak grzyby po deszczu, wyrosło wiele innych pięknych domów, ogrodzonych solidnymi płotami z kutego metalu, ze strzyżonymi co tydzień trawnikami, w których mieszkali ludzie z miasta. Wieś znowu stała się modna.
Każdy kto mógł i kogo było na to stać, sprzedawał swoją klatkę w bloku z socjalistycznej dużej płyty – miejsce swojego dobrowolnego odosobnienia i tortur, gdyż w lecie w mieszkaniach tych panowała niesamowita spiekota, a zimą, pomimo horrendalnie wysokich opłat za ogrzewanie i ciepłą wodę, było zawsze zimno – i uciekał na wieś. Ale wieś ta miała już niewiele wspólnego z tamtą dawną, którą wszyscy pamiętali z czasów swojego szczęśliwego dzieciństwa. Brakowało w niej porannego piania kogutów, gdakania kur; bydła wypasanego na przydrożnych łąkach i dzieci, grających w piłkę na podwórkach przed domami; a zimą z krzykiem zjeżdżających na nartach, sankach i wypchanych sianem workach po nawozie z okolicznych pagórków i budujących ze śniegu prowizoryczne skocznie i przydomowe lodowiska. Przypominała raczej podmiejskie dzielnice willowe lub jakieś luksusowe hoteliki, do których codziennie, na noc i na weekendy, przyjeżdżali leniwi, tłuści ludzie z miasta, żeby odpocząć; wyspać się w ciszy i spokoju, z dala od wszelkiego zgiełku, i nic nie robić.

Na parkingu przed domem stało dwa samochody: terenowy jeep Grzegorza i maleńkie, trzydrzwiowe, czerwone audii Patrycji, z ekonomicznym silnikiem TDI. Patrycja lubiła to małe autko, gdyż – w przeciwieństwie do forda, którym jeździła wcześniej – było bezawaryjne, bardzo zwrotne i łatwe do zaparkowania na zatłoczonych parkingach. Dzięki tym cechom dawało jej poczucie bezpieczeństwa, niezależności i swobody. Codziennie dojeżdżała nim do Rzeszowa, gdzie w miejskim szpitalu pracowała jako pielęgniarka oddziałowa na wydziale chirurgicznym.
Wsiadając do samochodu odniosła wrażenie, że ostatnio zrobiła się jakaś ociężała. Niespodziewanie poczuła także na twarzy lekkie uderzenie gorąca, któremu towarzyszył łagodny zawrót głowy.
„Czyżby zaczynały się kłopoty z menopauzą?” – przemknęło jej przez głowę, ale odpędziła od siebie tą niedorzeczną myśl. Na to, było jeszcze stanowczo za wcześnie! Dlatego doszła do wnioski, że to efekt zwyczajnego przemęczenia i złego odżywiania się. Od lat wyjeżdżała z domu prawie na czczo. Rano nic jadła, gdyż nie chciała, aby jej ciało zaczęło przypominać tłusty baleron. W szpitalu, codziennie na początek dnia, wypijała mocną kawę z mlekiem, i zwykle około południa, aby nie umrzeć z głodu, przegryzała kanapkę w bufecie. Dopiero po powrocie do domu, wieczorem, przygotowywała coś razem z Grzegorzem, co od biedy, można było nazwać domowym obiadem. Nic więc dziwnego, że przy takim trybie życia żołądek jej się skurczył i nie odczuwała głodu. Pomimo to, wiek wyraźnie dawał o sobie znać i trudno jej było utrzymać dobrą formę.
Po przejechaniu kilku kilometrów poczuła się lepiej, ale nadal miała wrażenie, że coś jest nie tak. Spódnica stanowczo za bardzo wżerała jej się w biodra, a to świadczyło o tym, że musiała ostatnio nieco przytyć. Zawsze wszystko szło jej w boki, nigdy w ramiona, czy piersi, więc będzie musiała coś z tym zrobić. Postanowiła, że od dzisiaj musi się zdrowiej odżywiać i zapisze się na aerobik, albo sama zacznie ćwiczyć w domu. Bo, jak tak dalej pójdzie, to niedługo nie będzie się niczym różnić od tych swoich starszych koleżanek, którym tyłki dawno przestały mieścić się na krzesłach. Zawsze była piękną i ponętną kobietą. Znała swoją wartość. Na ulicy mężczyźni nadal wodzili za nią wzrokiem. Ale czas nieubłaganie mijał i działał na jej niekorzyść. Nie była na tyle zadufana w sobie i tępa, aby nie zdawać sobie z tego sprawy. Pomimo to, trudno jej było się z tym pogodzić. Dlatego, jak każda kobieta, łaknęła potwierdzenia, że wciąż jest atrakcyjna, kochana i pożądana. Ale Grzegorz zrobił się oschły i bardzo małomówny. Od dawna nie szeptał jej do uszu czułych słów i nie przynosił kwiatów. Oczekiwał raczej, że to ona będzie zabiegać o jego względy, i za każdym wyciągnięciem ręki, o każdej porze będzie gotowa pójść z nim do łóżka.
Tymczasem ona, targana sprzecznościami i potrzebą zmian, z nadzieją wypatrywała czegoś, co miało odmienić jej życie. Pragnęła znowu, jak wtedy, gdy miał dziewiętnaście lat, przeżywać wielkie uniesienia i żyć w atmosferze nieustającego podniecenia i szczęścia. Czuć, że ktoś zabiega o jej względy, pragnie jej i jest gotów zrobić dla niej dosłownie wszystko.
Wprawdzie Grzegorz zawsze zapewniał ją, że kocha te jej wszystkie okrągłości; w tym także, jej zdaniem, coraz bardziej rozrastające się biodra. Ale czy można mu wierzyć? Czy w ogóle można wierzyć jakiemukolwiek mężczyźnie, który, gdy jest podniecony, aby osiągnąć swój cel i rozładować seksualne napięcie, powie wszystko to, co tylko kobieta pragnie usłyszeć, a chwilę później, gdy jest już po wszystkim, wypali papierosa, przewróci się na drugi bok i zaśnie twardym snem przydrożnego kamienia.
„Na szczęście Grzegorz nie pali” – pomyślała. „ Ale cała reszta pasuje, jak ulał. Wydaje mu się, że wszystko mu się należy; że z ochotą będę wyskakiwała z majtek za każdym razem, gdy tylko kiwnie na mnie palcem. Bo ma do tego prawo, tylko dlatego, że kiedyś zgodziłam się zostać jego żoną.”
Patrycja była przeciwna przejściu Grzegorza na emeryturę. Uważała, że zdejmując mundur, który doskonale podkreślał jego drapieżną urodę, stracił wiele na atrakcyjności. Obawiała się również, że w pustym domu nie będzie miał co robić przez całe dnie. Zacznie się nudzić, szukać towarzystwa miejscowych obiboków i pić; albo, jeszcze gorzej, rozglądać się za młodszymi i chętnymi kobietami. Dlatego dyskretnie próbowała mu zasugerować, że natychmiast powinien znaleźć sobie jakieś dodatkowe zajęcie. I nie podobało jej się, gdy zabrał się do malowania obrazów i strugania figurek szachowych z drewna lipowego. Podejrzewała – i miała rację – że, siedząc w domu, z czasem zrobi się zazdrosny i będzie próbował ograniczać jej wolność. A na to, żadną miarą, nie mogła się zgodzić. Nie po to, przesz tyle lat, męczyła się, dokształcała i budowała swoja pozycję zawodową, aby teraz, gdy dochrapała się odpowiedzialnego, samodzielnego stanowiska pielęgniarki oddziałowej, miała z tego zrezygnować i pozwoliła się kontrolować; wodzić na pasku i zamknąć w czterech ścianach domu.
Grzegorz, musiała to przyznać, nigdy nie żądał od niej, aby zrezygnowała z pracy, ale zrobiłby to na pewno, gdyby nie potrzebowali pieniędzy, które każdego miesiąca przynosiła do domu. A zanosiło się na to, że już niedługo jej pensja przerośnie jego emeryturę. Uważała, że Grzegorz jest zazdrosny i najchętniej trzymałby ją na smyczy, jak własnego foksteriera, dając tylko tyle swobody, aby mogła pracować i zarabiać pieniądze. Co prawda dobrze to ukrywał. Nigdy nic nie mówił i nie robił jej wyrzutów, ale czytała to w jego oczach, za każdym razem, gdy o godzinę lub dwie spóźniała się z powrotem do domu.
Niekiedy miała dość takiego życia. Wtedy żałowała, że zgodziła się na sprzedaż mieszkania, które mieli w Rzeszowie. Co prawda nie było to nic nadzwyczajnego. Ot zwyczajna dwupokojowa klatka w bloku na czwartym piętrze, bez windy. Ale teraz, raz na jakiś czas, dla odmiany, mogłaby zanocować w nim. Posiedzieć w samotności, porozmyślać, a wieczorem spotkać się z koleżankami na mieście i odpocząć od codziennych problemów, od Grzegorza i gęstniejącej coraz bardziej domowej atmosfery, w której czasami można było, bez problemu, powiesić siekierę. Jemu także takie krótkie wakacje bez żony wyszłyby z pewnością na zdrowie.
Rozmyślając w ten sposób Patrycja dojechała do rogatek miasta. Była dzisiaj w wyjątkowo podłym nastroju i być może dlatego, doszła do przekonania, że jej związek z Grzegorzem znajduje się na mocno oblodzonym, ostrym zakręcie. I albo oboje pójdą po rozum do głowy i - wspólnymi siłami - dojdą do jakiegoś porozumienia i wyjdą na prostą; albo ich małżeństwo rozpadnie się, jak przysłowiowa bańka mydlana. I właściwie, w tej chwili, nie miała ochoty dłużej walczyć. Było jej wszystko jedno: Wóz albo przewóz! Świat nie kończy się na jednym mężczyźnie! Przy odrobinie zachodu można ich, bez problemu, wodzić za nosy i wiązać w pęczki. Można również doskonale się bez nich obejść. Bo większość z nich, to zwyczajne dupki, egoistyczne samce, którzy – zanim dopadnie ich starość – nie potrafią spojrzeć dalej poza czubek własnego fiuta.

Miasto wchłonęło przylegające do niego wioski. Dzięki temu zyskało nowe tereny inwestycyjne i rozrastało się bardzo szybko we wszystkie strony. Przypominało jeden wielki plac budowy. Z każdego miejsca widać było, sterczące na tle bezchmurnego nieba, olbrzymie ramiona dźwigów, do których przytwierdzone były, przypominające ptasie gniazda, przeźroczyste, maleńkie kabiny operatorów. O tej porze, w każdej z nich, siedział już miniaturowy człowiek i za pomocą kilku drążków, podnosił, przesuwał i opuszczał wielkie ciężary. Na placach budów niezgrabne kopary i buldożery, rozkopywały i ubijały ziemię; a przypominające kontenery, czterdziestotonowe ciężarówki, przewożące kruszywo ze żwirowni i buchającą parą, gorącą masę bitumiczną, tarasowały drogi.
Budowano nową obwodnicę, budynki uniwersyteckie, osiedla mieszkaniowe i olbrzymie supermarkety.
Obserwując to wszystko, w drodze do pracy, Patrycja czuła się rozczarowana. Bo wiedziała, że za tą, widoczną dla wszystkich, fasadą, pozorem dobrobytu, kryje się wielkie oszustwo: wysokie bezrobocie i bardzo niskie płace robotników, którzy jednak mieli szczęście i pracują, oraz niewspółmierne do zasług, czasami horrendalnie wysokie dochody, powiązanych z politykami, członków zarządu i prezesów spółek oraz – tak zwanych – „niezastąpionych” menadżerów i innych szalbierzy, którzy w białych rękawiczkach, za pomocą opłacanego lobbingu, kulawego prawa, niskiej płacy minimalnej, umów śmieciowych i innych kantów, od lat ograbiają ludzi z ich pieniędzy.
Od czasu, gdy jej córka Jolanta, skorzystała z okazji i wyjechała kontynuować naukę do Ameryki, bo w kraju nie znalazła dla siebie żadnych perspektyw do dalszego rozwoju., Patrycja zdawała sobie sprawę, że w najgorszej sytuacji znajdują się młodzi ludzie, których wpuszczono w niezły kanał...
Przez lata zachęcano ich do studiowania i wmawiano, że jest to jedyna droga do osiągnięcia dobrobytu. Teraz, gdy okazało się, że większość z nich po opuszczeniu uczelni nie może znaleźć pracy, bo nie przygotowano dla nich żadnych propozycji, mogli, spokojnie, powiesić swoje dyplomy na ścianach lub podetrzeć sobie nimi tyłki.
Okazało się, że nikt na nich nie czeka z wyciągniętymi rękami. Kraj nie potrzebował tylu ludzi z tytułem magistra i inżyniera. Nie potrzebował również robotników. Dlatego, na początku dwudziestego pierwszego wieku, zrobiono z młodych Polaków towar eksportowy; i hurtowo, aby pozbyć się problemu, z dyplomami i bez, wysyłano ich za granicę, żeby tam płacili podatki i pomnażali dobrobyt innych narodów.
Patrycja uświadomiła sobie to dopiero, gdy problem dotknął ją osobiście. Do tej pory żyła w nieświadomości, w błogim zadowoleniu ludzi „dających sobie radę”. Przekonana, że wszystko idzie w dobrym kierunku i jakoś to będzie. Gonimy uciekającą, bogatą Europę, więc trzeba zaciskać pasa. Pomimo wielu problemów, ciągnących się za nami, jak kula u nogi, wad narodowych, krok po kroku posuwamy się do przodu; jesteśmy pracowici, oszczędni, opieramy się kryzysom, więc już prawie ich mamy...
Wjeżdżając na teren szpitala, Patrycja odpędziła od siebie wszystkie nieprzyjemne myśli, wszystkie zmartwienia i kłopoty. Tutaj zaczynał się inny świat - świat ludzi cierpiących i chorych, którym trzeba pomagać wrócić do zdrowia, dawać nadzieję - zaszczepiać optymizm. I to, w tej chwili, było jej najważniejsze zadanie. W szpitalu, nigdy nie pozwalała sobie na kwaśną minę.
Ponadto doszła do wniosku, że pomimo pewnych niedoskonałości, jej życie nie jest wcale złe. Cóż z tego, że w jej małżeństwie zaczyna coś trzeszczeć. Od tego, przecież, świat się jeszcze nie zawali. Codziennie spotykała na swojej drodze ludzi, którym żyło się o wiele gorzej, których przygniatały do ziemi prawdziwe nieszczęścia, a pomimo to chodzili z podniesionymi głowami, nie załamywali się i do końca starali się walczyć.

A poza tym, czekało ją dzisiaj miłe popołudnie. Konspiracyjna randka, która już teraz, gdy o niej myślała, napełniała ją pewnym miłym niepokojem i dostarczała odrobinę pobudzającej do życia adrenaliny. Więc, przekraczając szpitalną bramę, odzyskała optymizm. Poczuła się lepiej i w żaden sposób nie mogła przewidzieć, że dzisiejszy dzień zapoczątkuje coś, co całkowicie przewróci do góry nogami jej dotychczasowe, ustabilizowane życie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz