Wbrew woli
Rozdział 2
Patrycja obudziła się i przetarła zaspane oczy. Wyprostowała
plecy i naprężyła wszystkie mięśnie, aż poczuła, że jej coś
przyjemnie strzela w kościach. Delikatnie odsunęła się od męża,
aby go nie obudzić i odgrodziła się od niego grubą warstwą
kołdry. Na razie miała go powyżej dziurek w nosie, więc nie
chciała, aby przez jakieś przypadkowe dotknięcie źle ją
zrozumiał i zaczął się do niej przystawiać. Nie po raz pierwszy
w tym miesiącu, musiałaby mu odmówić, a to by go obraziło.
Za oknem padał drobny śnieg. Było dosyć zimowo i mroźno, jak na
połowę marca, przy – podobno – ciągle ocieplającym się
klimacie. I zapowiadał się dosyć przyjemny, rześki dzień.
Pomimo śniegu i mrozu powietrze pachniało już wiosną. Przez
uchylone nieznacznie okno cieniutka strużka tego ożywczego zapachu
wdzierała się do sypialni wraz z ostrym jeszcze powietrzem i
ćwierkaniem wróbli, wesoło baraszkujących w gałęziach, rosnącej
przy domu, starej rozłożystej sosny.
Patrycja cierpiała na lekką klaustrofobię, dlatego, w
przeciwieństwie do Grzegorza, nawet w zimie, lubiła spać przy
otwartym oknie. Inaczej brakowało jej tlenu i odnosiła wrażenie,
że się dusi.
On natomiast, nieczuły drań, mógł przez całą noc leżeć w
zaduchu. Nic mu to nie przeszkadzało. Co najwyżej odrzucał na bok
kołdrę i spał prawie nago, w samych majtkach. A co najgorsze, w
nocy, pod kołdrą – czego najbardziej nie lubiła – pociły mu
się, mocno owłosione, jak u szympansa, muskularne nogi.
Kiedyś naprawdę się kochali. Połączyło ich namiętne uczucie,
ale to było już wieki temu. Dzisiaj z ich młodzieńczej, wielkiej,
nieokiełznanej miłości – uważała Patrycja – zostało już
tylko przyzwyczajenie; wspólny kierat, wspólny majątek i dorosła
córka, Jolanta, która, po studiach, wyjechała dokształcać się i
szukać szczęścia w Stanach Zjednoczonych Ameryki, pozostawiając
po sobie syndrom opuszczonego gniazda.
Byli najbardziej niedobraną parą pod słońcem, jaką można sobie
wyobrazić. Pisały o tym wszystkie horoskopy, które znalazła,
buszując w internecie, w książkach i w prasie dla kobiet dla
potwierdzenia swoich podejrzeń.
On, nie znoszący sprzeciwu, zaborczy, despotyczny skorpion, zaciekle
broniący swojego terytorium; z naturą skrytego w sobie, cichego
zabójcy, który, pod osłoną nocy, skrada się do człowieka, aby
go ukąsić i wsączyć w niego swój śmiertelny jad.
Ona, nie tolerująca ograniczeń i przymusu, kochająca zmiany, ruch
i podróże – wolny strzelec. Dla niej życie na uwięzi, bez
poznawania nowych ludzi, bez codziennych podniet i nowych emocji
traciło jakikolwiek sens.
Ogień i woda – z tego połączenia, na dłuższą metę, nigdy nie
może wyjść szczęśliwy związek dwojga ludzi. A jednak, żyjąc
razem, długo zadawali kłam tej prawdzie.
Patrycja wstała z łóżka. Miała na sobie na wpół przeźroczystą
koszulę nocną z różowego jedwabiu i wystające spod niej,
bawełniane, luźne szorty. Spojrzała w wiszące na ścianie przy
łóżku, olbrzymie lustro i – musiała przyznać – spodobało
jej się własne odbicie. Była szczupła i zgrabna, a na jej, ciągle
jeszcze jędrnym i ponętnym ciele, nigdzie nie można było znaleźć
śladu celulitu. I nikomu, kto nie widział jej metryki, nie
przyszłoby do głowy, że kilka miesięcy temu ukończyła już
czterdzieści pięć lat i zbliża się nieuchronnie do tej magicznej
granicy, jaką dla każdej kobiety jest smutny czas przekwitania.
„Ale czy na pewno smutny? Możliwe, że to tylko taki stary,
oklepany mit, nie mający nic wspólnego z prawdziwym życiem. Bo
czego tu się smucić? I czego żałować? – myślała. A, poza
tym, była niemal pewna, że do tego jeszcze daleko. „W dzisiejszym
czasie, życie się wydłuża i wszystko przychodzi dużo później
niż jeszcze kilkadziesiąt lat temu. Przy odrobinie charakteru,
kobieta, może długo zachować młodość...”
Wiele razy słyszała, jak niektórzy znawcy tematu mówią, że dla
kobiety prawdziwe, dojrzałe, beztroskie życie zaczyna się dopiero
po pięćdziesiątce: Dzieci są już odchowane, dorosłe i
samodzielne; mają pracę, swoje rodziny i własne kłopoty. Można,
więc, przestać żyć ich problemami. Pozwolić im odcumować swoją
łajby od rodzicielskiej, bezpiecznej przystani i wypłynąć na
szerokie, wzburzone wody. I nareszcie, pomyśleć o sobie... Podobno
nawet seks, w tym okresie życia, lepiej smakuje, niż w młodości,
bo nie trzeba się zabezpieczać i drżeć przed niechcianą ciążą.
Czy tak jest na sto procent, tego Patrycja nie była pewna. Ale
uważała, że coś prawdy w tym musi być. Nie darmo, przecież,
trąbią o tym wszystkie kobiece gazety.
„ Warto by wreszcie skończyć z tą codzienną rutyną, z tym
życiowym marazmem i spróbować czegoś nowego... – myślała. -
Praca, dom, gotowanie obiadów; wieczory w towarzystwie
podstarzałego, gnuśnego męża, który dawno przestał stroszyć
pióra i w niczym nie przypomina, zabiegającego o partnerkę, bażant
w okresie godowym. Spoczął na laurach! Oklapł! i wydaje mu się,
że wszystko mu się należy, tylko dlatego, dwadzieścia lat temu
zgodziłam się zostać jego żoną.”
Niekiedy przychodziło jej do głowy, że popełniła błąd; że
była wtedy młoda i głupia, i żałowała tego kroku... Miała
dopiero dziewiętnaście lat i żadnego doświadczenia z mężczyznami.
Łatwo dała się zauroczyć, omamić... Zakochała się w starszym
od siebie o siedem lat, przystojnym, chociaż trochę zbyt poważnym
oficerze i - stanowczo za wcześnie – zgodziła się stanąć z nim
na ślubnym kobiercu. A przecież miała jeszcze czas! Mogła
poczekać! Wyszumieć się! Spróbować życia, a dopiero później,
pod trzydziestkę, założyć sobie pętlę na szyję. W końcu była
piękną dziewczyną i nigdy nie brakowało jej adoratorów: młodych,
niewinnych chłopców, którzy codziennie – nawet już po ślubie –
zaczepiali ją na ulicy i chcieli umawiać się na randki. Ale ona
była naiwną, niepoprawną marzycielką, głupią gąską. Zakochała
się i chciała założyć rodzinę...
Na szczęście wszystko w miarę dobrze się potoczyło. Przetrzymała
trudne lata. Córka wyrosła na piękną pannę i poszła z domu,
więc teraz, znowu, ma czas i może zająć się sobą. Sama
zadecyduje, co i kiedy będzie robić. Może zrealizuje swoje życiowe
marzenie i zacznie podróżować – poznawać świat.
A on, Grzegorz, niech idzie swoją drogą! Na wszystko mu pozwoli.
Niech robi, co chce, byle tylko jej nie ograniczał i dał sobie
spokój z tymi, niczym nieuzasadnionymi, napadami milczącej
zazdrości. Niech się wyleguje do południa w domu, albo siedzi w
ogrodzie, na krzesełku pod lipą i – jak stary, ograniczony
umysłowo Nikifor – maluje na emeryturze te swoje prostackie,
kiczowate (chociaż – musiała to przyznać – dosyć ładne)
obrazki, których i tak, nikt, nigdy, od niego nie kupi. Może
również całymi dniami strugać z lipowych patyków figurki
szachowe. Oszukiwać się, że jest artystą i w ten sposób
poprawiać swoje samopoczucie, jeżeli nie stać go na nic innego;
byleby tylko jej dał święty spokój. Pozwolił normalnie żyć, i
spotykać się z ludźmi. Niczego więcej od niego nie żąda!
Grzegorz obudził się. Lóżko delikatnie zaskrzypiało, gdy się
przewracał na drugi bok. Ale nie otworzył oczu. Udał, że nadal
śpi i jednym okiem, przez wąską szczelinę w niedomkniętej
powiece, niczym leżący w szuwarach, przebiegły krokodyl,
obserwował, stojącą przed lustrem, żonę.
Podobała mu się w tej krótkiej, różowej, przeźroczystej
koszulce - podkreślającej bardzo dobitnie zgrabną sylwetkę i
pełne piersi – i luźnych, majtkach. Zawsze miał do niej słabość.
I na razie nic się, w tym względzie, nie zmieniło. Teraz także
miał ochotę wyciągnąć rękę i przewrócić ją na łóżko, aby
trochę z rana pobaraszkować. Ale powstrzymał się ostatkiem woli i
nie zrobił tego, bo podejrzewał, że żona – jak zwykle z rana -
jest w złym nastroju, więc i tak nic z tego nie wyjdzie. Szkoda się
denerwować i zaczynać dzień od, nikomu niepotrzebnej, awantury.
Postanowił zaczekać z tym do wieczora. Miał nadzieję, że do tego
czasu wyczuwalne wyraźnie, wiszące w powietrzu, niedobre fluidy
rozproszą się i żona spojrzy na niego łaskawszym okiem.
Patrycja zauważyła, że mąż nie śpi. Wiedziała, o co mu chodzi
i postanowiła, przekornie, zagrać mu na nosie. Niech się denerwuje
i pęknie z zazdrości, jeżeli jest taki głupi...
„Nie dla psa kiełbasa!” – uśmiechnęła się do tej myśli i
z pełnym wyrafinowaniem, wyuzdanym ruchem, poruszyła biodrami, a
później, zabawnym, rozkołysanym krokiem filmowej gwiazdeczki
weszła do łazienki, pozostawiając za sobą otwarte drzwi.
Umyła się, zrobiła makijaż i starannie uczesała fryzurę. Po
czym umalowała usta i oczy, i ciemną kredką podkreśliła linię,
pięknie utrzymanych, cieniutkich brwi. Narzuciła na siebie,
przylegający do ciała granatowy kostium i wsunęła na nogi
popielate pantofle na wysokim obcasie. Po tych wszystkich
kosmetycznych zabiegach od razu poczuła się o kilkanaście lat
młodsza. Opuściło ja poranne rozdrażnienie, więc spokojnie
wróciła do sypialni, pochyliła się nad mężem i delikatnie
musnęła go ustami w chropowaty policzek. Nie był to pocałunek,
ale coś, co w jej mniemaniu miało być rodzajem przeprosin za
odtrącenie i kolejną „spokojną” noc.
W ostatnich latach zmęczyła ją ta codzienna rutyna, ten nigdy nie
kończący się, monotonny kierat i kompletnie straciła ochotę na
seks. Nie czując pożądania, nie chciała się do tego zmuszać
tylko po to, aby sprawić przyjemność swojemu samcowi alfa. Ale czy
na pewno alfa? Tego, tak do końca, nigdy nie była pewna.
Grzegorz był porządnym, przewidywalnym facetem. Rodzajem spokojnego
konia pociągowego, który bez oporów, codziennie, robił wszystko
co trzeba. I nigdy, bez powodu, nie buntował się i nie szarpał
wędzidłem. Być może dlatego, niekiedy, odnosiła wrażenie, że –
pomimo iż jest oficerem – nie ma zbyt dobrze rozwiniętych cech
przywódczych. Zauważyła, że brakuje mu inicjatywy i prawdziwej,
męskiej ikry – a cechy te są niezbędne, aby w krwiożerczej,
bezlitosnej dżungli, jaką jest dzisiejszy świat, mógł skutecznie
przywodzić stadu. Ale dzięki temu trzymał się blisko domu, więc
nie musiała obawiać się, że poszuka sobie kogoś na boku i będzie
ją zdradzał. Bo tego, by nie zniosła. Nie należała do kobiet
zadowalający się ochłapami. Zawsze wyznawała zasadę: „Wszystko
albo nic!”
Teraz, po przejściu w stan spoczynku, Grzegorz trochę rozleniwił
się i zgnuśniał. Nie interesował się innymi kobietami. Taką
przynajmniej miała nadzieję. Ale nie zawsze tak było...
Kiedyś próbował szczęścia... Dał się omamić tej młodej,
głupiej sekretarce, z dużym tyłkiem, z dowództwa batalionu i
wodził za nią wolimi oczami. Na szczęście w porę spostrzegła
niebezpieczeństwo i przystopowała ten, dobrze zapowiadający się
romansik podstarzałego mężczyzny z młodą dziewczyną, która –
widocznie – nie była na tyle atrakcyjna, aby znaleźć sobie
adoratora w swoim wieku i łasiła się na starszych mężczyzn.
Zrobiła mu wtedy takie piekło, że nie wiedział, gdzie stoi, i
miał wszystkiego dosyć. I - raz na zawsze – wybiła mu z głowy
wszelkie marzenia o przygodach na boku. Ale adoratorka wyższych
oficerów nie odpuściła. Niedługo po tym zarzuciła sieci na
dowódcę batalionu i rozbiła jego małżeństwo.
- Śpisz? – zapytała zaskoczona tym, że niespodziewanie opuścił
ja zły nastrój i – po raz pierwszy od wielu dni - ma ochotę
zrzucić z siebie ubranie i wskoczyć na chwilę do rozgrzanego
łóżka. Nie było jednak już czasu nawet na szybki numerek, bo
spóźniłaby się do pracy. A na to nie mogła sobie pozwolić.
- Nie! Leżę i zastanawiam się, dla kogo tak się stroisz?
„Więc jednak, serce go zakłuło!” – pomyślała. „Jest
zazdrosny! Niech poczuje, jak to jest. Ja znosiłam to przez tyle
lat, gdy on, w mundurze oficera, codziennie paradował po mieście, a
jego kura domowa, siedziałam w domu przy garach i dziecku.”
- Dla dobrego samopoczucia –odpowiedziała i uśmiechnęła się. –
Nie powiesz mi, chyba, że jesteś o mnie zazdrosny?
- Nie! Chyba nie. Ale wiesz o co mi chodzi...
- Wiem. Ty zawsze tylko o jednym... Już ci mówiłam, że mężczyzna
potrzebuje do seksu sytuacji, a kobieta przyczyny. Postaraj się
przyczynę. Ugotuj dobry obiad, to może wieczorem coś pomyślimy...
– Lubiła w ten sposób się z nim przekomarzać. Czuła, że
teraz, gdy on siedzi w domu, wreszcie zdobyła nad nim przewagę.
Praca dawała jej poczucie niezależności, kontakt z ludźmi;
świadomość, że robi coś ważnego i jest potrzebna.
Nie jest już tylko uroczym, głupiutkim dodatkiem do swojego męża,
do jego orderów i medali. Ozdobą jego domu, gdy zaprasza gości;
kucharką i matką jego córki, ale samodzielną istotą.
Człowiekiem, który ma swoje miejsce w społeczeństwie i rolę do
spełnienia. I odkąd posiadała własne, oddzielne, konto bankowe,
poczuła się naprawdę wolna i postanowiła, że od tej pory sama
będzie decydować, kiedy, gdzie i w jakim celu zdejmuje majtki...
- Wyjęłam z zamrażalnika kawałek kury. Gdy się rozmrozi,
wrzucisz go do stojącego z wodą na kuchence czerwonego garnka, są
tam już warzywa i przyprawy, i będziesz gotował, tak jak ci
pokazywałam, przez trzy godziny... Na drugie, jeżeli będzie ci się
chciało, możesz przygotować ziemniaki i rybę w panierce. Ale
tylko dla siebie. Mnie wystarczy zwyczajny rosół z makaronem i
odrobiną zielonej pietruszki.
- Da się zrobić! – zgodził się i leniwie przewrócił się na
drugi bok, aby, po jej wyjściu, w spokoju, poleżeć jeszcze przez
godzinkę.
Od dawna odnosił wrażenie, ze Patrycja bierze odwet za te wszystkie
lata, gdy on stał na pierwszym miejscu. Dwa razy do roku wyjeżdżał
na te swoje poligono-wczasy, gdzie – jej zdaniem – byczył się
na słońcu i do woli wysypiał pod namiotem; oddychając zdrowym,
pachnącym żywicą, leśnym powietrzem. A jego praca, zupełnie
niesłusznie nazywa służbą, była najważniejsza, bo zarabiał
trzy razy tyle, co ona.
Ustępowała i godziła się z tą niekomfortową sytuacją kury
domowej, podporządkowanej władzy koguta, który łaskawie
przyzwalał na to, aby mogła pracować i przynosić do domu
dodatkowe pieniądze.
Pieniądze! Zawsze liczyły się tylko pieniądze, bo trzeba było
wychować i wykształcić córkę, kupić działkę i wybudować dom,
aby zapewnić sobie jakieś godziwe życie na starość.
Teraz, gdy Grzegorz przeszedł w stan spoczynku, wszystko się
zmieniło: On utracił swoją pierwszoplanową pozycję. Siedzi w
domu, odpoczywa, bawi się, rozwija swoje hobby, dla których
wcześniej nie miał czasu. Jest znowu dużym chłopcem. Pogodził
się z utratą znaczenia i nie martwi się o przyszłość, bo
każdego miesiąca pieniądze spokojnie, bezszelestnie można
powiedzieć, wpływają mu na konto. Córka studiuje w Ameryce. A
ona, Patrycja, codziennie dojeżdża do pracy. Ma swoje sprawy, swoje
życie – swój odrębny świat i własne konto w banku. Kosztowało
ją to wiele wyrzeczeń, ale dzięki temu jest teraz niezależna i
nie musi patrzeć na mężowską łaskę. Zresztą, będąc ambitną
kobietą, nie miała innego wyjścia, musiała pracować, zaocznie
zrobić studia, bo w dzisiejszych czasach, z jednej pensji, nie da
się żyć na w miarę przyzwoitym poziomie.
- No to pa! – machnęła ręką na pożegnanie, bardziej z
przyzwyczajenia niż z rzeczywistej potrzeby ducha, i już jej nie
było. Z korytarza krzyknęła jeszcze, że może dzisiaj się
spóźnić na obiad, bo Elżbieta ma urodziny i zaprosiła wszystkich
po pracy do kawiarni. Było to oczywiście małe, niewinne
kłamstewko, bo w kawiarni miały się spotkać tylko wybrane osoby.
Nie chciała jednak, aby Andrzej na tej podstawie zaczął snuć
jakieś teorie spiskowe i przypadkiem nie odkrył , że jego żona,
aby przekonać się, że jest jeszcze atrakcyjna kobietą, po raz
pierwszy po tylu latach wspólnego życia, ma ochotę umówić na
randkę z innym mężczyzną.
Już czwarty rok mieszkali w Gwożnicy, kilkanaście kilometrów od
Rzeszowa, w pięknej pagórkowatej okolicy. Przez środek ich
działki, dwadzieścia metrów od przypominającego dawny, szlachecki
dworek parterowego domku, przepływał uroczy, wiosną obrośnięty
kwitnącymi kaczeńcami, niewielki strumyczek, w którym od kwietnia
do późnej jesieni baraszkowały żaby i przypominające miniaturowe
krokodyle, maleńkie traszki. I Grzegorz planował, tego lata,
wybudować na nim przydomową zaporę wodną, wyposażoną w turbinę
zdolną wytworzyć dostateczną ilość prądu do oświetlenia
posesji. Zamierzał w niej również hodować własne pstrągi, które
mógłby łowić na sztuczną muchę i przypiekać nad wodą, na
grilu, gdy będzie miał na to ochotę lub niespodziewanie wpadną do
niego z wizytą starzy znajomi.
Oboje
z żoną zawsze marzyli o własnym, przydomowym stawie, gdzie mogliby
w lecie, w spokoju i w ciszy, pływać na łódce i moczyć nogi w
wodzie. Dlatego ten strumyk, stwarzający szansę na realizację tego
marzenia, zdecydował, że kupili tę działkę, aby na niej
wybudować dom i na dobre wyprowadzić się z zatłoczonego Rzeszowa.
W sąsiedztwie, w ostatnich latach, jak grzyby po deszczu, wyrosło
wiele innych pięknych domów, ogrodzonych solidnymi płotami z
kutego metalu, ze strzyżonymi co tydzień trawnikami, w których
mieszkali ludzie z miasta. Wieś znowu stała się modna.
Każdy kto mógł i kogo było na to stać, sprzedawał swoją klatkę
w bloku z socjalistycznej dużej płyty – miejsce swojego
dobrowolnego odosobnienia i tortur, gdyż w lecie w mieszkaniach tych
panowała niesamowita spiekota, a zimą, pomimo horrendalnie wysokich
opłat za ogrzewanie i ciepłą wodę, było zawsze zimno – i
uciekał na wieś. Ale wieś ta miała już niewiele wspólnego z
tamtą dawną, którą wszyscy pamiętali z czasów swojego
szczęśliwego dzieciństwa. Brakowało w niej porannego piania
kogutów, gdakania kur; bydła wypasanego na przydrożnych łąkach i
dzieci, grających w piłkę na podwórkach przed domami; a zimą z
krzykiem zjeżdżających na nartach, sankach i wypchanych sianem
workach po nawozie z okolicznych pagórków i budujących ze śniegu
prowizoryczne skocznie i przydomowe lodowiska. Przypominała raczej
podmiejskie dzielnice willowe lub jakieś luksusowe hoteliki, do
których codziennie, na noc i na weekendy, przyjeżdżali leniwi,
tłuści ludzie z miasta, żeby odpocząć; wyspać się w ciszy i
spokoju, z dala od wszelkiego zgiełku, i nic nie robić.
Na parkingu przed domem stało dwa samochody: terenowy jeep Grzegorza
i maleńkie, trzydrzwiowe, czerwone audii Patrycji, z ekonomicznym
silnikiem TDI. Patrycja lubiła to małe autko, gdyż – w
przeciwieństwie do forda, którym jeździła wcześniej – było
bezawaryjne, bardzo zwrotne i łatwe do zaparkowania na zatłoczonych
parkingach. Dzięki tym cechom dawało jej poczucie bezpieczeństwa,
niezależności i swobody. Codziennie dojeżdżała nim do Rzeszowa,
gdzie w miejskim szpitalu pracowała jako pielęgniarka oddziałowa
na wydziale chirurgicznym.
Wsiadając do samochodu odniosła wrażenie, że ostatnio zrobiła
się jakaś ociężała. Niespodziewanie poczuła także na twarzy
lekkie uderzenie gorąca, któremu towarzyszył łagodny zawrót
głowy.
„Czyżby zaczynały się kłopoty z menopauzą?” – przemknęło
jej przez głowę, ale odpędziła od siebie tą niedorzeczną myśl.
Na to, było jeszcze stanowczo za wcześnie! Dlatego doszła do
wnioski, że to efekt zwyczajnego przemęczenia i złego odżywiania
się. Od lat wyjeżdżała z domu prawie na czczo. Rano nic jadła,
gdyż nie chciała, aby jej ciało zaczęło przypominać tłusty
baleron. W szpitalu, codziennie na początek dnia, wypijała mocną
kawę z mlekiem, i zwykle około południa, aby nie umrzeć z głodu,
przegryzała kanapkę w bufecie. Dopiero po powrocie do domu,
wieczorem, przygotowywała coś razem z Grzegorzem, co od biedy,
można było nazwać domowym obiadem. Nic więc dziwnego, że przy
takim trybie życia żołądek jej się skurczył i nie odczuwała
głodu. Pomimo to, wiek wyraźnie dawał o sobie znać i trudno jej
było utrzymać dobrą formę.
Po przejechaniu kilku kilometrów poczuła się lepiej, ale nadal
miała wrażenie, że coś jest nie tak. Spódnica stanowczo za
bardzo wżerała jej się w biodra, a to świadczyło o tym, że
musiała ostatnio nieco przytyć. Zawsze wszystko szło jej w boki,
nigdy w ramiona, czy piersi, więc będzie musiała coś z tym
zrobić. Postanowiła, że od dzisiaj musi się zdrowiej odżywiać i
zapisze się na aerobik, albo sama zacznie ćwiczyć w domu. Bo, jak
tak dalej pójdzie, to niedługo nie będzie się niczym różnić od
tych swoich starszych koleżanek, którym tyłki dawno przestały
mieścić się na krzesłach. Zawsze była piękną i ponętną
kobietą. Znała swoją wartość. Na ulicy mężczyźni nadal
wodzili za nią wzrokiem. Ale czas nieubłaganie mijał i działał
na jej niekorzyść. Nie była na tyle zadufana w sobie i tępa, aby
nie zdawać sobie z tego sprawy. Pomimo to, trudno jej było się z
tym pogodzić. Dlatego, jak każda kobieta, łaknęła potwierdzenia,
że wciąż jest atrakcyjna, kochana i pożądana. Ale Grzegorz
zrobił się oschły i bardzo małomówny. Od dawna nie szeptał jej
do uszu czułych słów i nie przynosił kwiatów. Oczekiwał raczej,
że to ona będzie zabiegać o jego względy, i za każdym
wyciągnięciem ręki, o każdej porze będzie gotowa pójść z nim
do łóżka.
Tymczasem ona, targana sprzecznościami i potrzebą zmian, z nadzieją
wypatrywała czegoś, co miało odmienić jej życie. Pragnęła
znowu, jak wtedy, gdy miał dziewiętnaście lat, przeżywać wielkie
uniesienia i żyć w atmosferze nieustającego podniecenia i
szczęścia. Czuć, że ktoś zabiega o jej względy, pragnie jej i
jest gotów zrobić dla niej dosłownie wszystko.
Wprawdzie Grzegorz zawsze zapewniał ją, że kocha te jej wszystkie
okrągłości; w tym także, jej zdaniem, coraz bardziej rozrastające
się biodra. Ale czy można mu wierzyć? Czy w ogóle można wierzyć
jakiemukolwiek mężczyźnie, który, gdy jest podniecony, aby
osiągnąć swój cel i rozładować seksualne napięcie, powie
wszystko to, co tylko kobieta pragnie usłyszeć, a chwilę później,
gdy jest już po wszystkim, wypali papierosa, przewróci się na
drugi bok i zaśnie twardym snem przydrożnego kamienia.
„Na szczęście Grzegorz nie pali” – pomyślała. „ Ale cała
reszta pasuje, jak ulał. Wydaje mu się, że wszystko mu się
należy; że z ochotą będę wyskakiwała z majtek za każdym razem,
gdy tylko kiwnie na mnie palcem. Bo ma do tego prawo, tylko dlatego,
że kiedyś zgodziłam się zostać jego żoną.”
Patrycja była przeciwna przejściu Grzegorza na emeryturę. Uważała,
że zdejmując mundur, który doskonale podkreślał jego drapieżną
urodę, stracił wiele na atrakcyjności. Obawiała się również,
że w pustym domu nie będzie miał co robić przez całe dnie.
Zacznie się nudzić, szukać towarzystwa miejscowych obiboków i
pić; albo, jeszcze gorzej, rozglądać się za młodszymi i chętnymi
kobietami. Dlatego dyskretnie próbowała mu zasugerować, że
natychmiast powinien znaleźć sobie jakieś dodatkowe zajęcie. I
nie podobało jej się, gdy zabrał się do malowania obrazów i
strugania figurek szachowych z drewna lipowego. Podejrzewała – i
miała rację – że, siedząc w domu, z czasem zrobi się zazdrosny
i będzie próbował ograniczać jej wolność. A na to, żadną
miarą, nie mogła się zgodzić. Nie po to, przesz tyle lat, męczyła
się, dokształcała i budowała swoja pozycję zawodową, aby teraz,
gdy dochrapała się odpowiedzialnego, samodzielnego stanowiska
pielęgniarki oddziałowej, miała z tego zrezygnować i pozwoliła
się kontrolować; wodzić na pasku i zamknąć w czterech ścianach
domu.
Grzegorz, musiała to przyznać, nigdy nie żądał od niej, aby
zrezygnowała z pracy, ale zrobiłby to na pewno, gdyby nie
potrzebowali pieniędzy, które każdego miesiąca przynosiła do
domu. A zanosiło się na to, że już niedługo jej pensja
przerośnie jego emeryturę. Uważała, że Grzegorz jest zazdrosny i
najchętniej trzymałby ją na smyczy, jak własnego foksteriera,
dając tylko tyle swobody, aby mogła pracować i zarabiać
pieniądze. Co prawda dobrze to ukrywał. Nigdy nic nie mówił i nie
robił jej wyrzutów, ale czytała to w jego oczach, za każdym
razem, gdy o godzinę lub dwie spóźniała się z powrotem do domu.
Niekiedy miała dość takiego życia. Wtedy żałowała, że
zgodziła się na sprzedaż mieszkania, które mieli w Rzeszowie. Co
prawda nie było to nic nadzwyczajnego. Ot zwyczajna dwupokojowa
klatka w bloku na czwartym piętrze, bez windy. Ale teraz, raz na
jakiś czas, dla odmiany, mogłaby zanocować w nim. Posiedzieć w
samotności, porozmyślać, a wieczorem spotkać się z koleżankami
na mieście i odpocząć od codziennych problemów, od Grzegorza i
gęstniejącej coraz bardziej domowej atmosfery, w której czasami
można było, bez problemu, powiesić siekierę. Jemu także takie
krótkie wakacje bez żony wyszłyby z pewnością na zdrowie.
Rozmyślając w ten sposób Patrycja dojechała do rogatek miasta.
Była dzisiaj w wyjątkowo podłym nastroju i być może dlatego,
doszła do przekonania, że jej związek z Grzegorzem znajduje się
na mocno oblodzonym, ostrym zakręcie. I albo oboje pójdą po rozum
do głowy i - wspólnymi siłami - dojdą do jakiegoś porozumienia i
wyjdą na prostą; albo ich małżeństwo rozpadnie się, jak
przysłowiowa bańka mydlana. I właściwie, w tej chwili, nie miała
ochoty dłużej walczyć. Było jej wszystko jedno: Wóz albo
przewóz! Świat nie kończy się na jednym mężczyźnie! Przy
odrobinie zachodu można ich, bez problemu, wodzić za nosy i wiązać
w pęczki. Można również doskonale się bez nich obejść. Bo
większość z nich, to zwyczajne dupki, egoistyczne samce, którzy –
zanim dopadnie ich starość – nie potrafią spojrzeć dalej poza
czubek własnego fiuta.
Miasto wchłonęło przylegające do niego wioski. Dzięki temu
zyskało nowe tereny inwestycyjne i rozrastało się bardzo szybko we
wszystkie strony. Przypominało jeden wielki plac budowy. Z każdego
miejsca widać było, sterczące na tle bezchmurnego nieba, olbrzymie
ramiona dźwigów, do których przytwierdzone były, przypominające
ptasie gniazda, przeźroczyste, maleńkie kabiny operatorów. O tej
porze, w każdej z nich, siedział już miniaturowy człowiek i za
pomocą kilku drążków, podnosił, przesuwał i opuszczał wielkie
ciężary. Na placach budów niezgrabne kopary i buldożery,
rozkopywały i ubijały ziemię; a przypominające kontenery,
czterdziestotonowe ciężarówki, przewożące kruszywo ze żwirowni
i buchającą parą, gorącą masę bitumiczną, tarasowały drogi.
Budowano nową obwodnicę, budynki uniwersyteckie, osiedla
mieszkaniowe i olbrzymie supermarkety.
Obserwując to wszystko, w drodze do pracy, Patrycja czuła się
rozczarowana. Bo wiedziała, że za tą, widoczną dla wszystkich,
fasadą, pozorem dobrobytu, kryje się wielkie oszustwo: wysokie
bezrobocie i bardzo niskie płace robotników, którzy jednak mieli
szczęście i pracują, oraz niewspółmierne do zasług, czasami
horrendalnie wysokie dochody, powiązanych z politykami, członków
zarządu i prezesów spółek oraz – tak zwanych –
„niezastąpionych” menadżerów i innych szalbierzy, którzy w
białych rękawiczkach, za pomocą opłacanego lobbingu, kulawego
prawa, niskiej płacy minimalnej, umów śmieciowych i innych kantów,
od lat ograbiają ludzi z ich pieniędzy.
Od czasu, gdy jej córka Jolanta, skorzystała z okazji i wyjechała
kontynuować naukę do Ameryki, bo w kraju nie znalazła dla siebie
żadnych perspektyw do dalszego rozwoju., Patrycja zdawała sobie
sprawę, że w najgorszej sytuacji znajdują się młodzi ludzie,
których wpuszczono w niezły kanał...
Przez lata zachęcano ich do studiowania i wmawiano, że jest to
jedyna droga do osiągnięcia dobrobytu. Teraz, gdy okazało się, że
większość z nich po opuszczeniu uczelni nie może znaleźć pracy,
bo nie przygotowano dla nich żadnych propozycji, mogli, spokojnie,
powiesić swoje dyplomy na ścianach lub podetrzeć sobie nimi tyłki.
Okazało się, że nikt na nich nie czeka z wyciągniętymi rękami.
Kraj nie potrzebował tylu ludzi z tytułem magistra i inżyniera.
Nie potrzebował również robotników. Dlatego, na początku
dwudziestego pierwszego wieku, zrobiono z młodych Polaków towar
eksportowy; i hurtowo, aby pozbyć się problemu, z dyplomami i bez,
wysyłano ich za granicę, żeby tam płacili podatki i pomnażali
dobrobyt innych narodów.
Patrycja uświadomiła sobie to dopiero, gdy problem dotknął ją
osobiście. Do tej pory żyła w nieświadomości, w błogim
zadowoleniu ludzi „dających sobie radę”. Przekonana, że
wszystko idzie w dobrym kierunku i jakoś to będzie. Gonimy
uciekającą, bogatą Europę, więc trzeba zaciskać pasa. Pomimo
wielu problemów, ciągnących się za nami, jak kula u nogi, wad
narodowych, krok po kroku posuwamy się do przodu; jesteśmy
pracowici, oszczędni, opieramy się kryzysom, więc już prawie ich
mamy...
Wjeżdżając na teren szpitala, Patrycja odpędziła od siebie
wszystkie nieprzyjemne myśli, wszystkie zmartwienia i kłopoty.
Tutaj zaczynał się inny świat - świat ludzi cierpiących i
chorych, którym trzeba pomagać wrócić do zdrowia, dawać nadzieję
- zaszczepiać optymizm. I to, w tej chwili, było jej najważniejsze
zadanie. W szpitalu, nigdy nie pozwalała sobie na kwaśną minę.
Ponadto doszła do wniosku, że pomimo pewnych niedoskonałości, jej
życie nie jest wcale złe. Cóż z tego, że w jej małżeństwie
zaczyna coś trzeszczeć. Od tego, przecież, świat się jeszcze nie
zawali. Codziennie spotykała na swojej drodze ludzi, którym żyło
się o wiele gorzej, których przygniatały do ziemi prawdziwe
nieszczęścia, a pomimo to chodzili z podniesionymi głowami, nie
załamywali się i do końca starali się walczyć.
A poza tym, czekało ją dzisiaj miłe popołudnie. Konspiracyjna
randka, która już teraz, gdy o niej myślała, napełniała ją
pewnym miłym niepokojem i dostarczała odrobinę pobudzającej do
życia adrenaliny. Więc, przekraczając szpitalną bramę, odzyskała
optymizm. Poczuła się lepiej i w żaden sposób nie mogła
przewidzieć, że dzisiejszy dzień zapoczątkuje coś, co całkowicie
przewróci do góry nogami jej dotychczasowe, ustabilizowane życie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz