niedziela, 6 marca 2016

Edward

„Uczmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą”. W tych słowach ks. Twardowskiego kryje się wielka prawda. Szkoda tylko, że większość z nas uświadamia to sobie, gdy jest już za późno. Myślę, że podobnie jest i ze mną.
Siedząc dzisiaj w kuchni nad poranną kawą, zauważyłem przez okno, że w moim ogrodzie, na gałęzi brzozy siedzi dorodny szpak. Gdzieś tam daleko udało mu się przetrwać zimę, a teraz powrócił na stare śmieci, aby – odwiecznym cyklem – wybudować gniazdo i wychować potomstwo. A to oznacza, że wiosna, przynajmniej ta biologiczna już się zaczęła.

Zdarzenie to przypomniało mi, że równo rok temu, w podobny, przedwiosenny dzień jak dzisiejszy spotkałem na rynku w Birczy Edwarda - jednego z ostatnich, prawdziwych przyjaciół mojego ojca, Józefa, a śmiem twierdzić, że także i mojego. Zaprosiłem go do siebie na kawę. Poczęstowałem kieliszkiem śliwowicy, którą bardzo lubił, a później podwiozłem do domu.
Przy okazji pogadaliśmy trochę o dawnych dziejach, a ja przypomniałem sobie wiele ciekawych historyjek z czasów, gdy Edward z moim ojcem pracowali w bieszczadzkich lasach przy wyrębie i zrywce drzew.
Oto jedna z nich:

Była zima. Późnym popołudniem furman Edward z drwalem Józefem, parą ciężkich, pociągowych koni zaprzężonych do sań, na lekkim rauszu, leśnym traktem wracali do domu. Droga była wąska i ciężka, bo poza wydeptaną ścieżką konie grzęzły w śniegu po kolana. W pewnym momencie z przeciwnej strony nadjechał drugi zaprzęg. Kierował nim groźny zabijaka z Chołowic, znany w okolicy pod pseudonimem Turek, który słynął z tego, że był niezwykle zadziorny i nigdy nikomu nie ustąpił z drogi.
Edward nie poznał go od razu. Już ściągnął lejce w prawo, aby umożliwić koniom bezpieczne wyminięcie się. Jednakże w tej samej chwili Turek rozkazującym głosem wrzasnął:
- Z drogi!
- Toś ty, kurna, taki mocny? – zaklął Edward pod nosem, widząc, że Turek nie ma zamiaru zachować się tak samo jak on, i wrócił na wyjeżdżony trakt. – Jeszcze zobaczymy, kto będzie górą.
Konie doszły do siebie i zatrzymały się. Turek zeskoczył na drogę i okładając batem rumaki Edwarda, próbował wpędzić je do zawianego śniegiem rowu. Ale Edward nie dał się zastraszyć. Wyrwał mu bat. Żelaznymi rękami chwycił za kołnierz i spodnie na siedzeniu, i jak worek żyta wrzucił do sań.
- To się tak nie skończy! Jeszcze się, k..., porachujemy! Dopadnę cię, k..., i połamię giczale, gdy się najmniej tego będziesz spodziewał... – odgrażał się Turek, gdy już jakimś cudem znalazł się za saniami Edwarda. Był wściekły, bo został pokonany; na dodatek okropnie piekła go dupa w miejscu, gdzie został chlaśnięty batem, a jego konie, chociaż Edward potraktował je łagodnie, rwały z kopyta w kierunku Chołowic.
Przypomniałem sobie także te wszystkie świąteczne spotkania w domu Edwarda, wszystkie wykopki, żniwa i omłoty – zawsze kończące się biesiadą... A także i to, że wiele lat temu - razem z moim ojcem i jego najmłodszym bratem, Marianem – przyjechał na moją przysięgę wojskową do Wrocławia...
Niestety, zupełnie niespodziewanie, w lipcu ubiegłego roku pożegnaliśmy go na zawsze. Ale cóż? Tak to już jest. Kiedyś wszystko musi się skończyć. Ale czy na pewno? Wierzymy, że nie!
Edward był bardzo wysokim, silnym i twardym mężczyzną. Wychował sześcioro dzieci. I szedł przez życie swoją własną drogą, patrząc ludziom prosto w oczy. Wiele mógłbym o nim napisać, bo był niepospolitym – wyjątkowym człowiekiem.
Jego szwagier, który ma duże poczucie humoru, powiedział, że poszedł do żony i swoich rówieśników, bo nie chciało mu się tutaj dłużej bez nich siedzieć. Wierzę, że tak jest. Że tam, w zaświatach – w niebie czy gdziekolwiek to jest, spotkał się z moim ojcem. I że razem zetną jeszcze niejedną olbrzymią jodłę albo rozłożystego buka; rozpalą ognisko, wypiją przy nim butelczynę księżycowej, huciańskiej śliwowicy i zaśpiewają swoją ulubioną piosenkę „Księżyc w zaroślach”:

Księżyc w zaroślach pięknie dziś brodzi.
I trochę naprzód i trochę w tył.
Chłopak z dziewczyną rozkosz używa,

I choćbyś nawet sto lat żył....

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz