Edward
„Uczmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą”. W tych słowach
ks. Twardowskiego kryje się wielka prawda. Szkoda tylko, że
większość z nas uświadamia to sobie, gdy jest już za późno.
Myślę, że podobnie jest i ze mną.
Siedząc dzisiaj w kuchni nad poranną kawą, zauważyłem przez
okno, że w moim ogrodzie, na gałęzi brzozy siedzi dorodny szpak.
Gdzieś tam daleko udało mu się przetrwać zimę, a teraz powrócił
na stare śmieci, aby – odwiecznym cyklem – wybudować gniazdo i
wychować potomstwo. A to oznacza, że wiosna, przynajmniej ta
biologiczna już się zaczęła.
Zdarzenie to przypomniało mi, że równo rok temu, w podobny,
przedwiosenny dzień jak dzisiejszy spotkałem na rynku w Birczy
Edwarda - jednego z ostatnich, prawdziwych przyjaciół mojego ojca,
Józefa, a śmiem twierdzić, że także i mojego. Zaprosiłem go do
siebie na kawę. Poczęstowałem kieliszkiem śliwowicy, którą
bardzo lubił, a później podwiozłem do domu.
Przy okazji pogadaliśmy trochę o dawnych dziejach, a ja
przypomniałem sobie wiele ciekawych historyjek z czasów, gdy Edward
z moim ojcem pracowali w bieszczadzkich lasach przy wyrębie i zrywce
drzew.
Oto jedna z nich:
Była zima. Późnym popołudniem furman Edward z drwalem Józefem,
parą ciężkich, pociągowych koni zaprzężonych do sań, na lekkim
rauszu, leśnym traktem wracali do domu. Droga była wąska i ciężka,
bo poza wydeptaną ścieżką konie grzęzły w śniegu po kolana. W
pewnym momencie z przeciwnej strony nadjechał drugi zaprzęg.
Kierował nim groźny zabijaka z Chołowic, znany w okolicy pod
pseudonimem Turek, który słynął z tego, że był niezwykle
zadziorny i nigdy nikomu nie ustąpił z drogi.
Edward nie poznał go od razu. Już ściągnął lejce w prawo, aby
umożliwić koniom bezpieczne wyminięcie się. Jednakże w tej samej
chwili Turek rozkazującym głosem wrzasnął:
- Z drogi!
- Toś ty, kurna, taki mocny? – zaklął Edward pod nosem, widząc,
że Turek nie ma zamiaru zachować się tak samo jak on, i wrócił
na wyjeżdżony trakt. – Jeszcze zobaczymy, kto będzie górą.
Konie doszły do siebie i zatrzymały się. Turek zeskoczył na drogę
i okładając batem rumaki Edwarda, próbował wpędzić je do
zawianego śniegiem rowu. Ale Edward nie dał się zastraszyć.
Wyrwał mu bat. Żelaznymi rękami chwycił za kołnierz i spodnie na
siedzeniu, i jak worek żyta wrzucił do sań.
- To się tak nie skończy! Jeszcze się, k..., porachujemy! Dopadnę
cię, k..., i połamię giczale, gdy się najmniej tego będziesz
spodziewał... – odgrażał się Turek, gdy już jakimś cudem
znalazł się za saniami Edwarda. Był wściekły, bo został
pokonany; na dodatek okropnie piekła go dupa w miejscu, gdzie został
chlaśnięty batem, a jego konie, chociaż Edward potraktował je
łagodnie, rwały z kopyta w kierunku Chołowic.
Przypomniałem sobie także te wszystkie świąteczne spotkania w
domu Edwarda, wszystkie wykopki, żniwa i omłoty – zawsze kończące
się biesiadą... A także i to, że wiele lat temu - razem z moim
ojcem i jego najmłodszym bratem, Marianem – przyjechał na moją
przysięgę wojskową do Wrocławia...
Niestety, zupełnie niespodziewanie, w lipcu ubiegłego roku
pożegnaliśmy go na zawsze. Ale cóż? Tak to już jest. Kiedyś
wszystko musi się skończyć. Ale czy na pewno? Wierzymy, że nie!
Edward był bardzo wysokim, silnym i twardym mężczyzną. Wychował
sześcioro dzieci. I szedł przez życie swoją własną drogą,
patrząc ludziom prosto w oczy. Wiele mógłbym o nim napisać, bo
był niepospolitym – wyjątkowym człowiekiem.
Jego szwagier, który ma duże poczucie humoru, powiedział, że
poszedł do żony i swoich rówieśników, bo nie chciało mu się
tutaj dłużej bez nich siedzieć. Wierzę, że tak jest. Że tam, w
zaświatach – w niebie czy gdziekolwiek to jest, spotkał się z
moim ojcem. I że razem zetną jeszcze niejedną olbrzymią jodłę
albo rozłożystego buka; rozpalą ognisko, wypiją przy nim
butelczynę księżycowej, huciańskiej śliwowicy i zaśpiewają
swoją ulubioną piosenkę „Księżyc w zaroślach”:
Księżyc w zaroślach pięknie dziś brodzi.
I trochę naprzód i trochę w tył.
Chłopak z dziewczyną rozkosz używa,
I choćbyś nawet sto lat żył....
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz