sobota, 6 lutego 2016

Tym, którzy lubią czytać proponuje dzisiaj moje opowiadanie "Ja i Piotrek". Jak w każdym tego typu utworze jest w nim trochę prawdy i trochę fikcji. Ponieważ jednak wszyscy lubimy wracać myślami do czasów swojego dzieciństwa, mam nadzieję, że się Wam spodoba.

Ja i Piotrek

Ja i Piotrek chodziliśmy dopiero do trzeciej klasy, ale znaliśmy się od lat, bo mieszkaliśmy blisko siebie, w jednej wsi. Wiele nas łączyło; nasze mamy były siostrami i opowiadały nam na dobranoc te same bajki, i te same historie rodzinne. Nic więc dziwnego, że byliśmy przyjaciółmi i w szkole także trzymaliśmy się razem.
Rodzice Piotrka byli, tak mi się wydawało, o pokolenie starsi od moich i przypominali bardziej dziadków, niż rodziców małego chłopca. Mieszkali w otoczonym pięknym sadem, starym drewnianym domku, w przysiółku Chałupki, oddalonym o pół kilometra od naszego domu. Może dlatego Piotrek stanowił moje przeciwieństwo. Nieźle się uczył, zawsze starannie odrabiał zadania domowe i był dobrze ułożonym, spokojnym chłopcem. Ja natomiast, w tamtych latach, słynąłem z gorącej głowy. Byłem bardzo niecierpliwy i zadziorny. Nie lubiłem ślęczeć nad książkami. Interesowałem się tylko piłką nożną i wszelkimi psotami.

Był marzec, piękna wiosenna pogoda. Gdy po czwartej lekcji wyszliśmy ze szkoły, rozgrzane słońcem powietrze wyraźnie pachniało wiosną i słychać było szum wezbranej rzeki Stupnica, trzask pękającego pod naporem wody grubego lodu, i od czasu do czasu, głuche dudnienie, uderzających o drewniane filary mostu, olbrzymich kawałków kry.
Było to bardzo ciekawe zjawisko, które wszyscy uczniowie – wbrew zakazom nauczycielki – po lekcjach lubili obserwować, stojąc na środkowym filarze mostu, oparci rękami o drewniane barierki.
Gdy tam dotarliśmy, na środku mostu stało już kilku chłopców z czwartej klasy, a wśród nich Grzegorz i Jacek, z którymi mieliśmy na pieńku. Ich obecność wróżyła nadciągające kłopoty. Od czasu, gdy ojciec Piotrka powiedział naszej wychowawczyni, że nam dokuczają, czekali tylko na okazję, aby się zemścić. Dzisiaj wyjątkowo dobrze im się złożyło, bo ukończyli lekcje przed nami. A my nie mogliśmy ominąć mostu. Musieliśmy przejść obok nich, gdyż mieszkaliśmy po drugiej stronie rzeki.
Kiedy się zbliżyliśmy, zastąpili nam drogę, stając na środku mostu z szeroko rozstawionymi nogami. Nie wróżyło to nic dobrego. Burza wisiała w powietrzu...
- No i co, Kowal? Robisz w gacie? – powiedział Grzegorz do Piotrka, używając przezwiska jego ojca. - Nie ma starego – Kowal kuje popierduje, a Kowalka smaży jajka - więc nikt cię nie obroni. Będziesz musiał się wykupić, bo inaczej nie przejdziesz tędy na drugą stronę.
- A jak się będziesz stawiał, to tak ci przyfasolimy, że zapomnisz, jak się nazywasz i odechce ci się skarżyć do ojca – dodał Jacek i uśmiechnął się wyzywająco.
Obaj byli wyrośniętymi ponad swój wiek, znanymi wszystkim szkolnymi łobuzami. Lubili wszczynać bójki, dokuczać młodszym dzieciom; i wymuszać na nich, na przerwach między lekcjami, różne drobne rzeczy.
Piotrek spojrzał na mnie bezradnie, a w jego zielonych, łagodnych oczach czaiły się łzy. Wiedziałem, że sam nie poradzi sobie z tą sytuacją, bo jest rozpieszczonym, wrażliwym chłopcem i nie umie się bić. W końcu był jedynakiem. Nie przeszedł, tak jak ja, przez podwórkową szkołę przetrwania, więc gdzie miał nauczyć się walczyć. Miał tylko trzy, o wiele od niego starsze, dorosłe siostry, które dawno wyfrunęły z domu, założyły własne rodziny i mieszkały w mieście. Ponadto jego ojciec, na starość, zupełnie zbzikował na punkcie syna. Pomimo, że chodziliśmy już do trzeciej klasy, nadal codziennie rano, przez całą zimę, odprowadzał go do szkoły, a po lekcjach, bardzo często czekał na niego na moście.
Dzisiaj jednak go nie było, bo na tydzień wyjechał do Przemyśla, żeby remontować mieszkanie, aby po zakończeniu roku szkolnego przeprowadzić się do niego na stałe wraz z żoną i synem. Mówił, że chce być bliżej swoich córek i wnuków, i dać szansę Czesiowi na lepsze życie, bo na wsi, na niewielkim, położonym na stromych zboczach gospodarstwie nie widzi dla niego przyszłości.
Za każdym razem, gdy o tym myślałem, było mi smutno, że stracę przyjaciela, ale pocieszałem się, że nie rozstaniemy się na zawsze, że często będziemy się spotykać, bo do Przemyśla nie jest przecież daleko. Codziennie jeździ tam i wraca z powrotem kilka autobusów, a tutaj pozostanie ich gospodarstwo i dom, do którego będą często przyjeżdżać.
- Zostawcie go w spokoju! – stanąłem w obronie Piotrka, pokonując podszepty jakiegoś małego, niewidocznego diabełka, który cichutko szeptał mi do ucha, że najlepiej byłoby się nie wtrącać i zobaczyć, co się będzie działo. Zawsze pomimo, że nie byłem większy od Piotrka, czułem się w obowiązku stawać w jego obronie.
Piotrek był typowym flegmatykiem. Co prawda dobrze się uczył, ale poza tym słabo sobie radził. Poruszał się wolno, jak mucha w smole i nie potrafił się bić. Przypadłość tą odziedziczył najprawdopodobniej po matce, której nigdy, nigdzie się nie spieszyło. Wszystko robiła bardzo pomalutku i majestatycznie, jakby upływający czas nie miał dla niej żadnego znaczenia.
Ja natomiast, w przeciwieństwie do niego, byłem bardzo ruchliwy i zadziorny. Nie potrafiłem chwili usiedzieć spokojnie na jednym miejscu, jakbym cierpiał na nadwrażliwość ruchową. Ponadto miałem trzech braci, z którymi często staczałem drobne, domowe potyczki. Nic więc dziwnego, że w sprawach walki wręcz, jak mi się wydawało, przerastałem Piotrka o głowę.
- Ty się, Kaśka nie wtrącaj! – Grzegorz wymierzył we mnie palec wskazujący swojej prawej ręki. – Możesz spadać! Do ciebie na razie nic nie mamy. Ale jak się będziesz stawiał, to także oberwiesz.
Aby mi dokopać specjalnie użył mojego starego przezwiska, które – dzięki mojej mamie – przylgnęło do mnie, jak rzep do psiego ogona. Podobno, gdy byłem mały, miałem bardzo jasne, kręcone włosy i śpiewałem pięknie jak dziewczynka.
Nie powinien tego robić. To było gorsze niż, dobrze wymierzony, cios poniżej pasa.
Stojący przy barierce mostu koledzy Grzegorza zarechotali głośno. Pociemniało mi w oczach i zupełnie straciłem trzeźwy rozsądek. Dla każdego chłopca, którego znałem, nie było większej obelgi, niż nazwać go publicznie dziewczyną.
Piotrek, znając mnie, wiedział, co się święci. Czuł, że za chwilę, jeżeli jeszcze raz któryś z nich wymieni moje przezwisko, wpadnę w ten charakterystyczny dla mnie amok, przez który już tyle razy podpadłem mojej mamie. Stracę trzeźwy rozsądek, wciągnę głowę w ramiona; zapomnę, że nie mamy szans, bo oni są od nas starsi, więksi i silniejsi, i sam na nich uderzę. A to będzie prawdziwa katastrofa... Dostaniemy niezły łomot, bo w pobliżu nie ma nikogo, kto mógłby się za nami ująć.
- O co wam chodzi, chłopaki? Nic wam przecież nie zrobiliśmy – Piotrek spróbował przejąć inicjatywę i dyplomatycznie załagodzić sprawę.
- Nic wam nie zrobiliśmy! Nic wam nie zrobiliśmy!– przedrzeźniał go Grzegorz. – Nie zrobiliście i nie zrobicie, bo jesteście na to za ciency w uszach. A nam nie podoba się twój stary. Przyłazi codziennie do szkoły, jakby w domu nie miał nic do roboty. Sterczy na moście, gapi się z daleka i pilnuje, żeby jego maminsynkowi nikt nie obtarł nosa... Ale dzisiaj go nie ma, więc będziesz musiał coś nam dać, aby się wykupić. Najlepiej ten swój scyzoryk na łańcuszku, którym chwalisz się na każdej przerwie.
Piotrek zawahał się. Scyzoryk był jego największym skarbem i prezentem od ojca. Po chwili jednak zrobił ruch, jakby chciał z pleców zdjąć tornister; otworzyć go, wyjąć z niego najcenniejszą rzecz, którą posiadał i oddać go Grzegorzowi. Myślę, że robił to dla mnie, bo przeczuwał, co się święci.
- Nic im nie dawaj! – powstrzymałem go. Wiedziałem, że nie robi tego ze strachu, bo nie jest tchórzem, pomimo, że nie potrafi walczyć. Czułem, że będąc rozsądniejszy ode mnie, co do tego nie miałem nigdy żadnych wątpliwości, wybiera mniejsze zło... Próbuje, na swój sposób, zapobiec, wiszącej w powietrzu, prawdziwej katastrofie. Nie mogłem się na to zgodzić. – Od początku chodziło im tylko o ten scyzoryk, ale nie będą go mieli... Nie pozwolę, aby jakiś łobuz, starszy od nas czy młodszy, stawał na naszej drodze i żądał okupu za przejście.
- No dobrze, Kaśka: Doigrałeś się! Sam tego chciałeś. Tylko żebyś później, jak dostaniesz lanie, nie beczał jak baba i nie leciał na skargę do matki.
- Sam pobiegniesz do swojej, pieprzony Grubasie! – odciąłem się. Grzegorz po raz drugi użył mojego przezwiska, co sprawiło, że postawiłem wszystko na jedną kartę. Teraz musiałby mnie, chyba, zabić, aby mnie do czegokolwiek zmusić.
Nazwałem go Grubasem. To przeważyło szalę. Grzegorz nie mógł mi tego puścić płazem. W tym momencie, zanim się spostrzegłem i zdążyłem zareagować, zrobił krok w moim kierunku i z otwartej dłoni uderzył mnie w twarz. Nie podejrzewałem, że ten opas potrafi tak szybko się ruszać. Ale to on bił, jak baba! Jego cios rozkwasił mi nos, ale nie miał dostatecznej siły, aby powalić mnie na ziemię.
Poczułem pieczenie policzka i spadające z nosa krople krwi. Nie zrobiło to na mnie wrażenia. Zawsze miałem wrażliwy nos i przyzwyczaiłem się do tego, że krew puszcza mi się z byle powodu. To chlaśnięcie, wbrew przewidywaniom Grzegorza, zamiast ostudzić mój zapał, podziałało na mnie, jak czerwona płachta na byka. Sprawiło, że do reszty straciłem trzeźwy rozsądek i z wściekłością, która się we mnie zagotowała, walnąłem go głową w brzuch.
Piotrek nie miał wyjścia. Po raz pierwszy w życiu przełamał swój strach i niechęć do walki. Pokonał paraliżującą go niemoc i twardo stanął za moimi plecami. Musiał to zrobić, bo inaczej Grzegorz z Jackiem stłukli by mnie na kwaśne jabłko.
Na moście się zakotłowało. Nie pamiętam dokładnie przebiegu potyczki. Ale musieliśmy zaskoczyć ich swoją determinacją i uporem, bo nie zdołali nas powstrzymać i po niedługim czasie znaleźliśmy się po naszej stronie rzeki. Nieźle przy tym obaj oberwaliśmy. Nasze ubrania przypominały brudne, wypaplane w błocie ścierki, ale teraz nie miało to już żadnego znaczenia. Rozpierała nas duma, bo nie daliśmy się zastraszyć. Pokazaliśmy im, że nie jesteśmy tchórzami. Umiemy walczyć o swoje i nikt bezkarnie nie może stawać przed nami na moście i zażądać okupu za przejście.
Grzegorz i Jacek także nie wyszli z tego starcia bez szwanku i nie wyglądali lepiej od nas. Wiedzieli, że ponieśli porażkę, bo nie udało im się nas pokonać i wymusić okupu. Próbowali jeszcze ratować twarz: długo stali na moście, puszyli się, wymyślali nam i grozili, co z nami zrobią przy następnej okazji. My jednak nie przejmowaliśmy się tym. Mieliśmy pewność, że nie będzie żadnego następnego razu, bo teraz oni dobrze się zastanowią zanim znowu zdecydują się komuś zastąpić drogę.
Nie wyglądałem dobrze. Kapiąca z nosa krew poplamiła mi kurtkę. Wiedziałem, że w domu czeka mnie jeszcze poważna rozmowa z mamą, która będzie chciała dowiedzieć się, co się stało. Ale nie miałem zamiaru się skarżyć. Cieszyłem się, że tego dnia, po raz pierwszy w życiu, zupełnie świadomie – jakby powiedział mój ojciec – zachowałem się, jak prawdziwy mężczyzna. Stanąłem po stronie przyjaciela i nie pozwoliłem go skrzywdzić.
A przecież obaj byliśmy jeszcze małymi, przestraszonymi, stojącymi u progu życia chłopcami. Ale instynktownie, już wtedy, wyczuwaliśmy, że istnieje bardzo cienka granica pomiędzy odwagą a tchórzostwem – pomiędzy dobrem i złem, której nigdy nie powinno się przekraczać. I tylko ja wiedziałem, że dużo nie brakowało, abym tego dnia, dał się zastraszyć i zachował się jak zwykły palant, który w chwili zagrożenia bierze nogi za pas, ratuje tylko własny tyłek.
Piotrek, najprawdopodobniej, miał podobne odczucia, bo także nic w domu nie powiedział. Pomimo to jego ojciec dowiedział się o wszystkim. Widać jednak był zadowolony z postawy syna. Uznał, że jest on już na tyle dorosły, aby mógł mu zaufać i pozostawić więcej swobody. I od tego dnia, pomimo, że wiele go to musiało kosztować, przestał go odprowadzać i wychodzić po niego do szkoły.

Dwa tygodnie po tym zdarzeniu, w sobotę po południu, siedziałem na strychu naszego domu, gdzie z leszczynowego drewna strugałem łuk i strzały. Od kilku dni, razem z chłopakami z okolicy, przygotowywałem sprzęt do zabawy w Indian.
Wysoko pod dachem było bardzo ciepło i przyjemnie, więc tej wiosny urządziłem sobie tam osobistą kryjówkę, w której trzymałem swoje skarby.
Przez szpary w dachówce i wywietrzniki w bocznych ścianach mogłem z ukrycia obserwować drogę i podwórko. Czasami wyobrażałem sobie, że jestem wojownikiem z plemienia Apaczy; siedzę w orlim gnieździe i pilnuję, żeby w pobliżu mojej wioski nie kręcił się żaden wróg. Z podwórka i drogi, do moich uszu dolatywały różne ciekawe odgłosy, na które normalnie, stąpając po ziemi, nigdy bym nie zwrócił uwagi.
Gdy nie miałem ciekawszego zajęcia, śledziłem krążące po zagrodzie gęsi, kury i kaczki i nastroszone wojowniczo, olbrzymie, wiecznie gulgoczące indyki. Zafascynowany bujnym życiem, które toczyło się przed moimi oczami, wsłuchiwałem się w ich ptasie rozmowy. Co pewien czas zwyczajną monotonię wiejskiej zagrody przerwała jakaś rozwrzeszczana, zwiastująca gości, stara sroka albo krążąca nad wsią mała chmurka gołębi pocztowych naszego sąsiada.
W pewnej chwili skrzypnęła bramka. Ktoś wszedł na podwórko. Zerknąłem przez szparę w dachówce i zobaczyłem, że jest to ojciec Piotrka.
- Dzień dobry, Zosiu – powiedział do mojej mamy, która w ogródku przed domem okopywała grządkę żółtych narcyz. – Piękne kwiaty. Szkoda, że kwitną tylko na wiosnę.
- Tak. Piękne! – zgodziła się mama, trochę zaskoczona niecodzienną wylewnością swojego szwagra.
- Idę do sklepu po gwoździe. Pomyślałem sobie, że przy okazji zajdę do was. Mam sprawę do Kacpra. Jest w domu?
- Gdzieś tu powinien być. Ale o co chodzi? – zaniepokoiła się mama. – Co ten urwis znowu narozrabiał?
- Nic, o ile mi wiadomo. To dobry chłopak. Mam tu coś dla niego za pazuchą...
Mama popatrzyła na niego zaskoczona. I pomyślała, że musiało wydarzyć się coś szczególnego. Kowal nie był człowiekiem rozrzutnym. I w zasadzie, do tej pory, bez ważnego powodu, nie obdarowywał ludzi prezentami.
Kacper! – krzyknęła, nie wiedząc, gdzie się mnie może spodziewać.
- Chodź tutaj szybko! – dodała, gdy się odezwałem. – Wujek Bartłomiej chce z tobą pogadać.
Trochę zaniepokojony dziwnym zachowaniem Kowala – po nim wszystkiego można było się spodziewać – zszedłem na dół.
Bartłomiej uśmiechnął się do mnie. Rozpiął na piersiach swoją przepastną, myśliwską kurtkę i spod pazuchy wyjął małego, czarnego szczeniaka z białą gwiazdką na czole. Był to, dopiero co odłączony od matki, maleńki szczeniak. Najpiękniejszy piesek, jakiego widziałem w życiu. I od razu wesoło na mnie zaszczekał.
- To dla ciebie – powiedział Bartłomiej. – Żebyś o nas nie zapomniał, gdy po wakacjach wyprowadzimy się do miasta. Zawsze możesz nas odwiedzać.
O takim psie marzyłem przez całe życie.
Wyciągnąłem ręce i szybko zabrałem szczeniaka, aby Kowal się nie rozmyślił. Utkwiły mi bowiem w pamięci słowa babci, która kiedyś powiedziała, że Bartek, to złoty człowiek, ale ma sto myśli na minutę, i nigdy nie wiadomo, co i kiedy strzeli mu do głowy.
- Właśnie miałem go sprzedać, ale żal mi się zrobiło i pomyślałem sobie, że po co mam oddawać pieska w obce ręce, skoro u was będzie mu najlepiej... – Bartłomiej usprawiedliwiał się przed mamą, ale ja już go nie słuchałem. Byłem szczęśliwy. Zabrałem szczeniaczka do swojej kryjówki na strych, nazwałem go Czarek i od razu się z nim zaprzyjaźniłem.

Koniec


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz