Ja i Piotrek
Ja i Piotrek chodziliśmy dopiero do trzeciej klasy, ale znaliśmy
się od lat, bo mieszkaliśmy blisko siebie, w jednej wsi. Wiele nas
łączyło; nasze mamy były siostrami i opowiadały nam na dobranoc
te same bajki, i te same historie rodzinne. Nic więc dziwnego, że
byliśmy przyjaciółmi i w szkole także trzymaliśmy się razem.
Rodzice Piotrka byli, tak mi się wydawało, o pokolenie starsi od
moich i przypominali bardziej dziadków, niż rodziców małego
chłopca. Mieszkali w otoczonym pięknym sadem, starym drewnianym
domku, w przysiółku Chałupki, oddalonym o pół kilometra od
naszego domu. Może dlatego Piotrek stanowił moje przeciwieństwo.
Nieźle się uczył, zawsze starannie odrabiał zadania domowe i był
dobrze ułożonym, spokojnym chłopcem. Ja natomiast, w tamtych
latach, słynąłem z gorącej głowy. Byłem bardzo niecierpliwy i
zadziorny. Nie lubiłem ślęczeć nad książkami. Interesowałem
się tylko piłką nożną i wszelkimi psotami.
Był marzec, piękna wiosenna pogoda. Gdy po czwartej lekcji
wyszliśmy ze szkoły, rozgrzane słońcem powietrze wyraźnie
pachniało wiosną i słychać było szum wezbranej rzeki Stupnica,
trzask pękającego pod naporem wody grubego lodu, i od czasu do
czasu, głuche dudnienie, uderzających o drewniane filary mostu,
olbrzymich kawałków kry.
Było to bardzo ciekawe zjawisko, które wszyscy uczniowie – wbrew
zakazom nauczycielki – po lekcjach lubili obserwować, stojąc na
środkowym filarze mostu, oparci rękami o drewniane barierki.
Gdy
tam dotarliśmy, na środku mostu stało już kilku chłopców z
czwartej klasy, a wśród nich Grzegorz i Jacek, z którymi mieliśmy
na pieńku. Ich obecność wróżyła nadciągające kłopoty. Od
czasu, gdy ojciec Piotrka powiedział naszej wychowawczyni, że nam
dokuczają, czekali tylko na okazję, aby się zemścić. Dzisiaj
wyjątkowo dobrze im się złożyło, bo ukończyli lekcje przed
nami. A my nie mogliśmy ominąć mostu. Musieliśmy przejść obok
nich, gdyż mieszkaliśmy po drugiej stronie rzeki.
Kiedy się zbliżyliśmy, zastąpili nam drogę, stając na środku
mostu z szeroko rozstawionymi nogami. Nie wróżyło to nic dobrego.
Burza wisiała w powietrzu...
- No i co, Kowal? Robisz w gacie? – powiedział Grzegorz do
Piotrka, używając przezwiska jego ojca. - Nie ma starego – Kowal
kuje popierduje, a Kowalka smaży jajka - więc nikt cię nie
obroni. Będziesz musiał się wykupić, bo inaczej nie przejdziesz
tędy na drugą stronę.
- A jak się będziesz stawiał, to tak ci przyfasolimy, że
zapomnisz, jak się nazywasz i odechce ci się skarżyć do ojca –
dodał Jacek i uśmiechnął się wyzywająco.
Obaj byli wyrośniętymi ponad swój wiek, znanymi wszystkim
szkolnymi łobuzami. Lubili wszczynać bójki, dokuczać młodszym
dzieciom; i wymuszać na nich, na przerwach między lekcjami, różne
drobne rzeczy.
Piotrek spojrzał na mnie bezradnie, a w jego zielonych, łagodnych
oczach czaiły się łzy. Wiedziałem, że sam nie poradzi sobie z tą
sytuacją, bo jest rozpieszczonym, wrażliwym chłopcem i nie umie
się bić. W końcu był jedynakiem. Nie przeszedł, tak jak ja,
przez podwórkową szkołę przetrwania, więc gdzie miał nauczyć
się walczyć. Miał tylko trzy, o wiele od niego starsze, dorosłe
siostry, które dawno wyfrunęły z domu, założyły własne rodziny
i mieszkały w mieście. Ponadto jego ojciec, na starość, zupełnie
zbzikował na punkcie syna. Pomimo, że chodziliśmy już do trzeciej
klasy, nadal codziennie rano, przez całą zimę, odprowadzał go do
szkoły, a po lekcjach, bardzo często czekał na niego na moście.
Dzisiaj jednak go nie było, bo na tydzień wyjechał do Przemyśla,
żeby remontować mieszkanie, aby po zakończeniu roku szkolnego
przeprowadzić się do niego na stałe wraz z żoną i synem. Mówił,
że chce być bliżej swoich córek i wnuków, i dać szansę
Czesiowi na lepsze życie, bo na wsi, na niewielkim, położonym na
stromych zboczach gospodarstwie nie widzi dla niego przyszłości.
Za każdym razem, gdy o tym myślałem, było mi smutno, że stracę
przyjaciela, ale pocieszałem się, że nie rozstaniemy się na
zawsze, że często będziemy się spotykać, bo do Przemyśla nie
jest przecież daleko. Codziennie jeździ tam i wraca z powrotem
kilka autobusów, a tutaj pozostanie ich gospodarstwo i dom, do
którego będą często przyjeżdżać.
- Zostawcie go w spokoju! – stanąłem w obronie Piotrka, pokonując
podszepty jakiegoś małego, niewidocznego diabełka, który cichutko
szeptał mi do ucha, że najlepiej byłoby się nie wtrącać i
zobaczyć, co się będzie działo. Zawsze pomimo, że nie byłem
większy od Piotrka, czułem się w obowiązku stawać w jego
obronie.
Piotrek był typowym flegmatykiem. Co prawda dobrze się uczył, ale
poza tym słabo sobie radził. Poruszał się wolno, jak mucha w
smole i nie potrafił się bić. Przypadłość tą odziedziczył
najprawdopodobniej po matce, której nigdy, nigdzie się nie
spieszyło. Wszystko robiła bardzo pomalutku i majestatycznie, jakby
upływający czas nie miał dla niej żadnego znaczenia.
Ja natomiast, w przeciwieństwie do niego, byłem bardzo ruchliwy i
zadziorny. Nie potrafiłem chwili usiedzieć spokojnie na jednym
miejscu, jakbym cierpiał na nadwrażliwość ruchową. Ponadto
miałem trzech braci, z którymi często staczałem drobne, domowe
potyczki. Nic więc dziwnego, że w sprawach walki wręcz, jak mi się
wydawało, przerastałem Piotrka o głowę.
- Ty się, Kaśka nie wtrącaj! – Grzegorz wymierzył we mnie palec
wskazujący swojej prawej ręki. – Możesz spadać! Do ciebie na
razie nic nie mamy. Ale jak się będziesz stawiał, to także
oberwiesz.
Aby mi dokopać specjalnie użył mojego starego przezwiska, które –
dzięki mojej mamie – przylgnęło do mnie, jak rzep do psiego
ogona. Podobno, gdy byłem mały, miałem bardzo jasne, kręcone
włosy i śpiewałem pięknie jak dziewczynka.
Nie powinien tego robić. To było gorsze niż, dobrze wymierzony,
cios poniżej pasa.
Stojący przy barierce mostu koledzy Grzegorza zarechotali głośno.
Pociemniało mi w oczach i zupełnie straciłem trzeźwy rozsądek.
Dla każdego chłopca, którego znałem, nie było większej obelgi,
niż nazwać go publicznie dziewczyną.
Piotrek, znając mnie, wiedział, co się święci. Czuł, że za
chwilę, jeżeli jeszcze raz któryś z nich wymieni moje przezwisko,
wpadnę w ten charakterystyczny dla mnie amok, przez który już tyle
razy podpadłem mojej mamie. Stracę trzeźwy rozsądek, wciągnę
głowę w ramiona; zapomnę, że nie mamy szans, bo oni są od nas
starsi, więksi i silniejsi, i sam na nich uderzę. A to będzie
prawdziwa katastrofa... Dostaniemy niezły łomot, bo w pobliżu nie
ma nikogo, kto mógłby się za nami ująć.
-
O co wam chodzi, chłopaki? Nic wam przecież nie zrobiliśmy –
Piotrek spróbował przejąć inicjatywę i dyplomatycznie załagodzić
sprawę.
- Nic wam nie zrobiliśmy! Nic wam nie zrobiliśmy!–
przedrzeźniał go Grzegorz. – Nie zrobiliście i nie zrobicie, bo
jesteście na to za ciency w uszach. A nam nie podoba się twój
stary. Przyłazi codziennie do szkoły, jakby w domu nie miał nic do
roboty. Sterczy na moście, gapi się z daleka i pilnuje, żeby jego
maminsynkowi nikt nie obtarł nosa... Ale dzisiaj go nie ma, więc
będziesz musiał coś nam dać, aby się wykupić. Najlepiej ten
swój scyzoryk na łańcuszku, którym chwalisz się na każdej
przerwie.
Piotrek zawahał się. Scyzoryk był jego największym skarbem i
prezentem od ojca. Po chwili jednak zrobił ruch, jakby chciał z
pleców zdjąć tornister; otworzyć go, wyjąć z niego
najcenniejszą rzecz, którą posiadał i oddać go Grzegorzowi.
Myślę, że robił to dla mnie, bo przeczuwał, co się święci.
- Nic im nie dawaj! – powstrzymałem go. Wiedziałem, że nie robi
tego ze strachu, bo nie jest tchórzem, pomimo, że nie potrafi
walczyć. Czułem, że będąc rozsądniejszy ode mnie, co do tego
nie miałem nigdy żadnych wątpliwości, wybiera mniejsze zło...
Próbuje, na swój sposób, zapobiec, wiszącej w powietrzu,
prawdziwej katastrofie. Nie mogłem się na to zgodzić. – Od
początku chodziło im tylko o ten scyzoryk, ale nie będą go
mieli... Nie pozwolę, aby jakiś łobuz, starszy od nas czy młodszy,
stawał na naszej drodze i żądał okupu za przejście.
- No dobrze, Kaśka: Doigrałeś się! Sam tego chciałeś. Tylko
żebyś później, jak dostaniesz lanie, nie beczał jak baba i nie
leciał na skargę do matki.
- Sam pobiegniesz do swojej, pieprzony Grubasie! – odciąłem się.
Grzegorz po raz drugi użył mojego przezwiska, co sprawiło, że
postawiłem wszystko na jedną kartę. Teraz musiałby mnie, chyba,
zabić, aby mnie do czegokolwiek zmusić.
Nazwałem go Grubasem. To przeważyło szalę. Grzegorz nie mógł mi
tego puścić płazem. W tym momencie, zanim się spostrzegłem i
zdążyłem zareagować, zrobił krok w moim kierunku i z otwartej
dłoni uderzył mnie w twarz. Nie podejrzewałem, że ten opas
potrafi tak szybko się ruszać. Ale to on bił, jak baba! Jego cios
rozkwasił mi nos, ale nie miał dostatecznej siły, aby powalić
mnie na ziemię.
Poczułem pieczenie policzka i spadające z nosa krople krwi. Nie
zrobiło to na mnie wrażenia. Zawsze miałem wrażliwy nos i
przyzwyczaiłem się do tego, że krew puszcza mi się z byle powodu.
To chlaśnięcie, wbrew przewidywaniom Grzegorza, zamiast ostudzić
mój zapał, podziałało na mnie, jak czerwona płachta na byka.
Sprawiło, że do reszty straciłem trzeźwy rozsądek i z
wściekłością, która się we mnie zagotowała, walnąłem go
głową w brzuch.
Piotrek nie miał wyjścia. Po raz pierwszy w życiu przełamał swój
strach i niechęć do walki. Pokonał paraliżującą go niemoc i
twardo stanął za moimi plecami. Musiał to zrobić, bo inaczej
Grzegorz z Jackiem stłukli by mnie na kwaśne jabłko.
Na moście się zakotłowało. Nie pamiętam dokładnie przebiegu
potyczki. Ale musieliśmy zaskoczyć ich swoją determinacją i
uporem, bo nie zdołali nas powstrzymać i po niedługim czasie
znaleźliśmy się po naszej stronie rzeki. Nieźle przy tym obaj
oberwaliśmy. Nasze ubrania przypominały brudne, wypaplane w błocie
ścierki, ale teraz nie miało to już żadnego znaczenia. Rozpierała
nas duma, bo nie daliśmy się zastraszyć. Pokazaliśmy im, że nie
jesteśmy tchórzami. Umiemy walczyć o swoje i nikt bezkarnie nie
może stawać przed nami na moście i zażądać okupu za przejście.
Grzegorz i Jacek także nie wyszli z tego starcia bez szwanku i nie
wyglądali lepiej od nas. Wiedzieli, że ponieśli porażkę, bo nie
udało im się nas pokonać i wymusić okupu. Próbowali jeszcze
ratować twarz: długo stali na moście, puszyli się, wymyślali nam
i grozili, co z nami zrobią przy następnej okazji. My jednak nie
przejmowaliśmy się tym. Mieliśmy pewność, że nie będzie
żadnego następnego razu, bo teraz oni dobrze się zastanowią zanim
znowu zdecydują się komuś zastąpić drogę.
Nie wyglądałem dobrze. Kapiąca z nosa krew poplamiła mi kurtkę.
Wiedziałem, że w domu czeka mnie jeszcze poważna rozmowa z mamą,
która będzie chciała dowiedzieć się, co się stało. Ale nie
miałem zamiaru się skarżyć. Cieszyłem się, że tego dnia, po
raz pierwszy w życiu, zupełnie świadomie – jakby powiedział mój
ojciec – zachowałem się, jak prawdziwy mężczyzna. Stanąłem po
stronie przyjaciela i nie pozwoliłem go skrzywdzić.
A przecież obaj byliśmy jeszcze małymi, przestraszonymi, stojącymi
u progu życia chłopcami. Ale instynktownie, już wtedy,
wyczuwaliśmy, że istnieje bardzo cienka granica pomiędzy odwagą a
tchórzostwem – pomiędzy dobrem i złem, której nigdy nie powinno
się przekraczać. I tylko ja wiedziałem, że dużo nie brakowało,
abym tego dnia, dał się zastraszyć i zachował się jak zwykły
palant, który w chwili zagrożenia bierze nogi za pas, ratuje tylko
własny tyłek.
Piotrek, najprawdopodobniej, miał podobne odczucia, bo także nic w
domu nie powiedział. Pomimo to jego ojciec dowiedział się o
wszystkim. Widać jednak był zadowolony z postawy syna. Uznał, że
jest on już na tyle dorosły, aby mógł mu zaufać i pozostawić
więcej swobody. I od tego dnia, pomimo, że wiele go to musiało
kosztować, przestał go odprowadzać i wychodzić po niego do
szkoły.
Dwa tygodnie po tym zdarzeniu, w sobotę po południu, siedziałem na
strychu naszego domu, gdzie z leszczynowego drewna strugałem łuk i
strzały. Od kilku dni, razem z chłopakami z okolicy,
przygotowywałem sprzęt do zabawy w Indian.
Wysoko pod dachem było bardzo ciepło i przyjemnie, więc tej wiosny
urządziłem sobie tam osobistą kryjówkę, w której trzymałem
swoje skarby.
Przez szpary w dachówce i wywietrzniki w bocznych ścianach mogłem
z ukrycia obserwować drogę i podwórko. Czasami wyobrażałem
sobie, że jestem wojownikiem z plemienia Apaczy; siedzę w orlim
gnieździe i pilnuję, żeby w pobliżu mojej wioski nie kręcił się
żaden wróg. Z podwórka i drogi, do moich uszu dolatywały różne
ciekawe odgłosy, na które normalnie, stąpając po ziemi, nigdy bym
nie zwrócił uwagi.
Gdy nie miałem ciekawszego zajęcia, śledziłem krążące po
zagrodzie gęsi, kury i kaczki i nastroszone wojowniczo, olbrzymie,
wiecznie gulgoczące indyki. Zafascynowany bujnym życiem, które
toczyło się przed moimi oczami, wsłuchiwałem się w ich ptasie
rozmowy. Co pewien czas zwyczajną monotonię wiejskiej zagrody
przerwała jakaś rozwrzeszczana, zwiastująca gości, stara sroka
albo krążąca nad wsią mała chmurka gołębi pocztowych naszego
sąsiada.
W pewnej chwili skrzypnęła bramka. Ktoś wszedł na podwórko.
Zerknąłem przez szparę w dachówce i zobaczyłem, że jest to
ojciec Piotrka.
- Dzień dobry, Zosiu – powiedział do mojej mamy, która w ogródku
przed domem okopywała grządkę żółtych narcyz. – Piękne
kwiaty. Szkoda, że kwitną tylko na wiosnę.
- Tak. Piękne! – zgodziła się mama, trochę zaskoczona
niecodzienną wylewnością swojego szwagra.
- Idę do sklepu po gwoździe. Pomyślałem sobie, że przy okazji
zajdę do was. Mam sprawę do Kacpra. Jest w domu?
- Gdzieś tu powinien być. Ale o co chodzi? – zaniepokoiła się
mama. – Co ten urwis znowu narozrabiał?
- Nic, o ile mi wiadomo. To dobry chłopak. Mam tu coś dla niego za
pazuchą...
Mama popatrzyła na niego zaskoczona. I pomyślała, że musiało
wydarzyć się coś szczególnego. Kowal nie był człowiekiem
rozrzutnym. I w zasadzie, do tej pory, bez ważnego powodu, nie
obdarowywał ludzi prezentami.
Kacper! – krzyknęła, nie wiedząc, gdzie się mnie może
spodziewać.
- Chodź tutaj szybko! – dodała, gdy się odezwałem. – Wujek
Bartłomiej chce z tobą pogadać.
Trochę zaniepokojony dziwnym zachowaniem Kowala – po nim
wszystkiego można było się spodziewać – zszedłem na dół.
Bartłomiej uśmiechnął się do mnie. Rozpiął na piersiach swoją
przepastną, myśliwską kurtkę i spod pazuchy wyjął małego,
czarnego szczeniaka z białą gwiazdką na czole. Był to, dopiero co
odłączony od matki, maleńki szczeniak. Najpiękniejszy piesek,
jakiego widziałem w życiu. I od razu wesoło na mnie zaszczekał.
- To dla ciebie – powiedział Bartłomiej. – Żebyś o nas nie
zapomniał, gdy po wakacjach wyprowadzimy się do miasta. Zawsze
możesz nas odwiedzać.
O takim psie marzyłem przez całe życie.
Wyciągnąłem ręce i szybko zabrałem szczeniaka, aby Kowal się
nie rozmyślił. Utkwiły mi bowiem w pamięci słowa babci, która
kiedyś powiedziała, że Bartek, to złoty człowiek, ale ma sto
myśli na minutę, i nigdy nie wiadomo, co i kiedy strzeli mu do
głowy.
- Właśnie miałem go sprzedać, ale żal mi się zrobiło i
pomyślałem sobie, że po co mam oddawać pieska w obce ręce, skoro
u was będzie mu najlepiej... – Bartłomiej usprawiedliwiał się
przed mamą, ale ja już go nie słuchałem. Byłem szczęśliwy.
Zabrałem szczeniaczka do swojej kryjówki na strych, nazwałem go
Czarek i od razu się z nim zaprzyjaźniłem.
Koniec
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz