sobota, 24 października 2015

Miłość - ta duchowa, i ta fizyczna, to wspaniała sprawa. I od zawsze łączyła ludzi z różnych kultur.
Moje opowiadanie, któremu nadałem tytuł "Pożądanie" chyba temu nie przeczy. Przeczytaj, a może i ty poczujesz w sobie ten ogień, który trawił mojego bohatera.

Pożądanie

Były szczęśliwe lata trzydzieste dwudziestego wieku. W pewnym miasteczku, w południowej Polsce, w którym od wieków zgodnie współżyli ze sobą Polacy, Żydzi i Ukraińcy, położonym w odległości trzydziestu kilometrów od Przemyśla, na wierzy kościelnej ozwały się dzwony wzywające wiernych na poranną modlitwę.
- Wio! Koniki moje – krzyczał Antek, wymachując raźno długim batem.
Był krzepkim mężczyzną po trzydziestce, gospodarzącym na dziesięciu morgach, który ponadto, od kilku lat, wynajmował się u karczmarza, starego Żyda Icka do przywożenia towarów ze składnicy kolejowej w Przemyślu.

Obok niego, na wozie, na ciepłej baranicy, otulona długą brązową chustką, siedziała młoda jeszcze i bardzo piękna kobieta o mocno orientalnej urodzie. Była to Salomea, żona starego karczmarza, która miała w sobie coś takiego, że ilekroć Antek spojrzał na nią, czuł, iż budzi się w nim prawdziwy mężczyzna i ma ochotę, nie zważając na nic i nie pytając o zgodę, podejść i wziąć ją w ramiona.
Sanie w kopnym śniegu posuwały się wolno do przodu. Bezchmurne niebo wróżyło jasny, mroźny dzień. Jeden z tych, w którym zimny blask słońca jaskrawo odbija się od puszystego, białego śniegu i zmusza człowieka do mrużenia oczu. A w skrzypiącą ciszę grudniowego poranka, co pewien czas, brutalnie, wdzierał się głośny turkot, szukającego żeru, pracowitego dzięcioła.
Od czasu, gdy Icek przeziębił się i zachorował na tą potliwą chorobę, Antek ani razu nie jeździł do miasta. Odwykłe od ciężkiej drogi konie szły stępa. W niektórych miejscach, na nierównościach sanie przechylały się i podskakiwały niebezpiecznie, więc kobieta, w obawie przed wypadnięciem, jedną ręką mocno opierała się o poręcz zaprzęgu, a drugą chwytała woźnicę za ramię i niespokojnie wierciła się na siedzeniu. To sprawiło, że Antek poczuł w nozdrzach, przebijający się przez odzież, zapach jej kobiecego ciała, a później niespodziewanie owładnęło nim trudne do opanowania pożądanie. Było to coś niesamowicie intensywnego, z czym do tej pory nigdy się nie spotkał. I wydawało mu się, że Żydówka, młoda żona starego pryncypała przeżywa także coś podobnego. Bał się jednak sam wyciągnąć do niej rękę i zrobić to, czego zapowiedź od dawna wisiała pomiędzy nimi w powietrzu, i co było nieuniknione, do czego jednak oboje nie mogli i nie mieli odwagi otwarcie się przyznać.
W karczmie brakowało już wódki i tytoniu. Jcek, złożony chorobą, leżał na łóżku i patrzył przez okno, jak krótkie grudniowe dni przemykają niepostrzeżenie pomiędzy świtaniem a zmrokiem i martwił się, że interes mu podupada. Więc po długim namyśle zdecydował się, pierwszy raz, wysłać żonę samą, z woźnicą do miasta. Liczył na to, że szybko się uwiną i przed nocą wrócą z powrotem.
Antek zatarł ręce. Czuł na sobie ciężar tych wszystkich ostatnich szarych dni, w których wiszące nisko nad ziemią ołowiane chmury, przysłaniały wierzchołki drzew rosnących przy jego chałupie i gęstym, szarym powietrzem zabijały tę odrobinę radości i światła, która przedzierała się, mimo wszystko, przez gęste zastępy śnieżnych obłoków.
- Konie się zmęczyły. Daleko tak nie pójdą! Trzeba będzie niedługo dać im odpocząć i przegryźć trochę obroku – powiedział zupełnie niespodziewanie nawet dla samego siebie, bo przecież ujechali dopiero kilka kilometrów i byli dopiero na początku drogi.
- Dlaczego nie pójdą? Antoni, czy mój mąż za mało ci płaci za twoją robotę? – zapytała marszcząc ciemne, półokrągłe, zawieszone nisko nad pięknymi oczami, gęste brwi.
- Nie narzekam na zarobek. Ale od dawna, z pewnego powodu, ciężko mi u niego pracować – odpowiedział Antek i zamruczał coś jeszcze niezrozumiałego pod nosem, czego nie miał odwagi prosto i wyraźnie powiedzieć. Ale Salomea nie była w ciemię bita i chyba zrozumiała, o co chodzi, bo nie pytała więcej.
Wysoko ponad lasem zerwał się lekki wiatr, który zakołysał wierzchołkami smukłych drzew i poprószył igiełkami strąconego z nich, zmrożonego śniegu. W niektórych miejscach, obciążone ponad miarę gałęzie drzew, wisiały nisko nad drogą, tworząc przepiękny, baśniowy tunel. Tu i ówdzie na śniegu widniały świeże tropy jeleni, ale Antek nie zwracał na nie uwagi. Nawet spłoszony dzik, który wyrwał się z jakiegoś legowiska i przemknął przez drogę tuż przed końmi nie zdołał wyrwać go z miłosnego zamroczenia. Konie również ani drgnęły. Szły równo, wydymając w zimowy świat kłęby białej pary. Mroźne, czyste powietrze drażniło nozdrza i wyostrzało wszystkie zmysły.
- Stój! – krzyknął Antek napinając mięśnie rąk i ściągając lejce.
Sanie zatrzymały się w zacisznym miejscu, pomiędzy dwiema młodymi jodełkami. Antek wysunął na zewnątrz nogi i zeskoczył na ziemię. Wyjął spod siedzenia wiązkę siana, rzucił je koniom i poklepał je po szerokich, wypasionych zadach.
Żydówka wodziła za nim, zaskoczonym, pytającym wzrokiem. Czarne, krucze włosy, wysunęły się jej spod grubiej, kremowej chustki, która kontrastowała z zarumienioną na mrozie, zdrową twarzą młodej, gorącej kobiety.
- Mieszkam tutaj niedaleko za lasem – powiedział z trudem opanowując drżenie warg. – Konie muszą trochę odpocząć, a ja tymczasem ścieżką w dół strumyka skoczę na chwilę do chałupy. Z babą jeszcze dzisiaj nie gadałem, więc trudno mi tak jechać na cały dzień.
Salomea poruszyła się na saniach. Koc opadł w dół odsłaniając, pulchne, zgrabne, zakryte spódnicą, długie nogi. Mądra, zaczerwieniona na mrozie twarz nie zdradzała żadnej myśli, ale jej błyszczące oczy mówiły, aż za wiele: Mąż chorował i dawno nie była z mężczyzną.
Antek stał przez chwilę nieruchomo. Biła od niego dziwna męska siła, jakaś niepotrzebna zapalczywość i zdecydowanie. Poprawił gruby, barani kożuch i czapkę na głowie. Następnie odwrócił się na pięcie i raźnym, żołnierskim krokiem przemyskiego kawalerzysty, schodził w dół.
Patrzyła za nim nie mogąc wykrztusić żadnego słowa. Grube, mocno w tej chwili zaciśnięte usta, straciły czerwoną barwę. Dziwne gorąco, palące w żołądku, jak kieliszek dobrej wódki, pomimo mrozu, krążyło po jej ciele, obejmując stopniowo okolice bioder i nogi. Słońce nadal świeciło bladym, zimnym światłem, a wiatr z wierzchołków drzew zbliżył się do ziemi i delikatnymi, mroźnymi muśnięciami całował rozognioną twarz kobiety.
- Antek! – krzyknęła. – Ty głupi! Ta gdzie pójdziesz, kiedy to będzie? I do miasta przed południem nie zdążymy! Ta czy ja nie mam tego, co i wasze baby?
Zatrzymał się w połowie kroku i szybko ruszył z powrotem. Szum lasu zagłuszył skrzypienie zmrożonego śniegu pod butami.
Salomea zsunęła się z siedzenia. Czekała. Była pewna, że tego chce, ale wiedziała również, że odrzuciłaby zaloty Antka, gdyby sam próbował sięgnąć po nią ręką.
Wymoszczone słomą sanie miały odpowiednią długość i doskonale nadawały się do tej roboty.
Po pewnym czasie Antek podniósł się, poprawił spodnie. Konie stały zmarznięte, a po wiązce siana nie było już śladu.
Żydówka uśmiechnęła się do niego, usiadła na siedzeniu i okryła kocem szczelnie nogi.
- Wio! Koniki moje – krzyknął, strzelając z bata.
Konie ruszyły. Szły wolno, a później coraz szybciej.
Antek odetchnął z ulgą. Był zadowolony, bo wreszcie opuściło go to cholerne napięcie, które towarzyszyło mu od chwili wyjazdu z przed karczmy. Mógł więc zająć się tym, do czego został wynajęty. I przyszło mu do głowy, że nie tylko stary Grosmann, karczmarz z miasteczka – który podobno, gdy był młodszy, nie przepuścił żadnej wiejskiej dziewczynie pracującej w karczmie – ale i on będzie miał swój udział w mieszaniu się tych dwóch, od wieków zgodnie współżyjących ze sobą kultur.

Wiesław Hop

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz