Moje opowiadanie, któremu nadałem tytuł "Pożądanie" chyba temu nie przeczy. Przeczytaj, a może i ty poczujesz w sobie ten ogień, który trawił mojego bohatera.
Pożądanie
Były szczęśliwe lata trzydzieste dwudziestego wieku. W pewnym
miasteczku, w południowej Polsce, w którym od wieków zgodnie
współżyli ze sobą Polacy, Żydzi i Ukraińcy, położonym w
odległości trzydziestu kilometrów od Przemyśla, na wierzy
kościelnej ozwały się dzwony wzywające wiernych na poranną
modlitwę.
- Wio! Koniki moje – krzyczał Antek, wymachując raźno długim
batem.
Był krzepkim mężczyzną po trzydziestce, gospodarzącym na
dziesięciu morgach, który ponadto, od kilku lat, wynajmował się u
karczmarza, starego Żyda Icka do przywożenia towarów ze składnicy
kolejowej w Przemyślu.
Obok niego, na wozie, na ciepłej baranicy, otulona długą brązową
chustką, siedziała młoda jeszcze i bardzo piękna kobieta o mocno
orientalnej urodzie. Była to Salomea, żona starego karczmarza,
która miała w sobie coś takiego, że ilekroć Antek spojrzał na
nią, czuł, iż budzi się w nim prawdziwy mężczyzna i ma ochotę,
nie zważając na nic i nie pytając o zgodę, podejść i wziąć ją
w ramiona.
Sanie w kopnym śniegu posuwały się wolno do przodu. Bezchmurne
niebo wróżyło jasny, mroźny dzień. Jeden z tych, w którym zimny
blask słońca jaskrawo odbija się od puszystego, białego śniegu i
zmusza człowieka do mrużenia oczu. A w skrzypiącą ciszę
grudniowego poranka, co pewien czas, brutalnie, wdzierał się głośny
turkot, szukającego żeru, pracowitego dzięcioła.
Od czasu, gdy Icek przeziębił się i zachorował na tą potliwą
chorobę, Antek ani razu nie jeździł do miasta. Odwykłe od
ciężkiej drogi konie szły stępa. W niektórych miejscach, na
nierównościach sanie przechylały się i podskakiwały
niebezpiecznie, więc kobieta, w obawie przed wypadnięciem, jedną
ręką mocno opierała się o poręcz zaprzęgu, a drugą chwytała
woźnicę za ramię i niespokojnie wierciła się na siedzeniu. To
sprawiło, że Antek poczuł w nozdrzach, przebijający się przez
odzież, zapach jej kobiecego ciała, a później niespodziewanie
owładnęło nim trudne do opanowania pożądanie. Było to coś
niesamowicie intensywnego, z czym do tej pory nigdy się nie spotkał.
I wydawało mu się, że Żydówka, młoda żona starego pryncypała
przeżywa także coś podobnego. Bał się jednak sam wyciągnąć do
niej rękę i zrobić to, czego zapowiedź od dawna wisiała pomiędzy
nimi w powietrzu, i co było nieuniknione, do czego jednak oboje nie
mogli i nie mieli odwagi otwarcie się przyznać.
W karczmie brakowało już wódki i tytoniu. Jcek, złożony chorobą,
leżał na łóżku i patrzył przez okno, jak krótkie grudniowe dni
przemykają niepostrzeżenie pomiędzy świtaniem a zmrokiem i
martwił się, że interes mu podupada. Więc po długim namyśle
zdecydował się, pierwszy raz, wysłać żonę samą, z woźnicą do
miasta. Liczył na to, że szybko się uwiną i przed nocą wrócą z
powrotem.
Antek zatarł ręce. Czuł na sobie ciężar tych wszystkich
ostatnich szarych dni, w których wiszące nisko nad ziemią ołowiane
chmury, przysłaniały wierzchołki drzew rosnących przy jego
chałupie i gęstym, szarym powietrzem zabijały tę odrobinę
radości i światła, która przedzierała się, mimo wszystko, przez
gęste zastępy śnieżnych obłoków.
- Konie się zmęczyły. Daleko tak nie pójdą! Trzeba będzie
niedługo dać im odpocząć i przegryźć trochę obroku –
powiedział zupełnie niespodziewanie nawet dla samego siebie, bo
przecież ujechali dopiero kilka kilometrów i byli dopiero na
początku drogi.
- Dlaczego nie pójdą? Antoni, czy mój mąż za mało ci płaci za
twoją robotę? – zapytała marszcząc ciemne, półokrągłe,
zawieszone nisko nad pięknymi oczami, gęste brwi.
- Nie narzekam na zarobek. Ale od dawna, z pewnego powodu, ciężko
mi u niego pracować – odpowiedział Antek i zamruczał coś
jeszcze niezrozumiałego pod nosem, czego nie miał odwagi prosto i
wyraźnie powiedzieć. Ale Salomea nie była w ciemię bita i chyba
zrozumiała, o co chodzi, bo nie pytała więcej.
Wysoko ponad lasem zerwał się lekki wiatr, który zakołysał
wierzchołkami smukłych drzew i poprószył igiełkami strąconego z
nich, zmrożonego śniegu. W niektórych miejscach, obciążone ponad
miarę gałęzie drzew, wisiały nisko nad drogą, tworząc
przepiękny, baśniowy tunel. Tu i ówdzie na śniegu widniały
świeże tropy jeleni, ale Antek nie zwracał na nie uwagi. Nawet
spłoszony dzik, który wyrwał się z jakiegoś legowiska i
przemknął przez drogę tuż przed końmi nie zdołał wyrwać go z
miłosnego zamroczenia. Konie również ani drgnęły. Szły równo,
wydymając w zimowy świat kłęby białej pary. Mroźne, czyste
powietrze drażniło nozdrza i wyostrzało wszystkie zmysły.
- Stój! – krzyknął Antek napinając mięśnie rąk i ściągając
lejce.
Sanie zatrzymały się w zacisznym miejscu, pomiędzy dwiema młodymi
jodełkami. Antek wysunął na zewnątrz nogi i zeskoczył na ziemię.
Wyjął spod siedzenia wiązkę siana, rzucił je koniom i poklepał
je po szerokich, wypasionych zadach.
Żydówka wodziła za nim, zaskoczonym, pytającym wzrokiem. Czarne,
krucze włosy, wysunęły się jej spod grubiej, kremowej chustki,
która kontrastowała z zarumienioną na mrozie, zdrową twarzą
młodej, gorącej kobiety.
- Mieszkam tutaj niedaleko za lasem – powiedział z trudem
opanowując drżenie warg. – Konie muszą trochę odpocząć, a ja
tymczasem ścieżką w dół strumyka skoczę na chwilę do chałupy.
Z babą jeszcze dzisiaj nie gadałem, więc trudno mi tak jechać na
cały dzień.
Salomea poruszyła się na saniach. Koc opadł w dół odsłaniając,
pulchne, zgrabne, zakryte spódnicą, długie nogi. Mądra,
zaczerwieniona na mrozie twarz nie zdradzała żadnej myśli, ale jej
błyszczące oczy mówiły, aż za wiele: Mąż chorował i dawno nie
była z mężczyzną.
Antek stał przez chwilę nieruchomo. Biła od niego dziwna męska
siła, jakaś niepotrzebna zapalczywość i zdecydowanie. Poprawił
gruby, barani kożuch i czapkę na głowie. Następnie odwrócił się
na pięcie i raźnym, żołnierskim krokiem przemyskiego
kawalerzysty, schodził w dół.
Patrzyła za nim nie mogąc wykrztusić żadnego słowa. Grube, mocno
w tej chwili zaciśnięte usta, straciły czerwoną barwę. Dziwne
gorąco, palące w żołądku, jak kieliszek dobrej wódki, pomimo
mrozu, krążyło po jej ciele, obejmując stopniowo okolice bioder i
nogi. Słońce nadal świeciło bladym, zimnym światłem, a wiatr z
wierzchołków drzew zbliżył się do ziemi i delikatnymi, mroźnymi
muśnięciami całował rozognioną twarz kobiety.
- Antek! – krzyknęła. – Ty głupi! Ta gdzie pójdziesz, kiedy
to będzie? I do miasta przed południem nie zdążymy! Ta czy ja nie
mam tego, co i wasze baby?
Zatrzymał się w połowie kroku i szybko ruszył z powrotem. Szum
lasu zagłuszył skrzypienie zmrożonego śniegu pod butami.
Salomea zsunęła się z siedzenia. Czekała. Była pewna, że tego
chce, ale wiedziała również, że odrzuciłaby zaloty Antka, gdyby
sam próbował sięgnąć po nią ręką.
Wymoszczone słomą sanie miały odpowiednią długość i doskonale
nadawały się do tej roboty.
Po pewnym czasie Antek podniósł się, poprawił spodnie. Konie
stały zmarznięte, a po wiązce siana nie było już śladu.
Żydówka uśmiechnęła się do niego, usiadła na siedzeniu i
okryła kocem szczelnie nogi.
- Wio! Koniki moje – krzyknął, strzelając z bata.
Konie ruszyły. Szły wolno, a później coraz szybciej.
Antek odetchnął z ulgą. Był zadowolony, bo wreszcie opuściło go
to cholerne napięcie, które towarzyszyło mu od chwili wyjazdu z
przed karczmy. Mógł więc zająć się tym, do czego został
wynajęty. I przyszło mu do głowy, że nie tylko stary Grosmann,
karczmarz z miasteczka – który podobno, gdy był młodszy, nie
przepuścił żadnej wiejskiej dziewczynie pracującej w karczmie –
ale i on będzie miał swój udział w mieszaniu się tych dwóch, od
wieków zgodnie współżyjących ze sobą kultur.
Wiesław Hop
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz