Ślepa Temida
- Nie trzeba wam adwokata! Dobrze wam radzę! Taki wyszczekany
miejski pyskacz wyciśnie was z forsy jak gąbkę; wydoi – za
przeproszeniem - jak ciele krowę na pastwisku i puści z torbami, a
przeciwko radnemu i sołtysowi, i ich klice, i tak nic nie wskóracie.
To bogacze! Z pieniędzmi się nie liczą! Stać ich na
sprawiedliwość! Na pewno wynajęli już najdroższą w Przemyślu
papugę, więc są pewni swego. Uważają, że wygraną mają w
kieszeni! Mówię wam o tym, bo trochę już żyję na tym parszywym
świecie i mam doświadczenie. Nie to co wy – gołowąsy!
Stanisław Ignatowski mieszkał w Nienadowej, skąd rozchodzą się
drogi w kierunku Przemyśla, Rzeszowa, Birczy i Pruchnika, w oficynie
zamienionego na szkołę rolniczą starego dworu. Tutaj, dawno temu,
żył i tworzył słynny pisarz i satyryk, Aleksander Fredro; i
Stanisław – może i słusznie – uważał się za jego potomka z
nieślubnego łoża. Był przekonany, że to po nim odziedziczył
pociąg do kobiet i charakterystyczny, jedyny w swoim rodzaju,
nienadowski dowcip.
Zanim się odezwał długo siedział przy stoliku w restauracji
„Balaba” w Dubiecku; w milczeniu popijał piwo prosto z butelki i
dyskretnie przysłuchiwał się biadoleniu czterech podchmielonych
młokosów z Nienadowej. Doskonale znał ich problem, bo od kilku
miesięcy było o nim głośno w całej wsi.
Wiedział, że ci czterej chłopcy, w raz z kilkoma kumplami, którym
udało się zachować anonimowość, rozbili w puch zabawę
karnawałową, którą sołtys Wincenty Grabowski i radny Józef
Adamczyk, wraz z kołem gospodyń wiejskich zorganizowali w dawnej
sali balowej pałacu Fredrów dla zaproszonych gości z gminy i
wybranych starannie miejscowych gospodarzy.
Chłopcy byli podchmieleni. Mieli ochotę potańczyć z dziewczynami
z obsługi i nie spodobało im się, że impreza w wiejskiej
świetlicy ma charakter zamknięty. Gdy próbowali wejść do środka,
zagrodził im drogę radny Adamczyk. Był stanowczy i pewny swoich
racji, bo najbliższe wybory samorządowe, w których zamierzał
poddać się ocenie elektoratu, miały się odbyć dopiero za dwa
lata. Doszło do wymiany zdań i szarpaniny, w którą wmieszał się
znany z ciętego języka, narwany Grabowski. W efekcie tego wszyscy
wytoczyli się na zewnątrz, gdzie przedstawicieli lokalnej władzy
bezceremonialnie wytarzano w śniegu i obito im tłuste mordy.
Idąc za ciosem rozjuszeni młodzieńcy, na plecach swoich
przeciwników, wjechali do środka. Zgasili światło, poprzewracali
suto zastawione stoły, przestraszyli kobiety i na długo przed
północą zakończyli ten dobrze zapowiadający się, sponsorowany z
pieniędzy wiejskich, bal, który miał trwać do samego rana.
Nawet wójt Duplaga, który dawno temu rozpoczynał karierę jako
nauczyciel w Technikum Rolniczym w Nienadowej, w obawie, aby jego
godność osobista związana z piastowaną już drugą kadencję
funkcją publiczną, wraz ze swoją uroczą, o połowę młodszą od
niego, tryskającą seksapilem partnerką, ratował się ucieczką
przez okno.
Radny i sołtys złożyli skargę do sądu. Podali świadków,
ustalili swoje roszczenia odszkodowawcze za straty materialne i
moralne; za naruszenie ich nietykalności cielesnej i ból. Swoje
racje podparli mocno zaświadczeniami od lekarza sądowego,
potwierdzającymi doznane w czasie bójki obrażenia. Wszystko szło
jak po maśle i wydawało się, że tylko cud może uratować młodych
chuliganów od srogiej kary.
- Ty, Wróż, skoroś taki mądry i nie każesz wynajmować adwokata,
to powiedz nam, co mamy robić? – zapytał Franek Gibała,
najstarszy z nich.
- Powiem! Pewnie, że powiem, ale nie za darmo! Dzisiaj wszystko
kosztuje! Na adwokata wydacie dużo pieniędzy, ale równie dobrze
możecie wyrzucić je w błoto, bo on wam nie pomoże. Podajcie mnie
za świadka, a gwarantuję, że żadnemu włos z głowy nie spadnie!
Będzie was to kosztowało dwie skrzynki wina „Patykiem pisane”.
Innego nie piję! I nic więcej! Postawcie jedną teraz, jako
zaliczkę, a drugą po rozprawie. Oczywiście zabawimy się razem, bo
nie lubię pić do lusterka.
Ignatowski miał swoje porachunki z sołtysem i radnym i chciał się
na nich zemścić. Nie chodziło mu o siebie, tylko o żonę, przed
którą musiał świecić oczami, gdy okazało się, że nie
zmieścili się na liście gości zaproszonych na imprezę.
Zapomnieli o nim; albo uznali za marną personę – starego dziada i
pijaka, którego nie warto już zapraszać do swojego towarzystwa.
Gdy doszli do władzy, zaufali własnym głowom. Zapomnieli, że
jeszcze nie tak dawno we wsi nie działo się nic bez jego wiedzy i
zgody. Wszyscy, nie wyłączając ich samych, chodzili do niego po
radę, a on „wróżył” im jak z kart.
Za tą odrobinę satysfakcji, to jedyne „dziękuję!” oraz
czasami, nieobowiązkową, szklaneczkę wina dla towarzystwa
rozstrzygał spory i rozwiązywał problemy. Pozwalał wszystkim –
bezinteresownie – korzystać ze swojego bogatego doświadczenia
życiowego i tego – otrzymanego od Niebios – daru jasnowidzenia,
dzięki któremu rozumiał wszystko lepiej od innych.
W młodości wróżył z kart do tarota. Rozkładał je na stole i
ukazywały mu się na nich czerwone, fosforyzujące litery, z
których, jak z książki, czytał przyszłość. Na prośbę matki
oraz wezwanego na pomoc księdza, obawiającego się, że ta
umiejętność może pochodzić od Złego i groził ekskomuniką,
spalił karty i zaniechał tych cygańskich praktyk. Pomimo to - bez
kart i tych płonących liter – nadal rozumiał świat lepiej od
innych. Z tamtego okresu pozostało mu przezwisko Wróż, które
przylgnęło do niego na całe życie.
Franek Gibała poszeptał coś z kumplami. Otwartą dłonią walnął,
w szerokie jak lotnisko, plecy siedzącego najbliżej Jaśka Dyląga,
po czym odwrócił się do Wróża i powiedział:
- Dobra, stary! Nie wiemy jak możesz nam pomóc, skoro cię tam nie
było, ale umowa stoi! W końcu nie mamy nic do stracenia. Zgadzamy
się na dwie skrzynki wina. Proponuję jednak żebyśmy wyszli na
zewnątrz, bo tutaj robi się gorąco, jak w piekle...
- Ponadto, gdy wszystko pójdzie tak, jak mówisz – wtrącił się
do rozmowy Janek Makara – dorzucimy do wina parę stówek;
powiedzmy za stracony czas i pokrycie kosztów podróży do
Przemyśla.
- To ładnie z waszej strony, że myślicie o wszystkim, ale przymusu
nie ma. Wystarczy mi wino i świadomość, że sprawiedliwości
stanie się zadość.
- O jakiej sprawiedliwości mówisz do jasnej cholery? –
zaniepokoił się Jacek Babicki , pseudonim Baba, czwarty z
oskarżonych mężczyzn. Przy swoich rosłych kumplach wyglądał
dosyć niepozornie, ale był z nich najinteligentniejszy i rozumiał,
że przez tą bójkę wpakowali się w niezłą kabałę. – Nam
chodzi tylko o wygranie sprawy! O nic więcej! O sprawiedliwość
niech się martwią ci, którzy biorą za to pieniądze.
- Wiem: Czujesz się winny, bo wytarzałeś w śniegu dwóch
cwaniaków, ale im się to od dawna należało. Myśl o tym w ten
sposób i nic się nie martw. Powiedzmy sobie jasno – z dobrym
świadkiem macie duże szanse na wygraną, a bez niego żadnych.
Muszę jednak, Baba, przyznać ci rację. Sąd ze sprawiedliwością
nie ma nic wspólnego! I już niedługo, mam nadzieję, będziecie
się o tym mogli przekonać. Sołtysowi i radnemu – tym zadufanym w
sobie starym draniom należy się nauczka i obiecuję wam, że ją
dostaną!
Na wyłożonym żółtym piaskowcem tarasie, pod dającą cień
olbrzymią zieloną parasolą, którą właściciel restauracji
otrzymał w prezencie od Browarów Żywiec, panował przyjemny,
orzeźwiający chłodek. Dodatkowo rozciągał się stąd piękny
widok na, skąpany w majowym słońcu, rynek miasteczka; na
przylegający do niego, otoczony starodrzewem, piękny,
średniowieczny Zamek Krasickich oraz na – biegnące szerokim
pasmem, daleko na południe, a ż do błyszczącej w oddali pod
lasem, ledwie widocznej, złocistej wstęgi Sanu – falujące w
lekkim wietrze, zielone pszeniczne łany.
Ignatowski popijał wino i z lubością topił wzrok w tej pięknej,
fascynującej, żyznej dali. Pozwalał podchmielonym żółtodziobom
wznosić coraz to nowe toasty, chełpić się swoją młodością i
radością życia. Od czasu do czasu jakby przebudzał się z
zamyślenia, z hipnozy, w którą wprowadzało go wino i to, pachnące
kwiatami, majowe powietrze. Rzucał jakiś kawał, od którego
trzęsły się brzuchy jego towarzyszy, a ich głośny, radosny
rechot wdzierał się przez otwarte okna do gabinetu wójta Duplagi,
u którego, na popołudniowej kawie – jak w każdy targowy wtorek,
po sesją rady gminy siedziało kilka ważnych, lokalnych
osobistości.
- Już niedługo przejdzie im ochota do śmiechu! – powiedział
sołtys z Nienadowej i - jakby z wyrzutem – spojrzał w kierunku
komendanta komisariatu, podkomisarza Mariusza Soboty. – Może byś
coś z tym zrobił! Uszy bolą od tych ciągłych wrzasków.
Komisarz spojrzał na niego obojętnie.
- Póki co, nie ma podstaw do interwencji. Jeszcze mi nie odbiło i
za śmiech nikogo nie będę karał! – odpowiedział. Z jakiegoś
powodu od dawna nie lubił Grabowskiego. I gdyby nie wójt – który
także już nieraz próbował go sobie owijać dookoła palca i
wykorzystywać do własnych celów – twardo nie stał za jego
plecami, chętnie przypomniał by mu to i owo, i dobrał się do
tyłka. Nie mógł jednak tego zrobić bez narażenia się tej klice,
od której, w pewnym sensie, zależała jego kariera.
Dwa tygodnie później, na rozprawie przed Sądem Rejonowym w
Przemyślu, po wysłuchaniu świadków oskarżenia i błyskotliwym
wystąpieniu najdroższego w mieście adwokata, który kilka razy
powoływał się na jakąś ślepą Temidę, chłopcom wydawało się,
że są ugotowani i surowa kara ich nie minie. Mieli wrażenie, że
wyszczekany prawnik sołtysa i radnego upiecze ich na wolnym ogniu.
Wtedy jednak na scenie pojawił się Stanisław Ignatowski i
rozprawa, niespodziewanie, zamieniała się w teatr jednego aktora.
-
Wysoki Sądzie! – Ignatowski pochylił swój olbrzymi tułów i
ogromną, łysą głowę w kierunku wyglądającego surowo i
poprawnie, jak zgrabnie skreślony paragraf z kodeksu karnego,
młodego sędziego. – Wybaczy Sąd moje śmiałe słowa, ale muszę to
powiedzieć. Wy , prawnicy – sędziowie i adwokaci, i urzędnicy
sądowi pracujecie za pieniądze. Ja natomiast przyjechałem tutaj z
daleka, żeby z nie przymuszonej, własnej woli, za darmo, zaświadczyć o
prawdzie! Wiem, że lepiej byłoby dla mnie, gdybym, tak jak inni -
aby nie narazić się władzy - odwrócił się plecami i udał, że
mnie tam nie było, że nic nie widziałem i nic nie wiem! Zdobyłem
się na to, bo nie chcę, aby tym niewinnym młodym chłopcom, już
na początku drogi życiowej – za sprawą ludzi, którym zaufaliśmy
i wybraliśmy ich do władz gminnych, aby tam pilnowali naszych
wiejskich spraw, a nie zajmowali się prywatą – i ich bardzo
drogiego, uczonego adwokata – stała się krzywda; aby zostali
ukarani za coś, za co nie ponoszą żadnej winy! Taki
niesprawiedliwy wyrok mógłby na dobre przetrącić im kręgosłupy
moralne i raz na zawsze podkopać ich zaufanie do instytucji
państwowych. Ja jednak wierze, że Wysoki Sąd rozpatrzy wszystkie
za i przeciw, i wyda sprawiedliwy wyrok!
Sędziemu spodobał się ten wzbudzający zaufanie, rozsądnie
mówiący, stary człowiek. Postanowił jednak przywołać go do
porządku i przerwać tą ciekawą wypowiedź. Nie mógł dopuścić,
aby z pozycji świadka przeszedł on całkowicie do roli obrońcy
oskarżonych.
- Dziękuję za miłe słowa! Teraz jednak proszę przejść do
rzeczy i powiedzieć nam, co pan wie o tej sprawie. Przypominam
również, że świadek zeznaje pod przysięgą!
- Zdaję sobie z tego sprawę i powiem tylko to, co widziały moje
oczy! Ani słowa więcej:
Tamtego dnia, po południu, wraz z moją żoną, Agnieszką, byłem w
odwiedzinach u teściowej, w Śliwnicy. Zasiedzieliśmy się trochę
i do domu wracaliśmy dosyć próżno. Idąc spacerkiem, bo siły już
nie takie jak dawniej, do świetlicy w Nienadowej , obok której
musieliśmy przejść, dotarliśmy około północy.
Przed budynkiem, w którym bawiła się miejscowa elita, stała
grupka młodych chłopców. Niektórzy z nich przez okna zaglądali
do środka, ale byli spokojni i nie robili nic złego. W pewnej
chwili, zamknięte do tej pory drzwi wejściowe do budynku, otworzyły
się i na zewnątrz, z kijami od mioteł w rękach, wybiegli sołtys
i radny. Obaj byli dobrze wstawieni, zataczali się i klnąc jak
szewce, próbowali wypędzić młodzież na drogę, bo nie podobało
im się, że zaglądają do sali. Gdy im się to nie udało, zaczęli,
bez powodu okładać chłopców kijami po głowach i plecach. W ten
sposób wszczęli awanturę i bójkę, w której sami także
ucierpieli. Chłopcy musieli się bronić, tym bardziej, że
sołtysowi i radnemu przybiegło na pomoc kilku innych podchmielonych
kompanów. A wtedy, jak to zwykle bywa na zabawach, powstał ogromny
rozgardiasz. Awantura przeniosła się do sali tanecznej i wszyscy
bili się na kupę, nie wiedząc kto, kogo i za co szarpie za włosy
i bije po pysku.
Tak, to wyglądało! Wysoki Sądzie! – W tym miejscu Wróż uniósł
głowę i śmiało spojrzał w stronę Grabowskiego i Adamczyka,
którzy rzucali mu nienawistne spojrzenia i z czerwonymi wypiekami na
twarzy, szeptali coś ze swoim adwokatem. – Dlatego ja, jako
bezstronny świadek tego żenującego zdarzenia, uważam, że nie ci
młodzi ludzie są winni! Oni tylko się bronili! Winny jest Adamczyk
i Grabowski, którym woda sodowa, i władza, uderzyła do głowy. I
oni powinni zostać ukarani, bo przez swoją głupotę i
lekkomyślność doprowadzili do tej śmiesznej bójki. Wszystko to,
co tutaj powiedziałem widziała także moja Agnieszka, która w
każdej chwili – pomimo, że będzie musiała to odchorować, bo
kobieta jest strachliwa, cierpi na depresję i boi się sądów –może
tutaj przyjechać i potwierdzić moje słowa!
Adwokat strony skarżącej dwoił się i troił, próbując z tej i z
tamtej strony nadgryźć niewygodnego; podchwytliwymi pytaniami
podważyć jego wiarygodność. Ignatowski jednak nie dał się
zapędzić w kozi róg. Z jego zeznań wynikało jasno, że
Grabowskiemu i Adamczykowi alkohol i władza uderzyła do głów. Bez
powodu wszczęli awanturę i zaatakowali chłopców kijami,
doprowadzając do bójki. Nic więc dziwnego, że w konsekwencji sami
również zostali poturbowani.
Sędzia wziął pod uwagę zeznania postronnego świadka, który
przekonał go, że jako jedyny, stojący z boku, trzeźwy człowiek
właściwie oceniał sytuację. Nie wzruszyła go błyskotliwa mowa
końcowa adwokata. Uznał, że przyczyną bójki było wyzywające
zachowanie Grabowskiego i Adamczyka, i umorzył sprawę, obciążając
ich kosztami postępowania sądowego.
Trzy dni później, w niedzielę po południu, Ignatowski w
towarzystwie czterech chłopców siedział przy ognisku za stawem
rybnym i w zaciszu olbrzymich, starych lip - pod którymi, być może,
dawno temu zażywał także chłodu słynny komediopisarz i
wielbiciel kobiet Aleksander Fredro – napawał się zwycięstwem.
Cieszył się, że udało mu się utrzeć nosa swoim wrogom.
Wszyscy na długich leszczynowych patykach piekli kiełbasę i
opędzali się od komarów, które pomimo rozchodzącego się od
ogniska dymu, pchały się do ludzi. Kilka metrów od nich,
zanurzona w wodzie, chłodziła się skrzynka czerwonego wina. Słońce
powoli zapadało za daleką ścianę lasu i zapowiadał się ciepły,
długi, majowy wieczór.
- Wiesz co, Wróż? – zagadnął Jasiek Dyląg.
- Co?
- Nie wiedziałem, że z ciebie taki głowacz! Obroniłeś nasze
tyłki! Należy ci się uczciwa zapłata!
- Młody jesteś i wiele rzeczy jeszcze o mnie nie wiesz!
- A o co chodziło temu adwokatowi z tą ślepą kurą, czy papugą?
- Nie papugą, zakuta pało, tylko Temidą – sprostował go Franek
Gibała.
Ignatowski spojrzał przed siebie na błyszczącą w czerwonym
słońcu, spokojną jak lustro taflę wody, chwilę poczekał i uśmiechnął się do
własnych myśli.
- Najprościej mówiąc, Temida to taka piękna, nieśmiała kobieta,
która chciałaby i boi się. Próbuje być sprawiedliwa, ale nie zawsze jej się to udaje... W sekrecie wam powiem, że ona jest i ślepa, ale na pewno nie jest głucha, więc trzeba
do niej mówić! Ty jednak nie zaprzątaj sobie nią głowy.
Wiesław Hop
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz