ODYNIEC W GUMOWYCH BUTACH
W nocy budziłem się kilka razy, ponieważ rano miałem towarzyszyć
ojcu i naszemu sąsiadowi, Świętemu Michałowi z Długich Zagonów
w wyprawie rowerowej na odpust do Kalwarii Pacławskiej.
Wyruszyliśmy wczesnym świtem; Święty Michał na czele, mój
ojciec i ja.
Przesiąknięte poranną mgłą, chłodne powietrze pachniało już
ścierniskami, aromatem nadchodzącej jesieni i unosiła się w nim
wszechobecna atmosfera wielkiej przygody. Wciągając w nozdrza tą
niemożliwą do opisania woń, pedałowaliśmy w milczeniu, trzymając
głowy w niewidocznych chmurach. W ten sposób minęliśmy łagodne
wzniesienie Góry Panieński Szcząp. Za nami pozostała, posiekana
jarami, lesista dolina Huty Brzuskiej. W Łodzince Górnej
spłoszyliśmy watahę dzików, baraszkujących w pegeerowskim owsie.
A ja, pierwszy raz w życiu, zobaczyłem wschód słońca.
Na widok przebiegającej przed nami, przez drogę zwierzyny, ojciec
mocniej nacisnął na pedały, ponieważ – jak mawiał zwykle o tej
porze roku – był wygłodniały polowania po prawie martwym, letnim
sezonie. I od dawna chodziła za nim i pachniała mu przed nosem
pieczeń z młodego dzika.
-
Panie Boże, długo już żyję na tym świecie, ale jeszcze takiego pięknego stada dzików nie widziałem – powiedział Święty Michał, sadowiąc się na kamiennym ogrodzeniu murowanej cerkwi w Posadzie Rybotyckiej, gdzie zatrzymaliśmy się na pierwszy postój.
Był to mężczyzna zbliżający się do pięćdziesiątki, czerstwy
i ogorzały, jak wysuszony na piecu razowy suchar; taki pasujący do
krajobrazu, prawdziwy wiejski oryginał – nieszkodliwy dziwak o
gołębim sercu. Człowiek niezwykle impulsywny, który swój
przydomek zawdzięczał wielkiej pobożności, corocznym wyprawom na
kalwaryjski odpust oraz – szokującej niektóre bogobojne
gospodynie – barwności języka, gdzie słowa biblijne często
sąsiadowały z przekleństwami.
Drogą w kierunku Rybotycz ciągnęły, nieco spóźnione już
pielgrzymki i przepełnione tobołami wozy konne. A las, kołysany
lekkim wiatrem, huczał kalwaryjskimi pieśniami, gwarem drzew i
szeptem, porastających połoniny, wysokich traw. I szumiały,
płynące po kamieniach - pełne dorodnych, wychodzących o tej porze
do muchy, piegowatych pstrągów - wody Wiaru. Wiaru, który tak
chętnie obmywał i chłodził piękne, ale zmęczone marszem nogi
dziewczyn i młodych kobiet, zatrzymujących się, dla wypoczynku,
przy jego korycie.
-
A ja ci mówię Józefie, przyśniło mi się którejś nocy, że moimi kartoflami, w tym roku, to sam Pan Jezus szedł! – zagadnął Święty Michał, przegryzając pachnącą bułkę z kapustą i serem domowego wypieku. – Bo widzisz kartofle zrosły duże, jak chodaki. Można by je na dożynkach w Birczy pokazywać. Więcej jak cztery do wiadra nie wrzucisz.
-
Co ty mi tu, Michał, za pierdoły opowiadasz – oburzył się ojciec. – Co by tam Pan Jezus w twoich kartoflach robił? Czy ty myślisz, że on w niebie nie ma ważniejszych spraw na głowie?
-
Sam tak na początku pomyślałem – upierał się Michał. – Nawet przyszła mi do głowy taka myśl: „Michał, tyś już chyba całkiem zbaraniał, tak jak te owce, które chowasz”. Ale później zrozumiałem, że coś jednak w tym prawdy musi być. Bo popatrz; na miedzy przy kartoflach posadziłem kiedyś kilka śliwek węgierek, młode są jeszcze i niewyrośnięte, a już w tym roku pierwszy raz dobrze obrodziły, że aż musiałem tykami gałęzie podeprzeć, żeby się nie połamały. A przecież tego lata w całej wsi, w sadach śliwki nie znajdziesz. Więc wydumałem sobie, że jak Pan Jezus kartoflami szedł, to i trochę bijącego od niego blasku na miedzę padło. No i – dzięki Bogu – śliwowica będzie. A przecież nie ma nic lepszego dla chłopa w zimowe, długie wieczory, jak kieliszek dobrej gorzałki.
-
Trudno się nie zgodzić z taką argumentacją – uśmiechnął się ojciec, ale nadal z jakiegoś powodu kręcił głową. – A ze śliwowicą, to masz rację. Tylko, że ja każdy kieliszeczek lubię dobrze kawałkiem pieczonej dziczyzny zagryźć.
-
W takim razie fajnie się składa, Józefie – powiedział Michał. – Bo mam poważny kłopot z dzikiem. Ale o tym pogadamy po odpuście.
Obaj z ojcem znaliśmy dobrze tę historię o Panu Jezusie w
kartoflach, gdyż Michał opowiadał ją już od miesiąca chłopom
pod kościołem po niedzielnej mszy. Dlatego łatwo zapomnieliśmy o
niej na kilka dni.
W drodze powrotnej z Góry Kalwarii, gdy minęliśmy Nowe Sady,
Makowę i kamienne miasteczko Rybotycze, słynące niegdyś
malowanymi tutaj ikonami, Michał powrócił myślami do swojej
gospodarki na Długich Zadonach.
-
Jak już ci mówiłem, Józefie, kłopot mam z dzikiem. Jakiś – sądząc po śladach – duży i ciężki odyniec, każdej nocy wyłazi z lasu, pakuje się na moje pole i robi mi szkodę. Nic bym jeszcze nie mówił, gdyby tylko kartofle żarł, ale jemu i śliwki zasmakowały. Z dolnych gałęzi, które przygięły się prawie do ziemi już wszystko wyćmakał, a teraz, wydaje mi się, trzęsie gwizdem młodymi drzewkami i zjada opadłe owoce, bo strasznie mu posmakowały.
-
To chyba niemożliwe, żeby dzik był do tego zdolny – powiedział ojciec.
-
Nie masz racji! – oburzył się Michał. - Dałbym głowę, że tak jest. Jak tak dalej pójdzie, to nie tylko kartofli, ale i śliwek na śliwowicę dla mnie nic nie zostanie. Trzeba by z tym diabłem zrobić wreszcie jakiś porządek. Dlatego pomyślałem o tobie! Może byś wziął odstrzał od łowczego i spróbował się na niego zasadzić. A ja za to podzielę się z tobą śliwkami. Ale to ciężka sprawa, nie wiem, czy potrafisz go podejść i zastrzelić, bo to jakaś bardzo ostrożna bestia.
Propozycja była niezwykle kusząca, to też ojciec przyjął ją bez
wahania:
-
Potrafię! Michał. Nic się nie martw. Zbliża się pełnia i dobrze by było, gdyby przez parę dni pogoda się utrzymała.
Od tej chwili ruszyliśmy w drogę powrotną jeszcze szybciej.
Zatęskniliśmy się za domem. I czekała nas niecodzienna przygoda
myśliwska.
Michał, obwieszony odpustowymi obarzankami, ciągnął nasz mały
peleton, skracając drogę leśnymi ścieżkami. Jemu spieszyło się
najbardziej.
Około południa, zmęczeni, ale szczęśliwi, stanęliśmy na
szczycie Krukowej Góry. U jej podnóża rozciągała się dolina
naszej wsi: Środkiem wiła się wąska wstęga rzeki, do której
wpadało kilka leśnych, zimnych potoków. Prawie równolegle do niej
biegła kamienista, rozgałęziająca się na kilka przysiółków
wiejska droga. Wzdłuż tej drogi i jej rozgałęzień mieniły się
w słońcu dachy, skupionych ciasno, chłopskich zagród. Mogłem w
niej czytać, jak na mapie. Wieś przypominała olbrzymi, rozłożysty
i bardzo stary dąb. Jego pień tworzył największy przysiółek
Huciska Dolnego, a pozostałe: Stara Huta, Majdan, Hucisko Górne,
Zimny Potok, Żujowy Potok, Baranówka, Korzeniówka, Granice i
Krępak stanowiły mocne rozgałęzienia wielkiego drzewa. My zaś
staliśmy na szczycie korony i patrzyliśmy w dół.
W połowie wzniesienia mienił się w słońcu długi i kwitnący na
czerwono zagon kartofli, a nad nim, na miedzy rosły cztery drzewka
śliwkowe. Jednakże kiedy zeszliśmy niżej, nie zobaczyliśmy na
nich śliwek, tylko rzadkie liście i wydeptaną trawę dookoła
drzewek oraz tropy sporego dzika, a miedzy nimi, wprawne oko
myśliwego, potrafiło dostrzec kilka, niezbyt starannie zatartych,
prowadzących w kierunku wsi, odcisków męskiego, gumowego obuwia.
-
O! Widzę, Michał, że tutaj gościł u ciebie jakiś naprawdę starty i mądry odyniec! Ale na niego odstrzału nikt nam nie da – zażartował ojciec. Było jasne, że śliwki zostały skradzione, a prawdziwy dzik zebrał, co najwyżej, tylko to, co leżało na ziemi.
Święty Michał przez chwilę stał oszołomiony. Milczał i
wyglądał tak, jakby go ktoś porządnie zdzielił po głowie
drewnianym tłuczkiem do duszenia kartofli dla świń. Po pewnym
czasie jednak wyrwał się z tego letargu, zaczął dreptać w
miejscu i machać rękami.
-
Panie Boże! Ukradł wszystko! Skurwysyn! Pomimo to, ja mu tam nic złego nie życzę. Po kalwaryjskiej spowiedzi jestem. Na zdrowie niech mu pójdzie... – powiedział. - Ale tak po sprawiedliwości, Panie Boże, spraw, żeby go jeszcze dziś, tam gdzie jest, jasny szlag trafił! – dodał po chwili.
Święty Michał nie szukał złodzieja. We wsi jednak mówiono, że
tego roku jedynie Raj z Zimnego Potoka, w Boże Narodzenie częstował
gości doskonałą śliwowicą.
Dzisiaj nie ma już mojego ojca Józefa i Świętego Mikołaja z
Długich Zagonów. Odeszli, jak powiadają myśliwi, do Krainy
Wiecznych Łowów. Ale pozostała ta sama magiczna dolina z czasów
mojego dzieciństwa. Gdzie, jak dawniej sarny i jelenie wychodzą na
łąki do pasącego się bydła, a dziki penetrują pola, i jak się
przekonałem ubiegłej jesieni – nadal trzęsą śliwkami w starych
sadach.
„Panie Boże!” – myślę sobie czasami. „Niech go tam jasny
gwint trzaśnie. Czego Ty od człowieka chcesz? Jak mamy żyć? I co
robić, aby zasłużyć sobie na polowanie w Krainie Wiecznych
Łowów?”
Bo jest w każdym z nas jakieś wieczne rozdwojenie: Jakaś
nieutulona tęsknota za tym, co minęło i marzenie o tym, co
będzie. Jakaś ciągła i nieustająca walka dobra ze złem...
Wiesław Hop
Wiesiek, to opowiadanie jest naprawdę w porządku. Jest podobne do pisanych przez Czechowa czy Bunina. Gdybyś miał tomik takich...
OdpowiedzUsuńFajnie, że Ci się podoba. Mam sporo podobnych opowiadań, ale nie lubię rozczarowań w kontaktach z wydawnictwami i chyba dlatego nie składam propozycji...
OdpowiedzUsuń