HISTORIA STARA JAK ŚWIAT
Kiedy już pożyjemy trochę na tym świecie, nabierzemy
doświadczenia. I – dajmy na to – zbliżamy się do
pięćdziesiątki, przychodzą nam do głowy różne myśli. I często
dochodzimy do wniosku, że dawniej żyło się lepiej, bezpieczniej i
sprawiedliwiej. A już na pewno roi się nam w głowach, że świat z
czasów naszej młodości, nie był tak mocno jak dzisiejszy,
zarażony toksyną korupcji. Ale jakby na przekór nam, gdzieś w
głębi duszy, czai się nadzieja, że to nieprawda. Bowiem chcemy
wierzyć, że na świecie jest jakiś postęp, nie tylko techniczny,
ale i moralny. I że my także zrobiliśmy w życiu coś dobrego i
przyłożyliśmy do tego swoje trzy grosze.
Była sobota, rok 1957, późna jesień, ale w powietrzu unosił się
jeszcze przemiły zapach babiego lata. Pachniało żywicą, schnącymi
liśćmi i grzybami.
Leśną ścieżką, od strony uroczyska Czarne Młaki, w kierunku wsi
Brzezinki Stare szli dwaj mężczyźni: leśniczy Leśnictwa Nowe
Sady, Stanisław Gąska i gajowy, Antoni Kociołek.
Leśniczy dźwigał na ramieniu piękną, grawerowaną w motywy
zwierzęce, dubeltówkę. Był to, jeszcze młody, około
czterdziestoletni postawny mężczyzna z ładnie utrzymaną,
szpiczastą bródką, która w połączeniu z lekko skośnymi,
ciemnymi oczami podkreślała jego wschodnią urodę. Był on bowiem
potomkiem jakiegoś wziętego do niewoli i osiadłego w okolicach
Przemyśla krymskiego Tatara.
Tuż za nim kuśtykał Antoni Kociołek, pseudonim Kulawiec –
niezrównany gawędziarz i podupadający już na zdrowiu weteran
wojenny; dźwigający stale w swojej starzejącej się, łysej głowie
historię wielu walk i drobnych potyczek oraz spory kawałek
platynowej płytki.
Obaj byli ubrani w zielone mundury służby leśnej i mieli na
nogach mocne, brązowe, wysokie buty z bydlęcej skóry,
przypominające nieco przedwojenne oficerki. Idąc tą ścieżką
skracali sobie drogę, gdyż zmierzali do młodego Jana Wolanina,
mieszkającego w Brzezinkach Starych na skraju przysiółka Capury,
któremu leśniczy w lecie zaklepał posadę gajowego w swoim
leśnictwie, gdy zwolni się miejsce. I teraz, ponieważ był
człowiekiem słownym, z przyjemnością szedł wywiązać się z tej
obietnicy.
Był zadowolony ze swojego wyboru, bo chłopak – którego
obserwował przez dłuższy czas, gdy z ojcem przez dwa ostatnie lata
pracował przy wyrębie i zwózce drewna – bardzo mu się podobał.
Był pojętny skromny i pracowity. Ponadto, co nie pozostawało bez
znaczenia, miał ukończoną szkołę podstawową i dobrze radził
sobie z rachunkami. A to ważna umiejętność dla kogoś, kto będzie
musiał pilnować, aby na składzie drewna w lesie i w papierach
wszystko się zgadzało. Więc leśniczy, który lubił dobrze
zapowiadających się, młodych ludzi, myślał, że właśnie
takiego człowieka u siebie potrzebuje. Bo stary Kociołek miał inne
zalety, doskonale nadawał się do towarzystwa i nieźle radził
sobie w terenie. Natomiast w papierach nie potrafił utrzymać
żadnego porządku.
Ale pech chciał, że tego ranka na progu przed swoją chałupą
siedział Michał Sroka i nerwowo palił cygara. Uciekł tutaj, aby
nie słyszeć kwiku, zabijanej w stodole przez rzeźnika świni. I
wstyd powiedzieć, że on, sześćdziesięcioletni, sterany codzienna
harówką chłop, który tyle w życiu przeszedł, bał się, że
zemdleje na widok krwi. Jego zagroda graniczyła bezpośrednio z
lasem. Zaciągając się dymem, zobaczył wyłaniających się z
zagajnika mężczyzn. Poznał ich od razu i domyślił się, gdzie
idą. Wiedział o wszystkim, ponieważ we wsi mówiono o tym od
dawna. Ponadto przyjaźnił się ze starym Marcinem Wolaninem, ojcem
Jana. Obaj, przez wiele lat sprzęgali swoje konie. Razem orali
ziemię i pomagali sobie w gospodarstwach. Często też wspólnie
jeździli do lasu na zarobek – zrywać kloce i ćwiartki. I
spotykali się w swoich domach na świątecznych przyjęciach.
Patrząc na idących mężczyzn, Michał pouczył pod sercem lekkie
mrowienie i zazdrość. Bolało go to, że leśniczy wybrał młodego
Wolanina, chociaż musiał przyznać, że to dobry chłopak; ale sam
miał w domu syna w podobnym wieku, Bronisława, i wiele by dał za
to, aby zobaczyć jego na tym stanowisku.
„ Nie ma jak to państwowa posada w nadleśnictwie” –
przeleciało mu przez głowę. „ Zarobek człowiek ma pewny przez
cały rok. Poważanie u ludzi. A do tego deputat mundurowy, drzewny i
służbowa strzelba do dyspozycji. Nie wspomnę już o innych, mniej
oficjalnych profitach. Żadnemu leśnikowi bieda na przednówku nie
skoczy do gardła. Mając gajowego w chałupie stary Marcin szybko
się odchrapie...”
Z takimi oto myślami wstał z progu, podszedł do drogi i przywitał
się z leśnikami, a później, jeszcze bez wyraźnie sklarowanego w
głowie celu, zaprosił ich na chwilę do chałupy na kieliszek
mocnej jałowcówki przed dalszą drogą. Był zadowolony, że
leśniczy nadszedł akurat dzisiaj, gdy w jego domu odbywa się
świniobicie i jest go czym godnie przyjąć. Bo, tak jak wszyscy we
wsi, wiedział doskonale, że dobrze jest mieć w leśniczym
przyjaciela. I, chociaż się jeszcze do tego nie przyznawał,
głęboko w głowie kołatała mu się już pewna myśl.
- Wypijmy za spotkanie – powiedział, stawiając na stole butelkę
dwukrotnie przepędzonej, a później przez wiele dni dojrzewającej
w słoju z owocami jałowca, samogony. – Cieszę się, że nie
pogardziliście moim zaproszeniem.
- Za zdrowie gospodarzy – zgodził się leśniczy, unosząc do góry
kieliszek. – Niech wam niczego, w tym domu, nie brakuje. Ale nie
zabawimy u ciebie długo, Michale, bo śpieszy się nam trochę.
Przechylili kieliszki. Był to dobry, mocny, pięćdziesięcioprocentowy
alkohol, który łagodnie wchodził przez gardło, a później
przyjemnie, ale i zaskakująco, z siłą słomianego ognia wybuchał
w żołądku, rozpalając wnętrzności i wyobraźnię.
- No, to jeszcze raz! Chlup w ten głupi dziób – powiedział
kociołek przy następnym kieliszku. – Dobrą wódkę robisz!
Tradycyjną, według starej receptury. Ma niezłego kopa. Taką samą
piłem jeszcze przed wojną u nieboszczyka Paliwody.
Po pierwszej butelce wszyscy poczuli lekką słabość w nogach. Ale
w głowach, jakby się nieco przejaśniło i myśli stały się
weselsze.
- Chyba czas już na nas, Antoni. – odezwał się leśniczy. -
Dziękujemy za miłe przyjęcie i gościnę. Jak na pewno się
domyślacie, idziemy do młodego Wolanina. Mamy dla niego dobrą
wiadomość: Gajowy wam się w sąsiedztwie szykuje – dodał po
chwili, po czym podniósł się z krzesła i szykował do wyjścia.
W tej chwili jednak żona starego Sroki postawiła na stole parujący
talerz smażonej wątroby. W pokoju apetycznie zapachniało cebulą.
I Gąska, zachęcany przez gospodarza, usiadł z powrotem. Na stół
wyjechała druga butelka, po której wszyscy nabrali ochoty do
dalszego biesiadowania, a później trzecia i czwarta. Sroka wiedział
już, czego chce. Trafiła mu się dobra okazja i nie miał zamiaru
wypuścić jej z rąk.
Z początku było mu trochę głupio. Dobrze przygotował grunt, ale
ociągał się z propozycją, jakby się trochę wstydził tego, co
miał zamiar zrobić – bo przecież zamierzał pokrzyżować plany
- jak to mówią wysadzić z siodła - i zabrać obiecaną robotę
synowi sąsiada, z którym żył w przyjaźni przez tyle lat. Później
jednak zapomniał o skrupułach i ostatecznie zdecydował się upiec
tą pieczeń.
- Nigdzie na świecie nie znajdziesz takich grabi, które by nie
grabiły do siebie – pomyślał i uspokoił się.
Kiedy już wszystko było gotowe i Gąska zapomniał o celu swojej
wizyty w Brzezinkach Starych, Michał objął go po przyjacielsku
ramieniem, pochylił się nad jego uchem i powiedział:
- Tak sobie myślę, panie leśniczy, po co będzie pan buty zdzierał
i szedł do Wolanina? Toż i ja mam w domu nie gorszego syna, który
nadałby się doskonale do tej roboty. Starszy jest od tamtego o
kilka lat i stateczniejszy. Żenić się chce, a w chałupie ciasno.
A Janek, to przecież jeszcze młokos. Może poczekać. Przyjdzie na
niego pora i trafi mu się jakaś dobra robota. Ja jestem tylko
zwykły chłop. Nic nie znaczę. Ale jeżeli ktoś dobrze ze mną
gada, potrafię mu się odwdzięczyć.
Nie wiadomo, jak dalej potoczyła się ta rozmowa. Pewne jest, że
ubili interes, a później gościli się jeszcze i śpiewali przez
cały dzień.
Wieczorem stary Sroka, razem z synem Bronisławem, zaprzągł konia
do bryczki, wyniósł ze stodoły i postawił w półkoszykach dwie
duże torby, w których zmieściło się mięso z połowy świni i
spory zapas miodu, i leśną droga, na skróty, odwiózł swoich
gości do leśniczówki.
W drodze powrotnej obaj z synem długo milczeli. Satremu przelatywały
przez głowę różne myśli. Raz był wesoły, a za chwilę smutny.
- Widzisz Bronek, jakoś załatwiłem ci tę robotę – wydusił z
siebie wreszcie. Ale na tym świecie nie ma nic za darmo. Człowiek
musi ciągle kombinować. I szczęściu także trzeba czasami
pomagać.
Od tamtego dnia minęło wiele lat. Gajowy Bronisław Sroka leżał
na łóżku i powoli żegnał się z życiem. Nie był jeszcze
całkiem stary, ale choroba dopadła go – można tak powiedzieć –
w połowie drogi i przykuła do pryczy. I, jak to zwykle bywa w
takich sytuacjach, robił bilans swojego ziemskiego bytowania:
Patrzył na krzątającą się dookoła niego troskliwą żonę, na
dorosłe i samodzielne już dzieci, i z żalem myślał, że jakoś
to wszystko za szybko minęło. Wspominał dawne czasy. I musiał
przyznać, że dobrze mu się powodziło, że przeżył wiele
pięknych chwil. I miał za co dziękować Bogu. Ale nie był z
siebie całkiem zadowolony. Bo od pewnego czasu dokuczała mu jedna,
bardzo stara i nie do końca załatwiona sprawa, która wisiała nad
nim przez całe życie, jak ciężka, przytłaczająca i mroczna
śniegowa chmura w grudniowy dzień nad wioską. Przez wiele lat
próbował wymazać ją z pamięci i wmawiał sobie, że tak miało
być, i on nie jest za to odpowiedzialny. A jeżeli nawet, to
uczciwym życiem, wynagrodził już wyrządzoną szkodę. Ale cisnące
się do głowy myśli nie dawały mu spokoju.
Życie dobrze mu się ułożyło: Został gajowym, ożenił się z
piękną dziewczyną, którą kochał i zamieszkał w wygodnej
służbowej leśniczówce. Przez wiele lat był myśliwym; dzięki
temu poznał i przyjmował w swoim domu wielu znakomitych gości. I
chociaż w młodości nigdy nie miał chęci do nauki, w pracy także
nieźle sobie radził. Był sprawiedliwy, nie wynosił się nad
innych i nigdy nie oszukiwał zatrudnianych w leśnictwie przy
wyrębie, zwózce drewna i pielęgnacji młodnika pracowników.
Dzięki temu we wsi cieszył się szacunkiem. Codziennie spacerował
po swoim rejonie, rozmawiał z ludźmi, budował swój własny świat,
i żył tak, jak chciał. A co najważniejsze, nigdy nie musiał, jak
niektórzy jego koledzy, babrać się, od świtu do nocy, w błocie
i śniegu, aby zarobić parę groszy, sklecić jakiś dom i zapewnić,
jako taki, byt rodzinie.
Wszystko to zawdzięczał ojcu. Ale sprawa ta, chociaż się do tego
nie przyznawał, leżała mu kamieniem na sercu od tamtego wieczoru.
A dzisiaj był na rozdrożu. Jak to mówią, stał już jedną nogą
za progiem, dzięki czemu wszystko widział jaśniej. I wydawało mu
się, że gdyby mógł cofnąć się do tamtego dnia, inaczej
pokierowałby swoim życiem.
„ Na tym świecie nie ma nic za darmo!” – przypomniał sobie
słowa ojca. I zgodził się z ich mądrością. „ Za wszystko
trzeba w końcu czymś zapłacić” – myślał. „
Sprawiedliwość, choćby i w ostatniej godzinie, upomni się o
swoje...”.
Właściwie wiedział o tym zawsze, ale nigdy tak wyraźnie nie
stanęło mu to przed oczami. Wprawdzie pogodził się z tym, że
musi odejść, ale nie mógł jeszcze spokojnie zasnąć i czekać na
koniec, bo wiedział, że musi jakoś załatwić tą sprawę.
Wieczorem, gdy do jego domu przyszli znajomi i sąsiedzi, aby – jak
to jeszcze na wsiach bywa – pożegnać się z nim przed ostatnią
drogą, nikt z nich nie spodziewał się tego, co nastąpiło, bo
wszyscy dawno zapomnieli o tamtej sprawie.
Stary Bronisław z trudem podniósł się na posłaniu. Zdawał się
niewiele widzieć. Ale jego szkliste, cierpiące oczy zatrzymały się
na twarzy najbliższego sąsiada i przyjaciela z młodości, Jana
Wolanina, który w nadleśnictwie nadal pracował jako drwal, i
powiedział:
- Janie! Ja tobie kiedyś, dawno temu, o czym wiesz, zabrałem
robotę...
Jan uspokajająco machnął ręką.
- Nie ma o czym gadać – powiedział. – Widocznie tak miało być!
I koniec!
W pokoju zrobiło się bardzo cicho. Można było usłyszeć natrętną
muchę brzęczącą pod sufitem. Bowiem każdy, kto tam był, od razu
zrozumiał, że tutaj, na tym świecie, można budować wiele teorii
i głosić wiele prawd, ale w obliczu śmierci i Boga, prawda i
sprawiedliwość jest tylko jedna.
Wiesław Hop
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz