Opowiadanie, które Wam niżej prezentuję, kilka tygodni temu opublikowane na łamach tygodnika "Życie Podkarpackie" - gdzie zostało słusznie opatrzone dopiskiem "Z życia wzięte" - wzbudziło wśród czytelników dosyć dużą, pozytywną reakcję. Kilku z nich zaczepiło mnie nawet na ulicy lub w sklepie, mówiąc:
- Fajne opowiadanie!
- Dziękuję - odpowiadałem.
- Ale ja wiem, o kim piszesz.
- Dziękuję - odpowiadałem.
- Ale ja wiem, o kim piszesz.
- O kim? - pytałem z zaciekawieniem.
- Był taki jeden z L. albo z B...., ale wykończył się już kilkanaście lub kilka lat temu - odpowiadali, przekonani, że to właśnie ich znajomy stal się prototypem bohatera mojej historyjki; jednocześnie jakby trochę się obawiając, czy nie znajdą w nim jakiś własnych cech.
- Nie, to nie ten - odpowiadałem. - Jakkolwiek opowiadanie zostało opisane na podstawie obserwacji, to z żadną konkretną osoba nie można go wiązać. Ale fajnie, że ci się podobało, bo to znaczy, że zawiera jakąś prawdę o otaczającym nas świecie i życiu.
- Nie, to nie ten - odpowiadałem. - Jakkolwiek opowiadanie zostało opisane na podstawie obserwacji, to z żadną konkretną osoba nie można go wiązać. Ale fajnie, że ci się podobało, bo to znaczy, że zawiera jakąś prawdę o otaczającym nas świecie i życiu.
INTELIGENTNY FACET
Pewien młody i rdzenny mieszkaniec miasteczka B, leżącego nieopodal miasteczka P., a swoją drogą
wytrwały i straszny hulaka, w niedzielne popołudnie wytoczył się
z baru „Miś” z zamiarem
opróżnienia wypełnionego po brzegi piwem pęcherza. Z daleka widać było, że nie chciał się zbytnio oddalać od wodopoju, więc – trzymając się drżącą ręką za rozporek – niecierpliwie zdążał za róg knajpy. W tej właśnie chwili zauważył idącego ulicą mężczyznę.
opróżnienia wypełnionego po brzegi piwem pęcherza. Z daleka widać było, że nie chciał się zbytnio oddalać od wodopoju, więc – trzymając się drżącą ręką za rozporek – niecierpliwie zdążał za róg knajpy. W tej właśnie chwili zauważył idącego ulicą mężczyznę.
- Jaki ciul wodę mąci w moim basenie? – pomyślał zadziornie,
ale zdusił w sobie złość, po czym zrobił dwa niepewne kroki w
kierunku intruza i najuprzejmiej jak potrafił zapytał:
- Pro..., pro..., proszę pana, gdzie tu się można wysikać?
Bar
stanowił przybudówkę do budynku gminnego ośrodka kultury, gdzie
na pierwszym piętrze znajdowała się ubikacja, ale żeby z niej
skorzystać trzeba było wyjść na zewnątrz, a później pokonać
schody i długi labirynt ciasnych korytarzy, dlatego niektórzy
klienci woleli załatwiać swoje potrzeby pod chmurką.
Poradziłem mu, aby w tym celu udał się do najbliższego lasu,
szlakiem turystycznym koloru czerwonego, w kierunku Kamiennej Górki.
Popatrzył na mnie groźnie, spod oka i już myślałem, że
wyciągnie „spracowaną” dłoń i trzaśnie mnie nią z liścia w
łeb, bowiem jego biedne miękkie nóżki nie chciały go tego dnia
nieść aż tak daleko, a koledzy czekali przy wodopoju, ale
zapanował nad emocjami.
- Ku..., kurna, człowieku – uśmiechnął się szeroko, dając mi
do zrozumienia, że jest inteligentnym facetem i zrozumiał ironię -
nie przeciągaj struny... Z Komandosem (taką właśnie miał ksywę)
jeszcze nikt w tej okolicy na pięści nie wygrał. Ale dziękuję
uprzejmie – odpowiedział, po czym machnął ręką na pożegnanie
i skierował się za rosnącą pod oknem baru młodą jodełkę.
W następną niedzielę, po południu, widziałem go w rynku. Opierał
się plecami o ścianę restauracji i chropowatym głosem, na tyle
głośno - na ile go było stać, śpiewał prowokacyjną piosenkę:
- „Policja tu, policja tam, policja chuja zrobi nam...”
Ponieważ ciągnął już dwutygodniówkę, chwiał się na swoich,
szeroko rozstawionych, dla równowagi, zmęczonych nóżkach, a z
jego mokrych spodni, na asfalt i do butów, skapywał mocz albo piwo,
które się zmarnowało, gdyż nerki nie zdążyły go przefiltrować.
Pomyślałem sobie, że biedaczysko nie spotkał nikogo, kto w porę
mógłby mu poradzić, gdzie ma się załatwić i sam rozwiązał
swój problem, sikając w spodnie. Ale widać było, że są to już
jego ostatnie podrygi przed kolejną podróżą do „Krainy Belajla”
– na wytrzeźwiałkę, a później przymusową odwykówkę. Gdzie
go odtrują, podleczą i z uczuciem dobrze wykonanej roboty, z
adresem najbliższego koła anonimowych alkoholików, i nadzieją, że
tam znajdzie potrzebne mu wsparcie, wyślą do domu. A on będzie
walczył, naprawiał swoje błędy, wynagradzał rodzinie smutne
dni... I z satysfakcją opowiadał znajomym, że jest szczęśliwy,
bo od rok albo dwóch nie miał już kropli alkoholu w ustach. Aż
przyjdzie taki dzień, gdy znowu się załamie. Za sprawą jakiegoś
nagłego zdarzenia, albo uczynnego kolegi, świat runie mu na głowę
i wciśnie do ręki pierwszy kieliszek, po którym ponownie zacznie
się zjazd po równi pochyłej, początkowo – wydawać by się
mogło - w słodko-mroczne, a w konsekwencji zgubne, ohydne opary
alkoholizmu; gdzie wieczny kac, głównie moralny, otępienie,
depresja, białe myszki i nocne strachy to tylko czubek, płynącej
mu wartko naprzeciw, góry lodowej...
Wiesław Hop
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz