poniedziałek, 13 kwietnia 2020


Opowiadanie, które Wam niżej prezentuję, kilka tygodni temu opublikowane na łamach tygodnika "Życie Podkarpackie" - gdzie zostało słusznie opatrzone dopiskiem "Z życia wzięte" - wzbudziło wśród czytelników dosyć dużą, pozytywną reakcję. Kilku z nich zaczepiło mnie nawet na ulicy lub w sklepie, mówiąc:
- Fajne opowiadanie!
- Dziękuję - odpowiadałem.
-  Ale ja wiem, o kim piszesz.
- O kim? - pytałem z zaciekawieniem.
- Był taki jeden z L. albo z B...., ale wykończył się już kilkanaście lub kilka lat temu - odpowiadali, przekonani, że to właśnie ich znajomy stal się prototypem bohatera mojej historyjki; jednocześnie jakby trochę się obawiając, czy nie znajdą w nim jakiś własnych cech.
- Nie, to nie ten - odpowiadałem. - Jakkolwiek opowiadanie zostało opisane na podstawie obserwacji, to z żadną konkretną osoba nie można go wiązać. Ale fajnie, że ci się podobało, bo to znaczy, że zawiera jakąś prawdę o otaczającym nas świecie i życiu. 


INTELIGENTNY FACET


Pewien młody i rdzenny mieszkaniec miasteczka B, leżącego nieopodal miasteczka P., a swoją drogą wytrwały i straszny hulaka, w niedzielne popołudnie wytoczył się z baru „Miś” z zamiarem
opróżnienia wypełnionego po brzegi piwem pęcherza. Z daleka widać było, że nie chciał się zbytnio oddalać od wodopoju, więc – trzymając się drżącą ręką za rozporek – niecierpliwie zdążał za róg knajpy. W tej właśnie chwili zauważył idącego ulicą mężczyznę.

- Jaki ciul wodę mąci w moim basenie? – pomyślał zadziornie, ale zdusił w sobie złość, po czym zrobił dwa niepewne kroki w kierunku intruza i najuprzejmiej jak potrafił zapytał:
- Pro..., pro..., proszę pana, gdzie tu się można wysikać?
Bar stanowił przybudówkę do budynku gminnego ośrodka kultury, gdzie na pierwszym piętrze znajdowała się ubikacja, ale żeby z niej skorzystać trzeba było wyjść na zewnątrz, a później pokonać schody i długi labirynt ciasnych korytarzy, dlatego niektórzy klienci woleli załatwiać swoje potrzeby pod chmurką.
Poradziłem mu, aby w tym celu udał się do najbliższego lasu, szlakiem turystycznym koloru czerwonego, w kierunku Kamiennej Górki. Popatrzył na mnie groźnie, spod oka i już myślałem, że wyciągnie „spracowaną” dłoń i trzaśnie mnie nią z liścia w łeb, bowiem jego biedne miękkie nóżki nie chciały go tego dnia nieść aż tak daleko, a koledzy czekali przy wodopoju, ale zapanował nad emocjami.
- Ku..., kurna, człowieku – uśmiechnął się szeroko, dając mi do zrozumienia, że jest inteligentnym facetem i zrozumiał ironię - nie przeciągaj struny... Z Komandosem (taką właśnie miał ksywę) jeszcze nikt w tej okolicy na pięści nie wygrał. Ale dziękuję uprzejmie – odpowiedział, po czym machnął ręką na pożegnanie i skierował się za rosnącą pod oknem baru młodą jodełkę.
W następną niedzielę, po południu, widziałem go w rynku. Opierał się plecami o ścianę restauracji i chropowatym głosem, na tyle głośno - na ile go było stać, śpiewał prowokacyjną piosenkę:
- „Policja tu, policja tam, policja chuja zrobi nam...”
Ponieważ ciągnął już dwutygodniówkę, chwiał się na swoich, szeroko rozstawionych, dla równowagi, zmęczonych nóżkach, a z jego mokrych spodni, na asfalt i do butów, skapywał mocz albo piwo, które się zmarnowało, gdyż nerki nie zdążyły go przefiltrować.
Pomyślałem sobie, że biedaczysko nie spotkał nikogo, kto w porę mógłby mu poradzić, gdzie ma się załatwić i sam rozwiązał swój problem, sikając w spodnie. Ale widać było, że są to już jego ostatnie podrygi przed kolejną podróżą do „Krainy Belajla” – na wytrzeźwiałkę, a później przymusową odwykówkę. Gdzie go odtrują, podleczą i z uczuciem dobrze wykonanej roboty, z adresem najbliższego koła anonimowych alkoholików, i nadzieją, że tam znajdzie potrzebne mu wsparcie, wyślą do domu. A on będzie walczył, naprawiał swoje błędy, wynagradzał rodzinie smutne dni... I z satysfakcją opowiadał znajomym, że jest szczęśliwy, bo od rok albo dwóch nie miał już kropli alkoholu w ustach. Aż przyjdzie taki dzień, gdy znowu się załamie. Za sprawą jakiegoś nagłego zdarzenia, albo uczynnego kolegi, świat runie mu na głowę i wciśnie do ręki pierwszy kieliszek, po którym ponownie zacznie się zjazd po równi pochyłej, początkowo – wydawać by się mogło - w słodko-mroczne, a w konsekwencji zgubne, ohydne opary alkoholizmu; gdzie wieczny kac, głównie moralny, otępienie, depresja, białe myszki i nocne strachy to tylko czubek, płynącej mu wartko naprzeciw, góry lodowej...

Wiesław Hop

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz