niedziela, 24 listopada 2019

Wersja "mini", bardzo, bardzo skrócona, mojego opowiadania "Kłusownik w łowisku", która została opublikowana w listopadowym numerze miesięcznika myśliwych i sympatyków łowiectwa "Brać Łowiecka".
"Brać Łowiecka - to bardzo interesujące ogólnopolskie czasopismo, które warto czytać. Polecam je nie tylko myśliwym i sympatykom myślistwa, ale także wszystkim, których interesuje przyroda i ochrona środowiska naturalnego.

Kłusownik w Łowisku


Każdy, komu kiedyś zdarzyło się polować w rejonie Birczy, Rybotycz i Arłamowa , wie jakie tam lasy i jaka zwierzyna. Mieć dostęp do takiego terenu, to istny raj dla myśliwego...


Ale i tam, gdy zdarzy się, że w łowisku pojawi się kłusownik – robi się bardzo nieprzyjemnie...
Historia, którą chcę wam opowiedzieć wydarzyła może piętnaście, a może dwadzieścia lat temu, gdzieś na pograniczu Lasów Birczańskich, Bieszczad i Pogórza Dynowskiego.
Byłem wtedy młodym myśliwym i pracowałem jako „szeryf” w Komisariacie Policji w Birczy.
Któregoś lata zaczęły do nas docierać informacje, że w rejonie łowiska „ Czarne Młaki” pojawił się kłusownik z bronią palną.
Sytuację należało szybko wyjaśnić. Z pomocą przyszedł przypadek.

Pewnego dnia, około dwudziestej drugiej do komisariatu zgłosiło się dwóch myśliwych z Przemyśla. Zawiadomili, że gdy dwie godziny wcześniej polowali na dziki w łowisku „Czarne Młaki”, na pobliskim wzniesieniu ktoś strzelił do sarny. Sarna upadła w trawę. Jeden z nich zauważył ją przez lornetkę, nie zdołał jednak dojrzeć kłusownika, gdyż przysłaniały go zakrzaczenia.
Zanim myśliwi zeszli z ambon i dotarli na zbocze przeciwległej góry, po kłusowniku nie było już śladu; zniknęła także sarna, ale na trawie pozostała świeża farba. Myśliwi podjęli próbę ścigania intruza, ale przeszkodziła im mgła i musieli się poddać.
Ściągnąłem psa tropiącego z przewodnikiem i przed północą byliśmy już na miejscu przestępstwa. Pies podjął świeży i wyraźny trop i doprowadził nas do asfaltowej drogi, co oznaczało, że kłusownik, ze swoją zdobyczą, wsiadł do jakiegoś pojazdu, odjechał i szukaj wiatru w polu...

Myśliwi wrócili do Przemyśla, a my zabraliśmy się ostro do roboty. Jednak po dwóch tygodniach dochodzenie utkwiło w martwym punkcie, ludzie nabrali wody w usta, a kłusownik przywarował. Przeanalizowałem sprawę i doszedłem do wniosku, że w tej sytuacji tylko Ben może mi pomóc!
Ben pracował w lesie, jako drwal. Był kawalerem, który często przesiadywał w restauracjach. Pierwszy raz zetknąłem się z nim kilka lat wcześniej, gdy ktoś rozwalił mój samochód. Ogłosiłem wtedy, że każdy, kto pomoże mi w ustaleniu sprawcy, dostanie ode mnie prywatną nagrodę.
- Panie władzo, umowa jest taka: – powiedział Ben, gdy pewnego wieczoru zagadnął mnie na ulicy – dajesz na dwie litry wódki i zagrychę, a ja powiem ci, kto rozpierdzielił twoje autko.
- Dobra! – zgodziłem się, wyjmując z portfela dwieście złotych.
Od tamtego dnia współpracowaliśmy ze sobą jeszcze kilka razy. A teraz musiałem spotkać się z nim ponownie.
- Pogadam z kim trzeba i zobaczę, co da się zrobić – zgodził się Ben, gdy powiedziałem mu, jaki mam problem. – Ale to będzie kosztowało, bo o suchym pysku nikt nie puści pary z gęby.
- Z pieniędzmi nie będzie problemu – przystałem na jego warunki.

- Jest taki jeden – powiedział Ben, gdy spotkaliśmy się trzy tygodnie później. – Ludzie mówią, że w kryminale dorobił się emerytury. Nie znam jego nazwiska, ale nazywają go Frankensztajn.
- Frankensztajn? – zdziwiłem się. – Nie słyszałem, żeby ktoś o takiej ksywie mieszkał w okolicy.
- Przyjeżdża z Rzeszowa. U nas, na Górze Wariatce, ma pasiekę i kawałek lasu po matce. Znam tamte okolice. Do „Czarnych Młak”, przez potoki, będzie jakieś cztery do pięciu kilometrów; drogą dwa razy dalej.
Ben nie był pazerny, więc bez szemrania pokryłem koszty jego „operacji” i obiecałem drugi raz tyle, jeżeli informacja się potwierdzi.
Skoro Frankensztajn miał las, to musiał także płacić podatki. To pozwoliło mi ustalić jego dane personalne i sprawdzić go pod katem przeszłości kryminalnej. Z policyjnego punktu widzenia, okazał się bardzo interesującą osobowością: karany za rozboje z użyciem broni palnej i kradzieże z włamaniem, pozornie z kłusownictwem nie powinien mieć wiele wspólnego. Jednak to, że ciągnęło go do lasu jak wilka, i do broni, przemawiało za tym, że może być inaczej.
Szybko zlokalizowałem jego leśną posiadłość. Dowiedziałem się także, że Frankensztajn jest żonaty i ma dwóch dorosłych synów, ale pasieką zajmuje się sam.
Teraz, żeby dobrać się Frankensztajnowi do tyłka, trzeba było tylko przygotować jakiś sensowny plan działań. Jednak nie zdążyliśmy tego zrobić, bo wydarzenia raptownie przyspieszyły.
Już następnej nocy wyrwało mnie ze snu gwałtowne łomotanie do drzwi. Wściekły powlokłem się na korytarz. W judaszu zobaczyłem policyjną czapkę, a gdy się uniosła - napuchnięty nos kolegi Zbigniewa z sąsiedniego komisariatu.
- Co jest? – warknąłem, otwierając drzwi.
- Przepraszam za najście, ale oficer dyżurny kazał cię obudzić... Jakiś idiota, na twoim terenie, przyłożył myśliwemu lufę do głowy!

Myśliwych zastaliśmy pod komisariatem. Było ich dwóch, obaj mocno wybłoceni.
Starszy, urzędnik bankowy o imieniu Andrzej – miał około pięćdziesiątki, sporych rozmiarów brzuszek i szpakowatą fryzurę – bez przerwy kurzył fajki i warzył słowa jak księgowy pieniądze. Za to młodszemu o połowę – powiedzmy, że nazywał się Janusz Dorobkiewicz i dzierżawił kilka bud z odzieżą na Stadionie Polonii w Przemyślu – ani na chwilę nie zamykała się gęba.
Szybko zorientowałem się, że do zdarzenia doszło znowu w rejonie „Czarnych Młak”.
- Zmierzchało się już, gdy usłyszeliśmy strzał, a po chwili zobaczyłem go w lornetce. Szedł skrajem lasu, na ramieniu niósł sarnę, a w drugiej ręce trzymał sztucer. Dzieliło nas jakieś trzysta, czterysta metrów. Ruszyliśmy biegiem...
- Tak było – przerwał mu Andrzej. Ślepy by się zorientował, że nie był w stanie nadążyć za młodszym kolegą. – Chcieliśmy go dopaść, ale ja w pewnym momencie poczułem, że jak nie zwolnię, to dostanę zawału...
- Przed Garbem – kontynuował Janusz - już prawie go miałem, ale zniknął mi z oczu. Przyśpieszyłem. Musiał coś wyczuć, bo gdy znalazłem się po drugiej stronie pagórka, zaszedł mnie od tyłu.
- Rzuć broń i spierdalaj! – wysyczał mi prawie do ucha, celując z rury w moją głowę. – Zabierzesz, kiedy mnie już tutaj nie będzie. I morda w kubeł! Bo przy następnym spotkaniu nie będę już taki uprzejmy.
Co mogłem zrobić? Nogi mi zmiękły i ze strachu prawie narobiłem w gacie...
Kilka dodatkowych pytań pozwoliło mi ustalić, że kłusownik był wysokim, barczystym mężczyzną, miał na sobie szarą myśliwską kurtkę, z dużym kapturem na głowie. To, w połączeniu z ustaleniami Bena, przemawiało za tym, że kłusownikiem tym jest Frankensztajn.

Noc była ciemna. Pewnie dlatego nie udało nam się za pierwszym podejściem zlokalizować pasieki Frankensztajna. Musieliśmy wrócić do najbliższej wsi po przewodnika.
Około pierwszej przewodnik zatrzymał się na rozwidleniu leśnych dróg.
- Pięćdziesiąt metrów stąd, za tą ścianą lasu – wskazał ręką na gęsty jodłowy bór – znajduje się pasieka Frankensztajna. Ale ja dalej nie pójdę. Jeżeli jest na miejscu, przed domkiem powinien stać polnez.
- W porządku – zgodziłem się. – Dziękuję za pomoc.
Myśliwi chcieli iść z nami, ale nie przystałem na to.
Dalej ruszyliśmy tylko we trzech: Ja, sierżant Zbigniew i posterunkowy Janusz.
Samochód stał przed ogrodzeniem z drutu kolczastego. Za nim, pośród drzew, w mroku nocy majaczył piętrowy domek.
- Co teraz? – szepnął Zbigniew.
- Trzymajcie się z tyłu. Macie mnie tylko ubezpieczać.
Oświetlając drogę latarką, śmiało podszedłem do bramki.
- Jest tu kto? – zagadnąłem głośno wkraczając na teren pasieki. – Jesteśmy policjantami i chcemy porozmawiać.
- Co ty robisz? – warknął gdzieś za moich pleców Zbigniew. - My mamy go zaskoczyć, a nie ostrzegać.
- Spokojnie chłopaki. Tutaj nie ma miejsca na brawurę. Liczy się tylko chłodna kalkulacja, i skuteczność. I najważniejsze – żeby nikt nie ucierpiał.
- Jest pan tam, panie Machaj (tak się nazywał właściciel pasieki)? – kontynuowałem swoją pozornie bezładną paplaninę.
Drzwi wejściowe do domu były otwarte. Wewnątrz panowały egipskie ciemności. Gospodarz nie odpowiadał i nie było go na parterze, w dużej kuchni, którą omiotłem światłem latarki. Z prawej strony, przy ścianie znajdowały się schody prowadzące na piętro, które kończyły się otworem w suficie.
Nie było wyjścia, musiałem zaryzykować i zajrzeć tam, ale ciarki przeszły mi po plecach. Zdołałem jednak to pokonać i ostrożnie ruszyłem na górę...

- Przepraszam, że przychodzimy o tej porze?
Odbezpieczony pistolet trzymałem w pogotowiu. Gdyby Frankensztajn chciał wygarnąć do nas z dwururki, byłem gotowy go uprzedzić.
Frankensztajn leżał na drewnianej pryczy, z głową opartą na zagłówku. Miał na sobie kompletne ubranie, szeroko rozwarte, szkliste oczy i wyglądał jak trup. Poruszył się dopiero, gdy zapaliłem stojąca na stole lampę gazową.
- No, bratku, a toś sobie nagrabił. Jeżeli nie chcesz pogorszyć swojej sytuacji, gadaj szybko, gdzie ukryłeś broń! – powiedział Zbigniew, sapiąc między zdaniami.
Frankensztajn nie dał się podpuścić. Niewiele jednak mu to pomogło. W czasie przeszukania domku i przyległego do niego terenu – już przy dziennym świetle – udało nam się odnaleźć kilka schowków, z których wydobyliśmy pół wiadra amunicji do sztucera i broni gładkolufowej. W pasiece pszczelarskiej znaleźliśmy poroże jelenia z czaszką oraz kilka, ukrytych w ulach, poroży koziołków. Tylko broni – pomimo użycia aż dwóch psów tropiących i wykrywacza metali – nigdzie nie było.
Dużo później, Frankensztaj, nieoficjalnie, potwierdził nasze domysły, że trzyma ją, w leśnym schowku, w plastikowej, hermetycznej tubie.
W toku prowadzonego w tej sprawie dochodzenia okazało się, że Frankensztajn miał wspólnika z Rzeszowa, który przyjeżdżał i zabierał mięso ze skłusowanych zwierząt do miasta. Tamtego wieczoru także był w leśnej posiadłości Frankensztajna. Zabrał dwie sarny i jednego młodego dzika.
Przy okazji wpadł także jeden weterynarz, który, za dobrą opłatą, poza ewidencją, badał kłusownikom tusze upolowanych nielegalnie zwierząt.
Fakt, że nie udało nam się odnaleźć broni, świadczy o tym, że nadal gdzieś tam jest. Nie można, więc, wykluczyć, że jakiś myśliwy, któregoś popołudnia w rejonie Czarnych Młak, znowu natknie się na Frankensztajna, który dawno już chyba opuścił więzienne mury, albo na jego młodszego „następcę”, któremu tamten przekazał swój nielegalny rynsztunek.

Wiesław Hop


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz