"Brać Łowiecka - to bardzo interesujące ogólnopolskie czasopismo, które warto czytać. Polecam je nie tylko myśliwym i sympatykom myślistwa, ale także wszystkim, których interesuje przyroda i ochrona środowiska naturalnego.
Kłusownik w Łowisku
Każdy, komu kiedyś zdarzyło się polować w rejonie Birczy,
Rybotycz i Arłamowa , wie jakie tam lasy i jaka zwierzyna. Mieć
dostęp do takiego terenu, to istny raj dla myśliwego...
Ale
i tam, gdy zdarzy się, że w łowisku pojawi się kłusownik –
robi się bardzo nieprzyjemnie...
Historia, którą chcę wam opowiedzieć wydarzyła może piętnaście,
a może dwadzieścia lat temu, gdzieś na pograniczu Lasów
Birczańskich, Bieszczad i Pogórza Dynowskiego.
Byłem wtedy młodym myśliwym i pracowałem jako „szeryf” w
Komisariacie Policji w Birczy.
Któregoś lata zaczęły do nas docierać informacje, że w rejonie
łowiska „ Czarne Młaki” pojawił się kłusownik z bronią
palną.
Sytuację należało szybko wyjaśnić. Z pomocą przyszedł
przypadek.
Pewnego dnia, około dwudziestej drugiej do komisariatu zgłosiło
się dwóch myśliwych z Przemyśla. Zawiadomili, że gdy dwie
godziny wcześniej polowali na dziki w łowisku „Czarne Młaki”,
na pobliskim wzniesieniu ktoś strzelił do sarny. Sarna upadła w
trawę. Jeden z nich zauważył ją przez lornetkę, nie zdołał
jednak dojrzeć kłusownika, gdyż przysłaniały go zakrzaczenia.
Zanim myśliwi zeszli z ambon i dotarli na zbocze przeciwległej
góry, po kłusowniku nie było już śladu; zniknęła także sarna,
ale na trawie pozostała świeża farba. Myśliwi podjęli próbę
ścigania intruza, ale przeszkodziła im mgła i musieli się poddać.
Ściągnąłem psa tropiącego z przewodnikiem i przed północą
byliśmy już na miejscu przestępstwa. Pies podjął świeży i
wyraźny trop i doprowadził nas do asfaltowej drogi, co oznaczało,
że kłusownik, ze swoją zdobyczą, wsiadł do jakiegoś pojazdu,
odjechał i szukaj wiatru w polu...
Myśliwi wrócili do Przemyśla, a my zabraliśmy się ostro do
roboty. Jednak po dwóch tygodniach dochodzenie utkwiło w martwym
punkcie, ludzie nabrali wody w usta, a kłusownik przywarował.
Przeanalizowałem sprawę i doszedłem do wniosku, że w tej sytuacji
tylko Ben może mi pomóc!
Ben pracował w lesie, jako drwal. Był kawalerem, który często
przesiadywał w restauracjach. Pierwszy raz zetknąłem się z nim
kilka lat wcześniej, gdy ktoś rozwalił mój samochód. Ogłosiłem
wtedy, że każdy, kto pomoże mi w ustaleniu sprawcy, dostanie ode
mnie prywatną nagrodę.
- Panie władzo, umowa jest taka: – powiedział Ben, gdy pewnego
wieczoru zagadnął mnie na ulicy – dajesz na dwie litry wódki i
zagrychę, a ja powiem ci, kto rozpierdzielił twoje autko.
- Dobra! – zgodziłem się, wyjmując z portfela dwieście złotych.
Od tamtego dnia współpracowaliśmy ze sobą jeszcze kilka razy. A
teraz musiałem spotkać się z nim ponownie.
- Pogadam z kim trzeba i zobaczę, co da się zrobić – zgodził
się Ben, gdy powiedziałem mu, jaki mam problem. – Ale to będzie
kosztowało, bo o suchym pysku nikt nie puści pary z gęby.
- Z pieniędzmi nie będzie problemu – przystałem na jego warunki.
- Jest taki jeden – powiedział Ben, gdy spotkaliśmy się trzy
tygodnie później. – Ludzie mówią, że w kryminale dorobił się
emerytury. Nie znam jego nazwiska, ale nazywają go Frankensztajn.
- Frankensztajn? – zdziwiłem się. – Nie słyszałem, żeby ktoś
o takiej ksywie mieszkał w okolicy.
- Przyjeżdża z Rzeszowa. U nas, na Górze Wariatce, ma pasiekę i
kawałek lasu po matce. Znam tamte okolice. Do „Czarnych Młak”,
przez potoki, będzie jakieś cztery do pięciu kilometrów; drogą
dwa razy dalej.
Ben nie był pazerny, więc bez szemrania pokryłem koszty jego
„operacji” i obiecałem drugi raz tyle, jeżeli informacja się
potwierdzi.
Skoro Frankensztajn miał las, to musiał także płacić podatki. To
pozwoliło mi ustalić jego dane personalne i sprawdzić go pod katem
przeszłości kryminalnej. Z policyjnego punktu widzenia, okazał się
bardzo interesującą osobowością: karany za rozboje z użyciem
broni palnej i kradzieże z włamaniem, pozornie z kłusownictwem nie
powinien mieć wiele wspólnego. Jednak to, że ciągnęło go do
lasu jak wilka, i do broni, przemawiało za tym, że może być
inaczej.
Szybko zlokalizowałem jego leśną posiadłość. Dowiedziałem się
także, że Frankensztajn jest żonaty i ma dwóch dorosłych synów,
ale pasieką zajmuje się sam.
Teraz, żeby dobrać się Frankensztajnowi do tyłka, trzeba było
tylko przygotować jakiś sensowny plan działań. Jednak nie
zdążyliśmy tego zrobić, bo wydarzenia raptownie przyspieszyły.
Już następnej nocy wyrwało mnie ze snu gwałtowne łomotanie do
drzwi. Wściekły powlokłem się na korytarz. W judaszu zobaczyłem
policyjną czapkę, a gdy się uniosła - napuchnięty nos kolegi
Zbigniewa z sąsiedniego komisariatu.
- Co jest? – warknąłem, otwierając drzwi.
- Przepraszam za najście, ale oficer dyżurny kazał cię obudzić...
Jakiś idiota, na twoim terenie, przyłożył myśliwemu lufę do
głowy!
Myśliwych zastaliśmy pod komisariatem. Było ich dwóch, obaj mocno
wybłoceni.
Starszy, urzędnik bankowy o imieniu Andrzej – miał około
pięćdziesiątki, sporych rozmiarów brzuszek i szpakowatą fryzurę
– bez przerwy kurzył fajki i warzył słowa jak księgowy
pieniądze. Za to młodszemu o połowę – powiedzmy, że nazywał
się Janusz Dorobkiewicz i dzierżawił kilka bud z odzieżą na
Stadionie Polonii w Przemyślu – ani na chwilę nie zamykała się
gęba.
Szybko zorientowałem się, że do zdarzenia doszło znowu w rejonie
„Czarnych Młak”.
- Zmierzchało się już, gdy usłyszeliśmy strzał, a po chwili
zobaczyłem go w lornetce. Szedł skrajem lasu, na ramieniu niósł
sarnę, a w drugiej ręce trzymał sztucer. Dzieliło nas jakieś
trzysta, czterysta metrów. Ruszyliśmy biegiem...
- Tak było – przerwał mu Andrzej. Ślepy by się zorientował, że
nie był w stanie nadążyć za młodszym kolegą. – Chcieliśmy
go dopaść, ale ja w pewnym momencie poczułem, że jak nie zwolnię,
to dostanę zawału...
- Przed Garbem – kontynuował Janusz - już prawie go miałem, ale
zniknął mi z oczu. Przyśpieszyłem. Musiał coś wyczuć, bo gdy
znalazłem się po drugiej stronie pagórka, zaszedł mnie od tyłu.
- Rzuć broń i spierdalaj! – wysyczał mi prawie do ucha, celując
z rury w moją głowę. – Zabierzesz, kiedy mnie już tutaj nie
będzie. I morda w kubeł! Bo przy następnym spotkaniu nie będę
już taki uprzejmy.
Co mogłem zrobić? Nogi mi zmiękły i ze strachu prawie narobiłem
w gacie...
Kilka dodatkowych pytań pozwoliło mi ustalić, że kłusownik był
wysokim, barczystym mężczyzną, miał na sobie szarą myśliwską
kurtkę, z dużym kapturem na głowie. To, w połączeniu z
ustaleniami Bena, przemawiało za tym, że kłusownikiem tym jest
Frankensztajn.
Noc była ciemna. Pewnie dlatego nie udało nam się za pierwszym
podejściem zlokalizować pasieki Frankensztajna. Musieliśmy wrócić
do najbliższej wsi po przewodnika.
Około pierwszej przewodnik zatrzymał się na rozwidleniu leśnych
dróg.
- Pięćdziesiąt metrów stąd, za tą ścianą lasu – wskazał
ręką na gęsty jodłowy bór – znajduje się pasieka
Frankensztajna. Ale ja dalej nie pójdę. Jeżeli jest na miejscu,
przed domkiem powinien stać polnez.
- W porządku – zgodziłem się. – Dziękuję za pomoc.
Myśliwi chcieli iść z nami, ale nie przystałem na to.
Dalej ruszyliśmy tylko we trzech: Ja, sierżant Zbigniew i
posterunkowy Janusz.
Samochód stał przed ogrodzeniem z drutu kolczastego. Za nim, pośród
drzew, w mroku nocy majaczył piętrowy domek.
- Co teraz? – szepnął Zbigniew.
- Trzymajcie się z tyłu. Macie mnie tylko ubezpieczać.
Oświetlając drogę latarką, śmiało podszedłem do bramki.
- Jest tu kto? – zagadnąłem głośno wkraczając na teren
pasieki. – Jesteśmy policjantami i chcemy porozmawiać.
- Co ty robisz? – warknął gdzieś za moich pleców Zbigniew. - My
mamy go zaskoczyć, a nie ostrzegać.
- Spokojnie chłopaki. Tutaj nie ma miejsca na brawurę. Liczy się
tylko chłodna kalkulacja, i skuteczność. I najważniejsze – żeby
nikt nie ucierpiał.
- Jest pan tam, panie Machaj (tak się nazywał właściciel
pasieki)? – kontynuowałem swoją pozornie bezładną paplaninę.
Drzwi wejściowe do domu były otwarte. Wewnątrz panowały egipskie
ciemności. Gospodarz nie odpowiadał i nie było go na parterze, w
dużej kuchni, którą omiotłem światłem latarki. Z prawej strony,
przy ścianie znajdowały się schody prowadzące na piętro, które
kończyły się otworem w suficie.
Nie było wyjścia, musiałem zaryzykować i zajrzeć tam, ale ciarki
przeszły mi po plecach. Zdołałem jednak to pokonać i ostrożnie
ruszyłem na górę...
- Przepraszam, że przychodzimy o tej porze?
Odbezpieczony pistolet trzymałem w pogotowiu. Gdyby Frankensztajn
chciał wygarnąć do nas z dwururki, byłem gotowy go uprzedzić.
Frankensztajn leżał na drewnianej pryczy, z głową opartą na
zagłówku. Miał na sobie kompletne ubranie, szeroko rozwarte,
szkliste oczy i wyglądał jak trup. Poruszył się dopiero, gdy
zapaliłem stojąca na stole lampę gazową.
- No, bratku, a toś sobie nagrabił. Jeżeli nie chcesz pogorszyć
swojej sytuacji, gadaj szybko, gdzie ukryłeś broń! – powiedział
Zbigniew, sapiąc między zdaniami.
Frankensztajn nie dał się podpuścić. Niewiele jednak mu to
pomogło. W czasie przeszukania domku i przyległego do niego terenu
– już przy dziennym świetle – udało nam się odnaleźć kilka
schowków, z których wydobyliśmy pół wiadra amunicji do sztucera
i broni gładkolufowej. W pasiece pszczelarskiej znaleźliśmy poroże
jelenia z czaszką oraz kilka, ukrytych w ulach, poroży koziołków.
Tylko broni – pomimo użycia aż dwóch psów tropiących i
wykrywacza metali – nigdzie nie było.
Dużo później, Frankensztaj, nieoficjalnie, potwierdził nasze
domysły, że trzyma ją, w leśnym schowku, w plastikowej,
hermetycznej tubie.
W toku prowadzonego w tej sprawie dochodzenia okazało się, że
Frankensztajn miał wspólnika z Rzeszowa, który przyjeżdżał i
zabierał mięso ze skłusowanych zwierząt do miasta. Tamtego
wieczoru także był w leśnej posiadłości Frankensztajna. Zabrał
dwie sarny i jednego młodego dzika.
Przy okazji wpadł także jeden weterynarz, który, za dobrą opłatą,
poza ewidencją, badał kłusownikom tusze upolowanych nielegalnie
zwierząt.
Fakt, że nie udało nam się odnaleźć broni, świadczy o tym, że
nadal gdzieś tam jest. Nie można, więc, wykluczyć, że jakiś
myśliwy, któregoś popołudnia w rejonie Czarnych Młak, znowu
natknie się na Frankensztajna, który dawno już chyba opuścił
więzienne mury, albo na jego młodszego „następcę”, któremu
tamten przekazał swój nielegalny rynsztunek.
Wiesław Hop
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz