„Wilczy interes”
Kiedy byłem małym chłopcem, a działo się to w latach
osiemdziesiątych ubiegłego wieku, nasłuchałem się wiele
opowieści o wilkach. Stąd mam szczególny sentyment do tych
pięknych, mądrych, ale i przebiegłych, i groźnych zwierząt.
Opowiadał dziadek Franciszek, opowiadał ojciec Józef, myśliwi,
którzy bardzo często odwiedzali nasz dom w przysiółku Pod
Załazną, a nawet babcia i moja mama.
Wszyscy oni widzieli wilki i przeżyli, związane z nimi, jakieś
niesamowite, mrożące krew w żyłach przygody. Tylko ja wilka
jeszcze nigdy nie widziałem i żal mi było tego fantastycznego,
pełnego adrenaliny, barwnego świata z ich opowiadań, który –
wydawało się – odchodził już do przeszłości i nigdy nie miał
powrócić.
Nie znaczy to, że wilków w naszej okolicy – a mieszkaliśmy w
Brzusce, na Pogórzu Przemyskim – zupełnie już nie było. Owszem,
były, ale w umiarkowanej ilości; i żyły w lasach, daleko od wsi;
a ich ścieżki przeważnie nie krzyżowały się z drogami
zwyczajnych ludzi.
Od czasu do czasu dochodziły do nas wieści, że gdzieś w okolicy
wilki zagryzły psa, albo porwały jesienią kilka młodych owieczek
z pastwiska pod lasem. Trudno mi jednak było w to uwierzyć, bo
niektórzy po cichu szeptali, że to nie wilki porywają barany z
połonin spółdzielni rolniczej, tylko pastuch Antek, żeby później
z kolegami piec je na ogniskach i delektować się, w towarzystwie
dziewczyn, doskonałą jagnięciną na suto zakrapianych imprezach
przy bacówce, z okazji zakończenie sezonu... Podobno Antek trzymał
na strychu, przywiązaną do drewnianego kołka, starą, zasuszoną
łapę wilka, którą – aby odwrócić od siebie uwagę
kierowniczki spółdzielni – robił trochę wilczych tropów na
glinianych drogach w pobliżu owczarni i pastwiska.
Ale dajmy spokój „wilczkowi” Antkowi – któż bowiem jest
przebieglejszy i bardziej drapieżny od człowieka – i wróćmy do
prawdziwych, potwierdzonych opowieści o wilkach. Dzisiaj historia
mojej mamy Stanisławy, która chyba najbardziej ze wszystkich
utkwiła mi w pamięci.
Mama miała wtedy czternaście, może piętnaście lat, mieszkała z
rodzicami w przysiółku Hucisko Dolne i codziennie, rano i po
południu, jadąc wierzchem na koniu, wypędzała na pastwisko, na
górę Borhałówka osiem sztuk bydła i sześć kóz. Zwykle bydło
z całego przysiółka pasło się razem, w dużym stadzie. Tak było
bezpieczniej, bo w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych
ubiegłego wieku w podkarpackich lasach grasowały wilki, które w
czasie wojny rozmnożyły się do tego stopnia, że stanowiły
poważny problem społeczny. I dopiero dzięki zdecydowanej
interwencji państwa – przyznaniu bardzo wysokich premii
pieniężnych za każdego zabitego lub schwytanego wilka – udało
się opanować sytuację i zmniejszyć populację wilka do
właściwych, zgodnych z zasobami żywnościowymi środowiska
naturalnego, w którym żyły, rozmiarów.
W pobliżu gromadzkich łąk, pod Wywozem , przy drodze prowadzącej
do wsi mieszkał gospodarz, który był niezwykle drażliwy na
punkcie swojego nazwiska i wadził się z każdym, kto nie okazywał
mu należytego szacunku. Nawet księdzu nie przepuścił.
- Szczęść Boże, Panie Kukułka! – pozdrowił go pewnego razu
proboszcz z Birczy, gdy w Wielką Sobotę, jadąc święcić
wielkanocne potrawy, przejeżdżał wozem obok jego domu.
Kukułka poczerwieniał na twarzy, ale wyprostował się z godnością.
- Że zwykli ludzie mnie nie szanują i przezywają, to jeszcze
potrafię zrozumieć. Ale po księdzu, tego bym się w życiu nie
spodziewał – odpowiedział złośliwie.
- Najmocniej przepraszam – próbował załagodzić sytuację
ksiądz. – Myślałem, że tak się pan nazywa.
- A zna ksiądz to powiedzenie: Indyk myślał o niedzieli, a w
sobotę...
- Znam, znam.
- W parafialnych księgach stoi jak byk, że nazywam się Cap, a nie
jakaś tam głupia Kukułka.
Pewnego dnia, po południu, mama wygnała bydło na pastwisko później
niż zwykle. A ponieważ jej rówieśnicy byli już daleko, po
drugiej stronie góry, skierowała swoją trzodę na błonia, które
ciągnęły się zielonym pasem, pomiędzy lasem a rzeką aż do
przysiółka Stara Huta. Po przeciwnej stronie rzeki Kukułka z żoną
kopał kartofle.
Bywało, że gdy dzieciakom wypasającym bydło znudziło się
palenie ognisk, śpiewanie piosenek i granie w dwa ognie, wdrapywały
się na młode drzewa i kołysząc się na gałęziach jak ptaki,
kukały, dokuczając staremu dziwakowi.
Kukułka znosił to cierpliwie, aż wreszcie nie wytrzymywał,
puszczały mu nerwy, wychodził przed dom i odgrażał się:
- Cholera jasna. Bachory. Ja wam dam „kuku”! Jak którego złapię,
to nogi z dupy powyrywam!
Z tego powodu mama, chociaż sama nie kukała wcale, albo bardzo
rzadko, bała się go bardziej od wilków i omijała szerokim łukiem.
Dzień był ciepły, słoneczny i prawie bezwietrzny. Bydło
łapczywie skubało trawę, a mama, leżąc na derce, wąchała
kwiaty i beztrosko patrzyła w błękitne niebo. Ale w pewnym
momencie, gdy słońce zaczęło się już chylić ku zachodowi, z
błogiego nastroju wyrwało ją kilkakrotne, ostrzegawcze parsknięcie
konia. Gdy się podniosła, zobaczyła, że duży szary wilk, który
pojawił się nie wiadomo skąd, porwał w paszczę i niesie w
kierunku lasu jedną z jej kóz.
Wilk szedł powoli, majestatycznie, bo koza była dosyć ciężka,
niczego się nie obawiając. Mama, przerażona, z krzykiem, nie
zdając sobie sprawy z tego, co robi i na jakie naraża się
niebezpieczeństwo, ruszyła za nim w pogoń. W pewnym momencie wilk,
zmęczony taszczeniem swojej ofiary, położył kozę na trawie, a
sam ciężko dysząc zaległ tuż za nią. Prawdopodobnie zamierzał
odsapnąć nieco i zabrać się do pożerania zdobyczy.
Tymczasem mama, wbrew wszelkiej logice i instynktowi
samozachowawczemu, podbiegła do tego miejsca i wykorzystując
zaskoczenie wilka, porwała kozę na ręce, po czym rzuciła się do
panicznej ucieczki. Wilk przez chwilę leżał na ziemi jak
skamieniały. To pozwoliło jej oddalić się od niego o
kilkadziesiąt kroków. Jednak, gdy się obejrzała, podniósł się
już ruszył za nią. Przekonana, że za chwilę dopędzi ją,
przewróci na ziemię i, zamiast w kozie, zatopi swoje długie,
ociekające śliną kły w jej plecach, zaczęła jeszcze głośniej
wrzeszczeć. Ale głos uwiązł jej w gardle. Wyczerpana do granic
możliwości nie miała już sił, żeby dalej uciekać...
Na szczęście, w tym momencie, jak spod ziemi, pomiędzy nią a
wilkiem wyrósł stary Kukułka z widłami w rękach.
- Nie bój się, dziecko – powiedział. - Nic ci się nie stanie.
Ja sobie z nim poradzę.
Nie wiadomo w jaki sposób, ale udało mu się odpędzić głodnego
basiora i uratować dziewczynkę i kozę.
Tak właśnie wyglądała „przygoda” mojej mamy z wilkiem na
pastwisku, która jasno pokazuje, że wilki, gdy jest ich za dużo i
w lasach, w ich naturalnym środowisku, zaczyna brakować pożywienia,
mogą stać się niebezpieczne nie tylko dla zwierząt hodowlanych,
ale także dla ludzi. Szczególnie dla dzieci, które w przeszłości,
w wielu krajach, najczęściej padały ofiarą tych groźnych
drapieżników.
Od zarania dziejów ludzie i wilki żyli obok siebie. I tak musi
nadal pozostać. Ważne jest, aby pomiędzy ludźmi i wilkami
panowała swoista równowaga. Abyśmy mogli podążać własnymi
ścieżkami, nie wchodząc sobie w drogę. Dlatego, uważam, że
dzisiaj - gdy na skutek wprowadzenia całkowitej ochrony gatunkowej
populacja polskiego wilka z każdym rokiem gwałtownie rośnie -
najwyższy już czas, aby przynajmniej u nas, na Podkarpaciu, gdzie
jest go najwięcej, przywrócić wilka w poczet zwierzyny łownej. W
przeciwnym razie czekają nas poważne problemy, które mogą
doprowadzić do zmiany stosunku społeczeństwa do tych potrzebnych w
środowisku zwierząt. Wilk znowu zostanie uznany za szkodnika,
którego należy bezwzględnie tępić. A tego przecież nikt nie
chce. Powoli zaczynają rozumieć to już chyba wszyscy, nie tylko
myśliwi, nie tylko leśnicy i rolnicy..., ale także decydenci, a
nawet, mam nadzieję, ekolodzy i politycznie poprawni celebryci. No,
może poza tymi, którzy interes wilka i swój własny „wilczy
interes” stawiają wyżej od interesu człowieka i środowiska
naturalnego, w którym wszyscy żyjemy.
Wiesław Hop
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz