piątek, 27 września 2019

Właśnie ukazał się nowy numer "Łowca Galicyjskiego", a w nim mój felieton "Wilczy interes".


„Wilczy interes”


Kiedy byłem małym chłopcem, a działo się to w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku, nasłuchałem się wiele opowieści o wilkach. Stąd mam szczególny sentyment do tych pięknych, mądrych, ale i przebiegłych, i groźnych zwierząt.

Opowiadał dziadek Franciszek, opowiadał ojciec Józef, myśliwi, którzy bardzo często odwiedzali nasz dom w przysiółku Pod Załazną, a nawet babcia i moja mama.
Wszyscy oni widzieli wilki i przeżyli, związane z nimi, jakieś niesamowite, mrożące krew w żyłach przygody. Tylko ja wilka jeszcze nigdy nie widziałem i żal mi było tego fantastycznego, pełnego adrenaliny, barwnego świata z ich opowiadań, który – wydawało się – odchodził już do przeszłości i nigdy nie miał powrócić.
Nie znaczy to, że wilków w naszej okolicy – a mieszkaliśmy w Brzusce, na Pogórzu Przemyskim – zupełnie już nie było. Owszem, były, ale w umiarkowanej ilości; i żyły w lasach, daleko od wsi; a ich ścieżki przeważnie nie krzyżowały się z drogami zwyczajnych ludzi.
Od czasu do czasu dochodziły do nas wieści, że gdzieś w okolicy wilki zagryzły psa, albo porwały jesienią kilka młodych owieczek z pastwiska pod lasem. Trudno mi jednak było w to uwierzyć, bo niektórzy po cichu szeptali, że to nie wilki porywają barany z połonin spółdzielni rolniczej, tylko pastuch Antek, żeby później z kolegami piec je na ogniskach i delektować się, w towarzystwie dziewczyn, doskonałą jagnięciną na suto zakrapianych imprezach przy bacówce, z okazji zakończenie sezonu... Podobno Antek trzymał na strychu, przywiązaną do drewnianego kołka, starą, zasuszoną łapę wilka, którą – aby odwrócić od siebie uwagę kierowniczki spółdzielni – robił trochę wilczych tropów na glinianych drogach w pobliżu owczarni i pastwiska.
Ale dajmy spokój „wilczkowi” Antkowi – któż bowiem jest przebieglejszy i bardziej drapieżny od człowieka – i wróćmy do prawdziwych, potwierdzonych opowieści o wilkach. Dzisiaj historia mojej mamy Stanisławy, która chyba najbardziej ze wszystkich utkwiła mi w pamięci.

Mama miała wtedy czternaście, może piętnaście lat, mieszkała z rodzicami w przysiółku Hucisko Dolne i codziennie, rano i po południu, jadąc wierzchem na koniu, wypędzała na pastwisko, na górę Borhałówka osiem sztuk bydła i sześć kóz. Zwykle bydło z całego przysiółka pasło się razem, w dużym stadzie. Tak było bezpieczniej, bo w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych ubiegłego wieku w podkarpackich lasach grasowały wilki, które w czasie wojny rozmnożyły się do tego stopnia, że stanowiły poważny problem społeczny. I dopiero dzięki zdecydowanej interwencji państwa – przyznaniu bardzo wysokich premii pieniężnych za każdego zabitego lub schwytanego wilka – udało się opanować sytuację i zmniejszyć populację wilka do właściwych, zgodnych z zasobami żywnościowymi środowiska naturalnego, w którym żyły, rozmiarów.
W pobliżu gromadzkich łąk, pod Wywozem , przy drodze prowadzącej do wsi mieszkał gospodarz, który był niezwykle drażliwy na punkcie swojego nazwiska i wadził się z każdym, kto nie okazywał mu należytego szacunku. Nawet księdzu nie przepuścił.
- Szczęść Boże, Panie Kukułka! – pozdrowił go pewnego razu proboszcz z Birczy, gdy w Wielką Sobotę, jadąc święcić wielkanocne potrawy, przejeżdżał wozem obok jego domu.
Kukułka poczerwieniał na twarzy, ale wyprostował się z godnością.
- Że zwykli ludzie mnie nie szanują i przezywają, to jeszcze potrafię zrozumieć. Ale po księdzu, tego bym się w życiu nie spodziewał – odpowiedział złośliwie.
- Najmocniej przepraszam – próbował załagodzić sytuację ksiądz. – Myślałem, że tak się pan nazywa.
- A zna ksiądz to powiedzenie: Indyk myślał o niedzieli, a w sobotę...
- Znam, znam.
- W parafialnych księgach stoi jak byk, że nazywam się Cap, a nie jakaś tam głupia Kukułka.
Pewnego dnia, po południu, mama wygnała bydło na pastwisko później niż zwykle. A ponieważ jej rówieśnicy byli już daleko, po drugiej stronie góry, skierowała swoją trzodę na błonia, które ciągnęły się zielonym pasem, pomiędzy lasem a rzeką aż do przysiółka Stara Huta. Po przeciwnej stronie rzeki Kukułka z żoną kopał kartofle.
Bywało, że gdy dzieciakom wypasającym bydło znudziło się palenie ognisk, śpiewanie piosenek i granie w dwa ognie, wdrapywały się na młode drzewa i kołysząc się na gałęziach jak ptaki, kukały, dokuczając staremu dziwakowi.
Kukułka znosił to cierpliwie, aż wreszcie nie wytrzymywał, puszczały mu nerwy, wychodził przed dom i odgrażał się:
- Cholera jasna. Bachory. Ja wam dam „kuku”! Jak którego złapię, to nogi z dupy powyrywam!
Z tego powodu mama, chociaż sama nie kukała wcale, albo bardzo rzadko, bała się go bardziej od wilków i omijała szerokim łukiem.
Dzień był ciepły, słoneczny i prawie bezwietrzny. Bydło łapczywie skubało trawę, a mama, leżąc na derce, wąchała kwiaty i beztrosko patrzyła w błękitne niebo. Ale w pewnym momencie, gdy słońce zaczęło się już chylić ku zachodowi, z błogiego nastroju wyrwało ją kilkakrotne, ostrzegawcze parsknięcie konia. Gdy się podniosła, zobaczyła, że duży szary wilk, który pojawił się nie wiadomo skąd, porwał w paszczę i niesie w kierunku lasu jedną z jej kóz.
Wilk szedł powoli, majestatycznie, bo koza była dosyć ciężka, niczego się nie obawiając. Mama, przerażona, z krzykiem, nie zdając sobie sprawy z tego, co robi i na jakie naraża się niebezpieczeństwo, ruszyła za nim w pogoń. W pewnym momencie wilk, zmęczony taszczeniem swojej ofiary, położył kozę na trawie, a sam ciężko dysząc zaległ tuż za nią. Prawdopodobnie zamierzał odsapnąć nieco i zabrać się do pożerania zdobyczy.
Tymczasem mama, wbrew wszelkiej logice i instynktowi samozachowawczemu, podbiegła do tego miejsca i wykorzystując zaskoczenie wilka, porwała kozę na ręce, po czym rzuciła się do panicznej ucieczki. Wilk przez chwilę leżał na ziemi jak skamieniały. To pozwoliło jej oddalić się od niego o kilkadziesiąt kroków. Jednak, gdy się obejrzała, podniósł się już ruszył za nią. Przekonana, że za chwilę dopędzi ją, przewróci na ziemię i, zamiast w kozie, zatopi swoje długie, ociekające śliną kły w jej plecach, zaczęła jeszcze głośniej wrzeszczeć. Ale głos uwiązł jej w gardle. Wyczerpana do granic możliwości nie miała już sił, żeby dalej uciekać...
Na szczęście, w tym momencie, jak spod ziemi, pomiędzy nią a wilkiem wyrósł stary Kukułka z widłami w rękach.
- Nie bój się, dziecko – powiedział. - Nic ci się nie stanie. Ja sobie z nim poradzę.
Nie wiadomo w jaki sposób, ale udało mu się odpędzić głodnego basiora i uratować dziewczynkę i kozę.

Tak właśnie wyglądała „przygoda” mojej mamy z wilkiem na pastwisku, która jasno pokazuje, że wilki, gdy jest ich za dużo i w lasach, w ich naturalnym środowisku, zaczyna brakować pożywienia, mogą stać się niebezpieczne nie tylko dla zwierząt hodowlanych, ale także dla ludzi. Szczególnie dla dzieci, które w przeszłości, w wielu krajach, najczęściej padały ofiarą tych groźnych drapieżników.
Od zarania dziejów ludzie i wilki żyli obok siebie. I tak musi nadal pozostać. Ważne jest, aby pomiędzy ludźmi i wilkami panowała swoista równowaga. Abyśmy mogli podążać własnymi ścieżkami, nie wchodząc sobie w drogę. Dlatego, uważam, że dzisiaj - gdy na skutek wprowadzenia całkowitej ochrony gatunkowej populacja polskiego wilka z każdym rokiem gwałtownie rośnie - najwyższy już czas, aby przynajmniej u nas, na Podkarpaciu, gdzie jest go najwięcej, przywrócić wilka w poczet zwierzyny łownej. W przeciwnym razie czekają nas poważne problemy, które mogą doprowadzić do zmiany stosunku społeczeństwa do tych potrzebnych w środowisku zwierząt. Wilk znowu zostanie uznany za szkodnika, którego należy bezwzględnie tępić. A tego przecież nikt nie chce. Powoli zaczynają rozumieć to już chyba wszyscy, nie tylko myśliwi, nie tylko leśnicy i rolnicy..., ale także decydenci, a nawet, mam nadzieję, ekolodzy i politycznie poprawni celebryci. No, może poza tymi, którzy interes wilka i swój własny „wilczy interes” stawiają wyżej od interesu człowieka i środowiska naturalnego, w którym wszyscy żyjemy.

Wiesław Hop


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz