wtorek, 20 listopada 2018


Powieść tą dedykuję pamięci Przemyskich i Lwowskich Orląt, którzy uwierzyli, że marzenia się spełniają i bez wahania, z radością w sercach, w roku 1918 stanęli do zwycięskiej walki o wolną i niepodległą Polskę, za co wielu z nich zapłaciło swoim młodym życiem.


Naród, który nie szanuje swej przeszłości nie zasługuje na teraźniejszość i nie ma prawa do przyszłości.”
Józef Piłusudski


ORŁY NAD MIASTEM

Wiesław Hop

Prolog


Pociąg pośpieszny ze Szczecina dotarł do końcowej stacji w Przemyślu i zatrzymał się na peronie drugim przed dworcem głównym. Gdy kolorowy tłum pasażerów, którzy nim przyjechali, złożony przeważnie ze studentów, robotników sezonowych i turystów w pośpiechu zniknął w podziemnym tunelu, z wagonu pierwszej klasy wysiadło dwie kobiety.
Starsza z nich – szczuplutka, siwa i drobna – nazywała się Maria Czarniecka – Hopkins i niedawno skończyła osiemdziesiąt sześć lat. Pomimo to, dzięki Bogu i dobrym genom, nadal cieszyła się doskonałym zdrowiem i pogodnym usposobieniem. Dzisiaj - była jesień roku 1989 - po czterdziestu dwóch latach przymusowego pobytu na obczyźnie, przyjechała do Przemyśla, miasta, w którym się urodziła, wychowała, spędziła młodość i przeżyła swoją pierwszą miłość, aby jako gość honorowy - jeden z niewielu żyjących jeszcze uczestników walk z 1918 roku o niepodległą Polskę – wziąć udział w uroczystym odsłonięciu odbudowanego pomnika Przemyskich Orląt. Zaproszenie od Społecznego Komitetu Odbudowy i władz miasta wyszło naprzeciw jej oczekiwaniom i marzeniom. Zawsze pragnęła tutaj wrócić i wiedziała, że nie odejdzie, nie umrze w spokoju, jeżeli wcześniej nie zobaczy, nie pożegna swojej ojczyzny, swojego ukochanego miasta i przyjaciół, których większość od dawna spoczywała już na przemyskich i okolicznych, kresowych, a także podwarszawskich cmentarzach. Wcześniej, przed upadkiem komunizmu, nie mogła tego zrobić, bo polski ambasador w Ameryce, za każdym razem, gdy się o to starała, odmawiał jej wizy. Będąc matką oficera Armii Krajowej, Franciszka Czarnieckiego, ps. „Nieśmiertelny”, który nigdy nie ugiął się przed sowiecką bezpieką i nie złożył broni – w dodatku, w ostatniej chwili, gdy już zdradziecka pętla prawie zacisnęła się na jego szyi, udało mu się przechytrzyć swoich wrogów i uciec na Zachód – została uznana za osobę niepożądaną, wrogo nastawioną do socjalistycznej Polski, która może zagrażać jej bezpieczeństwu.
Młodsza kobieta, właściwie jeszcze dziewczyna miała na imię Zosia i była wnuczką Marii. Obiecała ojcu, który nie mógł im towarzyszyć, gdyż nie wrócił jeszcze do zdrowia po wypadku drogowym, że zaopiekuje się babcią i, całą i zdrową, przywiezie ją z powrotem do domu z tej sentymentalnej podróży. Będąc niezwykle zgrabną i urodziwą osiemnastolatką o klasycznie słowiańskich rysach twarzy, niebieskich oczach i blond włosach wszędzie zwracała na siebie uwagę. Mężczyźni oglądali się za nią na ulicy, zaczepiali i próbowali umawiać się na randki. W Nowym Jorku studiowała prawo i wyczynowo trenowała wioślarstwo.
Pomimo dzielącej obie kobiety różnicy wieku, dało się zauważyć, że łączy bliskie pokrewieństwo. A trwająca prawie dwa tygodnie podróż statkiem z Ameryki do Polski – Maria nigdy nie lubiła latać samolotami – którą spędziły w jednej kajucie, jeszcze bardziej zbliżyła je do siebie.
Na środku peronu, w regulaminowym szyku, w pozycji „na baczność” stała dziewięcioosobowa grupa harcerzy, składającą się po połowie z dziewczyn i chłopców w wieku piętnastu – szesnastu lat i starszego drużynowego, który był ich nauczycielem. Wszyscy mieli na sobie szare harcerskie mundury, czarne chusty i rogatywki z czarnym otokiem na głowie. Bardzo podobne do tych, które i Maria kiedyś nosiła.
„Czarna Trzynastka” – pomyślała z dumą, a serce mocniej załomotało je w piersi. Wspomnienia same cisnęły się do głowy.
Drużynowy odłączył się od grupy, podszedł do kobiet i oddał im honor.
- Druh Marek Jurasiński – przedstawił się. – Czy mam przyjemność z druhną Marią Koźmińska z Nowego Jorku?
- Tak – odpowiedziała mocno zaskoczona, bo dawno już przestała myśleć o sobie w ten sposób i nie przypuszczała, że kiedykolwiek ktoś jeszcze nazwie ją druhną. Ponadto domyśliła się, że harcerze przybyli tutaj specjalnie dla niej.
- W imieniu Komitetu Odbudowy Pomnika Orląt i Przemyskiej Czarnej Trzynastki mam zaszczyt przywitać Druhnę w rodzinnym mieście. Przed dworcem czeka samochód z kierowcą. Jesteśmy do waszej dyspozycji.
- Dziękuję wam. Nie spodziewałam się. To bardzo miłe, że tutaj jesteście – odpowiedziała czując, że wzruszenie chwyta ją za gardło i odbiera głos.
Drużynowy odstąpił krok do tyłu spojrzał na swoich podopiecznych, a oni na dany przez niego znak, przy akompaniamencie dwóch gitar, zaśpiewali, ułożoną specjalnie na uroczystość odsłonięcia pomnika, harcerską pieśń o Przemyskich Orlętach.
Słuchając tej pieśni, Zosia bardzo się wzruszyła, a gdy spojrzała na babcię, zauważyła, że po jej policzkach spływają grube łzy. I chociaż od dawna znała jej historię, tak naprawdę dopiero teraz zaczynała rozumieć, że jest to również dziedzictwo jej ojca Franciszka, oraz jej osobiste, które musi dokładniej poznać i z godnością pielęgnować. W tym momencie odczuła także głęboko potrzebę odwiedzenia i zobaczenia tych wszystkich miejsc, w których jej babcia, dziadek i ojciec walczyli o tą wymarzoną, niepodległą, wolną Polskę. Zrozumiała także, że jest to historia, którą musi kiedyś opisać i zachować dla przyszłych pokoleń.

Do napisania tego prologu zainspirowała mnie pieśń "Przemyskie Orlęta", której autorem jest Andrzej Huk, w wykonaniu harcerzy Czarnej 13 Przemyskiej. Mam nadzieję, że kiedyś napisze całość.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz