Powieść
tą dedykuję pamięci Przemyskich i Lwowskich Orląt, którzy
uwierzyli, że marzenia się spełniają i bez wahania, z radością
w sercach, w roku 1918 stanęli do zwycięskiej walki o wolną i
niepodległą Polskę, za co wielu z nich zapłaciło swoim młodym
życiem.
„Naród,
który nie szanuje swej przeszłości nie zasługuje na
teraźniejszość i nie ma prawa do przyszłości.”
Józef
Piłusudski
ORŁY NAD MIASTEM
Wiesław
Hop
Prolog
Pociąg
pośpieszny ze Szczecina dotarł do końcowej stacji w Przemyślu i
zatrzymał się na peronie drugim przed dworcem głównym. Gdy
kolorowy tłum pasażerów, którzy nim przyjechali, złożony
przeważnie ze studentów, robotników sezonowych i turystów w
pośpiechu zniknął w podziemnym tunelu, z wagonu pierwszej klasy
wysiadło dwie kobiety.
Starsza
z nich – szczuplutka, siwa i drobna – nazywała się Maria
Czarniecka – Hopkins i niedawno skończyła osiemdziesiąt sześć
lat. Pomimo to, dzięki Bogu i dobrym genom, nadal cieszyła się
doskonałym zdrowiem i pogodnym usposobieniem. Dzisiaj - była jesień
roku 1989 - po czterdziestu dwóch latach przymusowego pobytu na
obczyźnie, przyjechała do Przemyśla, miasta, w którym się
urodziła, wychowała, spędziła młodość i przeżyła swoją
pierwszą miłość, aby jako gość honorowy - jeden z niewielu
żyjących jeszcze uczestników walk z 1918 roku o niepodległą
Polskę – wziąć udział w uroczystym odsłonięciu odbudowanego
pomnika Przemyskich Orląt. Zaproszenie od Społecznego Komitetu
Odbudowy i władz miasta wyszło naprzeciw jej oczekiwaniom i
marzeniom. Zawsze pragnęła tutaj wrócić i wiedziała, że nie
odejdzie, nie umrze w spokoju, jeżeli wcześniej nie zobaczy, nie
pożegna swojej ojczyzny, swojego ukochanego miasta i przyjaciół,
których większość od dawna spoczywała już na przemyskich i
okolicznych, kresowych, a także podwarszawskich cmentarzach.
Wcześniej, przed upadkiem komunizmu, nie mogła tego zrobić, bo
polski ambasador w Ameryce, za każdym razem, gdy się o to starała,
odmawiał jej wizy. Będąc matką oficera Armii Krajowej, Franciszka
Czarnieckiego, ps. „Nieśmiertelny”, który nigdy nie ugiął się
przed sowiecką bezpieką i nie złożył broni – w dodatku, w
ostatniej chwili, gdy już zdradziecka pętla prawie zacisnęła się
na jego szyi, udało mu się przechytrzyć swoich wrogów i uciec na
Zachód – została uznana za osobę niepożądaną, wrogo
nastawioną do socjalistycznej Polski, która może zagrażać jej
bezpieczeństwu.
Młodsza
kobieta, właściwie jeszcze dziewczyna miała na imię Zosia i była
wnuczką Marii. Obiecała ojcu, który nie mógł im towarzyszyć,
gdyż nie wrócił jeszcze do zdrowia po wypadku drogowym, że
zaopiekuje się babcią i, całą i zdrową, przywiezie ją z
powrotem do domu z tej sentymentalnej podróży. Będąc niezwykle
zgrabną i urodziwą osiemnastolatką o klasycznie słowiańskich
rysach twarzy, niebieskich oczach i blond włosach wszędzie zwracała
na siebie uwagę. Mężczyźni oglądali się za nią na ulicy,
zaczepiali i próbowali umawiać się na randki. W Nowym Jorku
studiowała prawo i wyczynowo trenowała wioślarstwo.
Pomimo
dzielącej obie kobiety różnicy wieku, dało się zauważyć, że
łączy bliskie pokrewieństwo. A trwająca prawie dwa tygodnie
podróż statkiem z Ameryki do Polski – Maria nigdy nie lubiła
latać samolotami – którą spędziły w jednej kajucie, jeszcze
bardziej zbliżyła je do siebie.
Na
środku peronu, w regulaminowym szyku, w pozycji „na baczność”
stała dziewięcioosobowa grupa harcerzy, składającą się po
połowie z dziewczyn i chłopców w wieku piętnastu – szesnastu
lat i starszego drużynowego, który był ich nauczycielem. Wszyscy
mieli na sobie szare harcerskie mundury, czarne chusty i rogatywki z
czarnym otokiem na głowie. Bardzo podobne do tych, które i Maria
kiedyś nosiła.
„Czarna
Trzynastka” – pomyślała z dumą, a serce mocniej załomotało
je w piersi. Wspomnienia same cisnęły się do głowy.
Drużynowy
odłączył się od grupy, podszedł do kobiet i oddał im honor.
-
Druh Marek Jurasiński – przedstawił się. – Czy mam przyjemność
z druhną Marią Koźmińska z Nowego Jorku?
-
Tak – odpowiedziała mocno zaskoczona, bo dawno już przestała
myśleć o sobie w ten sposób i nie przypuszczała, że kiedykolwiek
ktoś jeszcze nazwie ją druhną. Ponadto domyśliła się, że
harcerze przybyli tutaj specjalnie dla niej.
-
W imieniu Komitetu Odbudowy Pomnika Orląt i Przemyskiej Czarnej
Trzynastki mam zaszczyt przywitać Druhnę w rodzinnym mieście.
Przed dworcem czeka samochód z kierowcą. Jesteśmy do waszej
dyspozycji.
-
Dziękuję wam. Nie spodziewałam się. To bardzo miłe, że tutaj
jesteście – odpowiedziała czując, że wzruszenie chwyta ją za
gardło i odbiera głos.
Drużynowy
odstąpił krok do tyłu spojrzał na swoich podopiecznych, a oni na
dany przez niego znak, przy akompaniamencie dwóch gitar, zaśpiewali,
ułożoną specjalnie na uroczystość odsłonięcia pomnika,
harcerską pieśń o Przemyskich Orlętach.
Słuchając
tej pieśni, Zosia bardzo się wzruszyła, a gdy spojrzała na
babcię, zauważyła, że po jej policzkach spływają grube łzy. I
chociaż od dawna znała jej historię, tak naprawdę dopiero teraz
zaczynała rozumieć, że jest to również dziedzictwo jej ojca
Franciszka, oraz jej osobiste, które musi dokładniej poznać i z
godnością pielęgnować. W tym momencie odczuła także głęboko
potrzebę odwiedzenia i zobaczenia tych wszystkich miejsc, w których
jej babcia, dziadek i ojciec walczyli o tą wymarzoną, niepodległą,
wolną Polskę. Zrozumiała także, że jest to historia, którą
musi kiedyś opisać i zachować dla przyszłych pokoleń.
Do napisania tego prologu zainspirowała mnie pieśń "Przemyskie Orlęta", której autorem jest Andrzej Huk, w wykonaniu harcerzy Czarnej 13 Przemyskiej. Mam nadzieję, że kiedyś napisze całość.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz