Dzisiaj druga część mojego opowiadania z ostatniego numeru kwartalnika "Łowiec Galicyjski".
Kłusownik w łowisku
(odcinek
drugi)
Myśliwi
odjechali do Przemyśla, a my od następnego dnia zabraliśmy się
ostro do roboty. Codziennie wysyłałem policjantów w teren z
odpowiednimi zadaniami do wykonania. Szybko przesłuchaliśmy
wszystkich świadków posiadających jakiekolwiek wiadomości w tej
sprawie. Nawiązaliśmy współpracę ze strażnikami łowieckimi,
leśnikami i myśliwymi oraz z sąsiednimi komisariatami policji. W
miarę swoich możliwości prowadziliśmy pracę operacyjną wśród
mieszkańców wsi, szczególnie tych usytuowanych najbliżej łowiska
„Czarne młaki”, i nieustannie penetrowaliśmy teren. I wydawało
się, że coś z tego będzie; że wcześniej czy później wpadniemy
na trop kłusownika i dorwiemy drania...
Jednak
nasze działania – typowania sprawcy, a nawet dokonane przeszukania
okazały się nie trafione. Po dwóch tygodniach dochodzenie utkwiło
w martwym punkcie, a ludzie nabrali wody w usta. Nawet myśliwi i
leśnicy z interesujących nas terenów wypowiadali się bardzo
ostrożnie, jakby chcieli nam dać do zrozumienia: „Wy pojawiacie
się i odjeżdżacie, a my musimy tutaj zostać. Życie każdy ma
tylko jedno, a bieda nie śpi!”
Trudno
było im się dziwić, po prostu obawiali się, żeby im ktoś, za
zbyt długi język, wieczorem, zza krzaka głowy nie odstrzelił,
albo ognia pod samochód nie podłożył...
A
kłusownik, który przecież nie był idiotą, i wiedział, co się
dzieje, przepadł jak kamień w wodę. Przywarował, czekając aż
przywalą nas nowe problemy i znudzi nam się ta zabawa z nim w kotka
i myszkę, albo przeniósł się w inne, bezpieczniejsze dla niego
rejony.
Żeby
wyjść z impasu, korzystając z pomocy funkcjonariuszy straży
granicznej i leśnej, zorganizowaliśmy nawet kilka zasadzek i
prewencyjnych akcji na terenach leśnych i wiejskich, w okolicy
„Czarnych młak”. Efekt był taki, że wpadło paru złodziei
drewna z lasu i jeszcze więcej nietrzeźwych kierowców. W tym jeden
– powracający z polowania - myśliwy, który do dzisiaj nie może
mi tego darować, bo wydawało mu się, że jest święta krową,
której wszystko wolno.
-
Nie wystarczy, kurna, nazgarniać pijanych traktorzystów; albo
przedstawić chłopu zarzut, że znęcał się fizycznie nad
indykiem, bijąc go patykiem... To żaden wynik! Złapcie kłusownika!
Wtedy będę wiedział, że coś robicie – powiedział do mnie na
odprawie jeden z zastępców komendanta. Ten, który niedawno
przyszedł do nas z innej jednostki i, podobno, lubił ucinać sobie
drzemkę za biurkiem.
Miałem
u niego na pieńku, bo zdarzyło się, że nie wykonałem jego
polecenia. A było to tak:
Miałem
w swoim gabinecie, naklejony na szafce, maleńki bożonarodzeniowy
obrazek z wizerunkiem Dzieciątka w żłóbku i choinką w tle.
Zastępca wypatrzył go już przy swojej pierwszej wizycie u nas i
zdecydowanym tonem powiedział:
-
Proszę to usunąć!
Zdziwiłem
się, bo obrazek znajdował się tam już długo i dotychczas nigdy
nikogo nie drażnił, a od upadku komunizmu minęło już przecież
dobrych kilkanaście lat i w instytucjach państwowych oficjalnie
wisiały krzyże.
-
Nie! – sprzeciwiłem się. Ten obrazek nikomu nie przeszkadza. A
mnie jest przyjemnie, kiedy na niego patrzę.
Zastępca
nic na to nie odpowiedział. I nigdy już nie wrócił do tego
tematu, ale od tamtego dnia – przy każdej okazji, gdzie tylko mógł
– wbijał mi szpilę...
W
sumie jednak musiałem przyznać mu rację: Łatwiej jest zatrzymać
na gorącym uczynku dziesięciu sprawców wyrębu i kradzieży drewna
z lasu i jeszcze więcej szoferów na dwóch gazach, niż złapać
jednego kłusownika z bronią w ręku. Poszedłem więc po rozum do
głowy i doszedłem do wniosku, że w tej sytuacji tylko Ben może mi
pomóc!
Ben
był starym kawalerem i bardzo rozrywkowym facetem. Zawsze lubił
wypić, zakąsić i dobrze się zabawić, dlatego często
przesiadywał w restauracjach. A że przy tym, wyglądając bardzo
niepozornie, miał cholerną siłę i szybkość w rękach, wielu
facetów, którym wydawał się łatwym przeciwnikiem, mocno się na
im nacięło. Po jego lewym sierpowym, żaden twardziel, choćby dwa
razy od niego większy, nie podnosił się już z podłogi. Z powodu
tego cholernego ciosu, Ben spędził trzy lata w kryminale. Od tego
czasu – jeżeli nie był akurat za mocno zawiany - unikał bójek,
jak ognia. W sumie jednak, pomijając te jego wady, Ben był dosyć
porządnym facetem. I od lat pracował w lesie, jako drwal u jednego
(używając jego żartobliwego słownictwa) z „jajentów”, czy
„podjajentów”.
Pierwszy
raz zetknąłem się z Benem kilka lat wcześniej, gdy ktoś rozwalił
mój samochód na parkingu pod blokiem, w którym mieszkałem.
Ogłosiłem wtedy, że każdy, kto pomoże mi w ustaleniu sprawcy,
dostanie ode mnie prywatną nagrodę.
-
Panie władzo, umowa jest taka: – powiedział Ben, gdy któregoś
późnego wieczoru, dosyć dobrze wstawiony, zagadnął mnie na ulicy
– dajesz na dwie litry wódki i zagrychę, żeby starczyło na
rachunek w restauracji, a ja powiem ci, kto rozpierdzielił twoje
autko.
-
Dobra! – zgodziłem się, wyjmując z portfela dwieście złotych.
Od
tamtego dnia współpracowaliśmy ze sobą jeszcze kilka razy. A
teraz musiałem spotkać się z nim ponownie.
-
Pogadam z kim trzeba i zobaczę, co da się zrobić – zgodził się
Ben, gdy powiedziałem mu, jaki mam problem. – Ale to będzie
trochę kosztowało, bo o suchym pysku nikt nie puści pary z gęby.
-
Dostaniesz ile będzie trzeba. O to się nie martw.
-
Bo, co tu dużo gadać, sprawa nie jest łatwa. U nas ludzie polują,
albo kłusują z dziada pradziada. Prawie w każdym gospodarstwie
znajdzie się jakaś broń, obrzyn albo samoróbka. Ale nikt nie
trzyma tego w chałupie; dlatego szkoda szukać, bo nic nie
znajdziecie. Ukraina jest blisko. Na bazarze w Przemyślu, trzeba
tylko wiedzieć do kogo się zwrócić, kupisz wszystko, nawet
kałasznikowa.
-
Nie przesadzaj, Ben.
-
Tu nie ma mowy o przesadzie. Dlatego ludzie wolą trzymać języki za
zębami, żeby nikomu się nie narazić...
Rozumiałem,
że Ben musi trochę podkolorować - bo aż tak źle to nie było -
żeby podkreślić wartość tego, co miał dla mnie zrobić.
-
Jest taki jeden – powiedział Ben, gdy spotkaliśmy się trzy
tygodnie później. – Stary wyjadacz i niebezpieczny człowiek.
Pół życia przesiedział w kryminale. Powiadają, że dorobił się
tam emerytury. Nie znam jego nazwiska, ale ten, który mi o nim
opowiadał, nazywał go Frankensztajn.
-
Frankensztajn, mówisz? – zdziwiłem się. – Nie słyszałem,
żeby ktoś o takiej ksywie mieszkał na terenie naszej gminy.
-
Ja też nie. Ale w tym akurat nie ma nic dziwnego, bo on tutaj nigdy
nie mieszkał. Przyjeżdża z Rzeszowa. U nas, na Górze Wariatce, ma
pasiekę i kawałek lasu, który odziedziczył po matce. Kiedyś była
tam wieś. Znam tamte lasy. Do „Czarnych młak”, w prostej linii,
przez potoki, będzie jakieś cztery do pięciu kilometrów; drogą
dwa razy dalej.
Ben
nie był pazerny, a to co mi powiedział wydawało się dosyć
wiarygodne, więc bez szemrania pokryłem koszty jego „operacji”
i obiecałem drugi raz tyle, jeżeli informacja się potwierdzi.
Skoro
Frankensztajn miał las, to musiał także płacić podatki. To
pozwoliło mi szybko ustalić jego dane personalne i sprawdzić go
pod katem przeszłości kryminalnej. Z policyjnego punktu widzenia,
Frankensztajn okazał się bardzo interesującą i niebezpieczną
osobowością: karany za rozboje z użyciem broni palnej i kradzieże
z włamaniem, pozornie z kłusownictwem nie powinien mieć wiele
wspólnego. Jednak to, że ciągnęło go do lasu jak wilka, i do
broni, przemawiało za tym, że może być inaczej; że kłusował o
dawna, ale nigdy nie dał się przyłapać na tym procederze. A jego
pseudonim wziął się najprawdopodobniej stąd, że posiadał cechę
szczególną w postaci głębokiej blizny po cięciu nożem na lewym
policzku.
Popytałem
trochę i bez problemu udało mi się zlokalizować jego leśną
posiadłość. Wiedząc, że od kilku dni nie ma go na miejscu, razem
z dzielnicowym z tego rejonu, obejrzeliśmy ją sobie dość
dokładnie z każdej strony, bez obawy, że zostaniemy zdemaskowani.
Było to wprost wymarzone miejsce dla amatora nielegalnych polowań.
Dowiedziałem się także, że Frankensztajn jest żonaty i ma dwóch
dorosłych synów, ale pasieką zajmuje się sam. Chociaż czasami
towarzyszy mu żona.
Teraz
trzeba było tylko dobrze pogłówkować, przygotować jakiś
sensowny plan działań, który pozwoliłby nam dobrać się
Frankensztajnowi do tyłka.
Jednak
nie zdążyliśmy tego zrobić, bo wydarzenia raptownie
przyspieszyły.
Już
następnej nocy wyrwało mnie ze snu gwałtowne łomotanie do drzwi.
Zerwałem się z łóżka jak oparzony. Zerknąłem na zegarek,
ledwie co minęła dwudziesta trzecia, i wściekły powlokłem się
na korytarz. W judaszu zobaczyłem policyjną czapkę, a gdy się
uniosła do góry - napuchnięty nos kolegi Zbigniewa z sąsiedniego
komisariatu.
-
Co jest? – warknąłem, otwierając drzwi. – Ledwie udało mi się
zmrużyć oczy...
-
Przepraszam, że cię nachodzimy o tej porze, ale oficer dyżurny
kazał cię obudzić... Jakiś idiota, na twoim terenie, przyłożył
myśliwemu lufę do głowy!
Ciąg dalszy nastąpi
Wiesław
Hop
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz