niedziela, 15 lipca 2018


Dzisiaj druga część mojego opowiadania z ostatniego numeru kwartalnika "Łowiec Galicyjski".

Kłusownik w łowisku

(odcinek drugi)

Myśliwi odjechali do Przemyśla, a my od następnego dnia zabraliśmy się ostro do roboty. Codziennie wysyłałem policjantów w teren z odpowiednimi zadaniami do wykonania. Szybko przesłuchaliśmy wszystkich świadków posiadających jakiekolwiek wiadomości w tej sprawie. Nawiązaliśmy współpracę ze strażnikami łowieckimi, leśnikami i myśliwymi oraz z sąsiednimi komisariatami policji. W miarę swoich możliwości prowadziliśmy pracę operacyjną wśród mieszkańców wsi, szczególnie tych usytuowanych najbliżej łowiska „Czarne młaki”, i nieustannie penetrowaliśmy teren. I wydawało się, że coś z tego będzie; że wcześniej czy później wpadniemy na trop kłusownika i dorwiemy drania...

Jednak nasze działania – typowania sprawcy, a nawet dokonane przeszukania okazały się nie trafione. Po dwóch tygodniach dochodzenie utkwiło w martwym punkcie, a ludzie nabrali wody w usta. Nawet myśliwi i leśnicy z interesujących nas terenów wypowiadali się bardzo ostrożnie, jakby chcieli nam dać do zrozumienia: „Wy pojawiacie się i odjeżdżacie, a my musimy tutaj zostać. Życie każdy ma tylko jedno, a bieda nie śpi!”
Trudno było im się dziwić, po prostu obawiali się, żeby im ktoś, za zbyt długi język, wieczorem, zza krzaka głowy nie odstrzelił, albo ognia pod samochód nie podłożył...
A kłusownik, który przecież nie był idiotą, i wiedział, co się dzieje, przepadł jak kamień w wodę. Przywarował, czekając aż przywalą nas nowe problemy i znudzi nam się ta zabawa z nim w kotka i myszkę, albo przeniósł się w inne, bezpieczniejsze dla niego rejony.
Żeby wyjść z impasu, korzystając z pomocy funkcjonariuszy straży granicznej i leśnej, zorganizowaliśmy nawet kilka zasadzek i prewencyjnych akcji na terenach leśnych i wiejskich, w okolicy „Czarnych młak”. Efekt był taki, że wpadło paru złodziei drewna z lasu i jeszcze więcej nietrzeźwych kierowców. W tym jeden – powracający z polowania - myśliwy, który do dzisiaj nie może mi tego darować, bo wydawało mu się, że jest święta krową, której wszystko wolno.

- Nie wystarczy, kurna, nazgarniać pijanych traktorzystów; albo przedstawić chłopu zarzut, że znęcał się fizycznie nad indykiem, bijąc go patykiem... To żaden wynik! Złapcie kłusownika! Wtedy będę wiedział, że coś robicie – powiedział do mnie na odprawie jeden z zastępców komendanta. Ten, który niedawno przyszedł do nas z innej jednostki i, podobno, lubił ucinać sobie drzemkę za biurkiem.
Miałem u niego na pieńku, bo zdarzyło się, że nie wykonałem jego polecenia. A było to tak:
Miałem w swoim gabinecie, naklejony na szafce, maleńki bożonarodzeniowy obrazek z wizerunkiem Dzieciątka w żłóbku i choinką w tle. Zastępca wypatrzył go już przy swojej pierwszej wizycie u nas i zdecydowanym tonem powiedział:
- Proszę to usunąć!
Zdziwiłem się, bo obrazek znajdował się tam już długo i dotychczas nigdy nikogo nie drażnił, a od upadku komunizmu minęło już przecież dobrych kilkanaście lat i w instytucjach państwowych oficjalnie wisiały krzyże.
- Nie! – sprzeciwiłem się. Ten obrazek nikomu nie przeszkadza. A mnie jest przyjemnie, kiedy na niego patrzę.
Zastępca nic na to nie odpowiedział. I nigdy już nie wrócił do tego tematu, ale od tamtego dnia – przy każdej okazji, gdzie tylko mógł – wbijał mi szpilę...
W sumie jednak musiałem przyznać mu rację: Łatwiej jest zatrzymać na gorącym uczynku dziesięciu sprawców wyrębu i kradzieży drewna z lasu i jeszcze więcej szoferów na dwóch gazach, niż złapać jednego kłusownika z bronią w ręku. Poszedłem więc po rozum do głowy i doszedłem do wniosku, że w tej sytuacji tylko Ben może mi pomóc!
Ben był starym kawalerem i bardzo rozrywkowym facetem. Zawsze lubił wypić, zakąsić i dobrze się zabawić, dlatego często przesiadywał w restauracjach. A że przy tym, wyglądając bardzo niepozornie, miał cholerną siłę i szybkość w rękach, wielu facetów, którym wydawał się łatwym przeciwnikiem, mocno się na im nacięło. Po jego lewym sierpowym, żaden twardziel, choćby dwa razy od niego większy, nie podnosił się już z podłogi. Z powodu tego cholernego ciosu, Ben spędził trzy lata w kryminale. Od tego czasu – jeżeli nie był akurat za mocno zawiany - unikał bójek, jak ognia. W sumie jednak, pomijając te jego wady, Ben był dosyć porządnym facetem. I od lat pracował w lesie, jako drwal u jednego (używając jego żartobliwego słownictwa) z „jajentów”, czy „podjajentów”.
Pierwszy raz zetknąłem się z Benem kilka lat wcześniej, gdy ktoś rozwalił mój samochód na parkingu pod blokiem, w którym mieszkałem. Ogłosiłem wtedy, że każdy, kto pomoże mi w ustaleniu sprawcy, dostanie ode mnie prywatną nagrodę.
- Panie władzo, umowa jest taka: – powiedział Ben, gdy któregoś późnego wieczoru, dosyć dobrze wstawiony, zagadnął mnie na ulicy – dajesz na dwie litry wódki i zagrychę, żeby starczyło na rachunek w restauracji, a ja powiem ci, kto rozpierdzielił twoje autko.
- Dobra! – zgodziłem się, wyjmując z portfela dwieście złotych.
Od tamtego dnia współpracowaliśmy ze sobą jeszcze kilka razy. A teraz musiałem spotkać się z nim ponownie.
- Pogadam z kim trzeba i zobaczę, co da się zrobić – zgodził się Ben, gdy powiedziałem mu, jaki mam problem. – Ale to będzie trochę kosztowało, bo o suchym pysku nikt nie puści pary z gęby.
- Dostaniesz ile będzie trzeba. O to się nie martw.
- Bo, co tu dużo gadać, sprawa nie jest łatwa. U nas ludzie polują, albo kłusują z dziada pradziada. Prawie w każdym gospodarstwie znajdzie się jakaś broń, obrzyn albo samoróbka. Ale nikt nie trzyma tego w chałupie; dlatego szkoda szukać, bo nic nie znajdziecie. Ukraina jest blisko. Na bazarze w Przemyślu, trzeba tylko wiedzieć do kogo się zwrócić, kupisz wszystko, nawet kałasznikowa.
- Nie przesadzaj, Ben.
- Tu nie ma mowy o przesadzie. Dlatego ludzie wolą trzymać języki za zębami, żeby nikomu się nie narazić...
Rozumiałem, że Ben musi trochę podkolorować - bo aż tak źle to nie było - żeby podkreślić wartość tego, co miał dla mnie zrobić.

- Jest taki jeden – powiedział Ben, gdy spotkaliśmy się trzy tygodnie później. – Stary wyjadacz i niebezpieczny człowiek. Pół życia przesiedział w kryminale. Powiadają, że dorobił się tam emerytury. Nie znam jego nazwiska, ale ten, który mi o nim opowiadał, nazywał go Frankensztajn.
- Frankensztajn, mówisz? – zdziwiłem się. – Nie słyszałem, żeby ktoś o takiej ksywie mieszkał na terenie naszej gminy.
- Ja też nie. Ale w tym akurat nie ma nic dziwnego, bo on tutaj nigdy nie mieszkał. Przyjeżdża z Rzeszowa. U nas, na Górze Wariatce, ma pasiekę i kawałek lasu, który odziedziczył po matce. Kiedyś była tam wieś. Znam tamte lasy. Do „Czarnych młak”, w prostej linii, przez potoki, będzie jakieś cztery do pięciu kilometrów; drogą dwa razy dalej.
Ben nie był pazerny, a to co mi powiedział wydawało się dosyć wiarygodne, więc bez szemrania pokryłem koszty jego „operacji” i obiecałem drugi raz tyle, jeżeli informacja się potwierdzi.
Skoro Frankensztajn miał las, to musiał także płacić podatki. To pozwoliło mi szybko ustalić jego dane personalne i sprawdzić go pod katem przeszłości kryminalnej. Z policyjnego punktu widzenia, Frankensztajn okazał się bardzo interesującą i niebezpieczną osobowością: karany za rozboje z użyciem broni palnej i kradzieże z włamaniem, pozornie z kłusownictwem nie powinien mieć wiele wspólnego. Jednak to, że ciągnęło go do lasu jak wilka, i do broni, przemawiało za tym, że może być inaczej; że kłusował o dawna, ale nigdy nie dał się przyłapać na tym procederze. A jego pseudonim wziął się najprawdopodobniej stąd, że posiadał cechę szczególną w postaci głębokiej blizny po cięciu nożem na lewym policzku.
Popytałem trochę i bez problemu udało mi się zlokalizować jego leśną posiadłość. Wiedząc, że od kilku dni nie ma go na miejscu, razem z dzielnicowym z tego rejonu, obejrzeliśmy ją sobie dość dokładnie z każdej strony, bez obawy, że zostaniemy zdemaskowani. Było to wprost wymarzone miejsce dla amatora nielegalnych polowań. Dowiedziałem się także, że Frankensztajn jest żonaty i ma dwóch dorosłych synów, ale pasieką zajmuje się sam. Chociaż czasami towarzyszy mu żona.
Teraz trzeba było tylko dobrze pogłówkować, przygotować jakiś sensowny plan działań, który pozwoliłby nam dobrać się Frankensztajnowi do tyłka.
Jednak nie zdążyliśmy tego zrobić, bo wydarzenia raptownie przyspieszyły.

Już następnej nocy wyrwało mnie ze snu gwałtowne łomotanie do drzwi. Zerwałem się z łóżka jak oparzony. Zerknąłem na zegarek, ledwie co minęła dwudziesta trzecia, i wściekły powlokłem się na korytarz. W judaszu zobaczyłem policyjną czapkę, a gdy się uniosła do góry - napuchnięty nos kolegi Zbigniewa z sąsiedniego komisariatu.
- Co jest? – warknąłem, otwierając drzwi. – Ledwie udało mi się zmrużyć oczy...
- Przepraszam, że cię nachodzimy o tej porze, ale oficer dyżurny kazał cię obudzić... Jakiś idiota, na twoim terenie, przyłożył myśliwemu lufę do głowy!

Ciąg dalszy nastąpi

Wiesław Hop

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz