"Kto czyta nie błądzi". Zapraszam do lektury mojego opowiadania z ostatniego numeru "Łowca Galicyjskiego". Jak mnie dochodzą słuchy, niektórzy czytelnicy już czekają na dalszy ciąg.
Kłusownik
w Łowisku
Każdy,
komu kiedyś zdarzyło się polować w rejonie Birczy, Rybotycz i
Arłamowa , wie jakie tam przepaściste lasy i jaka zwierzyna. Mieć
dostęp do takiego terenu, to istny raj dla myśliwego; ale także
dla każdego, kto kocha dziką przyrodę, zapierające dech w
piersiach krajobrazy; widok jastrzębi unoszących się wysoko w
powietrzu, na tle błękitnego nieba; i pragnie, z dala od innych
ludzi, chociaż zakosztować uczucia niczym nieskrępowanej,
prawdziwej wolności...
Ale
i tam, gdy zdarzy się, że w łowisku pojawi się kłusownik -
szczególnie taki, który chodzi po lesie z bronią palną – robi
się bardzo nieprzyjemnie, a nawet niebezpiecznie, nie tylko dla
myśliwych i leśników. Bo nigdy nie wiadomo, co takiemu desperatowi
strzeli do głowy, gdy, nawet przypadkiem, zostanie nakryty na
gorącym uczynku przestępstwa. Nigdy nie wiadomo, czy nie wpadnie w
popłoch, nie straci zimnej krwi; nie skieruje w twoim kierunku
nielegalnej dwururki albo obżyna; i nie pociągnie za spust...
Historia,
którą chcę wam dzisiaj opowiedzieć wydarzyła się już sporo –
może piętnaście, a może dwadzieścia lat temu, gdzieś na
pograniczu Lasów Birczańskich, Bieszczad i Pogórza Dynowskiego, i
narobiła sporo zamieszania.
Byłem
wtedy młodym myśliwym i, używając amerykańskiej terminologii,
pracowałem jako „szeryf” w Komisariacie Policji w Birczy.
Możliwe, że był to już wtedy tylko posterunek. Trudno mi teraz to
rozwikłać, bo nazwy jednostek organizacyjnych i stanowisk zmieniały
się jak w kalejdoskopie, pomimo, że robota pozostawała wciąż ta
sama. Na polowanie czasu miałem niewiele – ale szeroko rozumiane
łowiectwo, na razie głównie teoretycznie, zainteresowało mnie i
wciągnęła niesamowicie, więc, w wolnych chwilach, pożerałem
wszystko, co wpadło mi w ręce o tej tematyce – bo oprócz pracy
zająłem się również studiowaniem filozofii na Uniwersytecie
Rzeszowskim.
Któregoś
lata zaczęły do nas docierać niepotwierdzone informacje, że w
rejonie łowiska „ Czarne młaki” pojawił się kłusownik z
bronią palną. Na razie nikt go nie widział, ani nie przyłapał na
tym procederze, ale wytrawni myśliwi i strażnicy łowieccy – a
przecież są to ludzie typu indiańskich przewodników, czy
wytrawnych traperów, którzy ze śladów pozostawionych w lesie
przez zwierzynę i ludzi potrafią czytać jak z książki –
poczuli się poważnie zaniepokojeni.
Początkowo
były to tylko przypuszczenia, bo pewności nikt nie miał, ale
pojawiające się symptomy świadczyły niezbicie, że kłusownik
jest i poczyna sobie coraz śmielej. Zdarzyło się bowiem, że
leśniczy usłyszał strzały w lesie, w okolicy, gdzie żaden
myśliwy, na ten czas, nie zgłosił pobytu w łowisku, ani nie
zapisał się do książki polowań. Drugim razem, ktoś inny
zauważył farbę na ściółce, albo znalazł pozostałości płowiej
zwierzyny, w sytuacji, w której nie dało się już bezsprzecznie
ustalić czy została ona zastrzelona i nie podjęta przez
polującego, a dopiero później rozszarpana przez dziką zwierzynę,
czy tylko na przykład zabita i pożarta przez wilki...
Wiecie,
jak to jest w takich okolicznościach, pewności nie było, ale
zrobiło się nieprzyjemnie i podejrzliwie: Myśliwi polujący w
tamtym rejonie – może to za dużo powiedziane, ale moim zdaniem
tak należy to określić – zaczęli uważniej patrzeć sobie na
ręce. Bo podczas, gdy jedni uważali, że w okolicy pojawił się i
działa typowy kłusownik; inni sugerowali, że może to być także
jakiś „zbisurmaniony”, nieetyczny myśliwy, który nie
przestrzega obowiązujących przepisów i zasad... Ale tak czy tak,
sytuację należało szybko wyjaśnić. Z pomocą, jak to często w
życiu bywa, przyszedł przypadek, bo ze wszystkim, w tym także z
kłusownictwem, jest tak, jak mówi ludowe przysłowie - „Dopóty
dzban wodę nosi, dopóki mu się ucho nie urwie”.
Pewnego
dnia, razem z kolegą, pełniłem popołudniową służbę. Wieczorem
zawieźliśmy do oddalonej o około czterdzieści pięć kilometrów
Izby Wytrzeźwień w Żurawicy awanturnika domowego. Facet był
mocnym i doświadczonym „zawodnikiem”; stawał twardo, ale gdy w
końcu udało się nam go obezwładnić i umieścić w trzeciej
klasie radiowozu, totalnie nas zaskoczył. Zamiast miotać
przekleństwa, wyrzucać nam, że żyjemy z jego podatków i grozić,
że zaraz jutro, gdy tylko uda mu się wrócić, znajdzie nas, obije
mordy i pourywa głowy przy samych dupach – jak to zwykle mieli w
zwyczaju tego rodzaju pasażerowie - uspokoił się i przez całą
drogę śpiewał wesołe biesiadne piosenki. A głos miał głęboki,
niepowtarzalny i bardzo przyjemny, chociaż już odrobinę chropawy z
powodu nadużywania mocnych alkoholi i papierosów bez filtra.
Około
godziny dwudziestej drugiej, gdy na niebie dogasały już ostatnie
wieczorne zorze i pojawiły się pierwsze gwiazdy, wróciliśmy do
Birczy. Przed komisariatem, w nowej terenowej toyocie na szerokich
oponach, czekało na nas dwóch, wystrojonych jak z żurnala
najnowszej łowieckiej mody, myśliwych z Przemyśla. Obaj byli
bardzo podekscytowani i przyjechali złożyć zawiadomienie o
przestępstwie.
Okazało
się bowiem, że gdy dwie godziny wcześniej polowali w łowisku
„Czarne młaki”, siedząc na sąsiednich ambonach i wypatrując
dzików, na pobliskim wzniesieniu ktoś strzelił do sarny. Sarna
została trafiona i upadła, w trawę, w pobliżu granicy lasu. Jeden
z nich zauważył ją przez lornetkę, nie zdołał jednak dojrzeć
kłusownika, a nie mógł to być przecież nikt inny, gdyż
przysłaniały go gęste zakrzaczenia.
Zanim
myśliwi porozumieli się ze sobą, zeszli z ambon, przebrnęli przez
jar i dotarli na zbocze przeciwległej góry, po kłusowniku nie było
już śladu; zniknęła także sarna, ale w miejscu, gdzie padła, na
dowód tego, co się tutaj wydarzyło, pozostała świeża farba..
Myśliwi podjęli próbę ścigania intruza, ale z powodu
gęstniejącego mroku szybko zgubili ślady i musieli się poddać.
W
niespełna godzinę udało mi się ściągnąć komendy psa
tropiącego z przewodnikiem i jeszcze dobrze przed północą,
wyposażeni w mocne lampki, byliśmy na miejscu przestępstwa. Pies
podjął świeży i wyraźny trop i ruszył żwawo przez las, na
drugą stronę pokrytej jodłowym starodrzewem góry, u podnóża
której, za rozległą połoniną i potokiem biegła w kierunku
pobliskich wsi asfaltowa droga. Po dotarciu do niej pies stracił
trop, zaczął miotać się i kręcić w kółko, co mogło oznaczać,
że kłusownik, ze swoją zdobyczą, wsiadł do jakiegoś pojazdu,
odjechał i szukaj wiatru w polu...
Ciąg
dalszy nastąpi Wiesław Hop
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz