czwartek, 22 marca 2018



"Kto czyta nie błądzi". Zapraszam do lektury mojego opowiadania z ostatniego numeru "Łowca Galicyjskiego". Jak mnie dochodzą słuchy, niektórzy czytelnicy już czekają na dalszy ciąg.

Kłusownik w Łowisku

Każdy, komu kiedyś zdarzyło się polować w rejonie Birczy, Rybotycz i Arłamowa , wie jakie tam przepaściste lasy i jaka zwierzyna. Mieć dostęp do takiego terenu, to istny raj dla myśliwego; ale także dla każdego, kto kocha dziką przyrodę, zapierające dech w piersiach krajobrazy; widok jastrzębi unoszących się wysoko w powietrzu, na tle błękitnego nieba; i pragnie, z dala od innych ludzi, chociaż zakosztować uczucia niczym nieskrępowanej, prawdziwej wolności...

Ale i tam, gdy zdarzy się, że w łowisku pojawi się kłusownik - szczególnie taki, który chodzi po lesie z bronią palną – robi się bardzo nieprzyjemnie, a nawet niebezpiecznie, nie tylko dla myśliwych i leśników. Bo nigdy nie wiadomo, co takiemu desperatowi strzeli do głowy, gdy, nawet przypadkiem, zostanie nakryty na gorącym uczynku przestępstwa. Nigdy nie wiadomo, czy nie wpadnie w popłoch, nie straci zimnej krwi; nie skieruje w twoim kierunku nielegalnej dwururki albo obżyna; i nie pociągnie za spust...
Historia, którą chcę wam dzisiaj opowiedzieć wydarzyła się już sporo – może piętnaście, a może dwadzieścia lat temu, gdzieś na pograniczu Lasów Birczańskich, Bieszczad i Pogórza Dynowskiego, i narobiła sporo zamieszania.
Byłem wtedy młodym myśliwym i, używając amerykańskiej terminologii, pracowałem jako „szeryf” w Komisariacie Policji w Birczy. Możliwe, że był to już wtedy tylko posterunek. Trudno mi teraz to rozwikłać, bo nazwy jednostek organizacyjnych i stanowisk zmieniały się jak w kalejdoskopie, pomimo, że robota pozostawała wciąż ta sama. Na polowanie czasu miałem niewiele – ale szeroko rozumiane łowiectwo, na razie głównie teoretycznie, zainteresowało mnie i wciągnęła niesamowicie, więc, w wolnych chwilach, pożerałem wszystko, co wpadło mi w ręce o tej tematyce – bo oprócz pracy zająłem się również studiowaniem filozofii na Uniwersytecie Rzeszowskim.
Któregoś lata zaczęły do nas docierać niepotwierdzone informacje, że w rejonie łowiska „ Czarne młaki” pojawił się kłusownik z bronią palną. Na razie nikt go nie widział, ani nie przyłapał na tym procederze, ale wytrawni myśliwi i strażnicy łowieccy – a przecież są to ludzie typu indiańskich przewodników, czy wytrawnych traperów, którzy ze śladów pozostawionych w lesie przez zwierzynę i ludzi potrafią czytać jak z książki – poczuli się poważnie zaniepokojeni.
Początkowo były to tylko przypuszczenia, bo pewności nikt nie miał, ale pojawiające się symptomy świadczyły niezbicie, że kłusownik jest i poczyna sobie coraz śmielej. Zdarzyło się bowiem, że leśniczy usłyszał strzały w lesie, w okolicy, gdzie żaden myśliwy, na ten czas, nie zgłosił pobytu w łowisku, ani nie zapisał się do książki polowań. Drugim razem, ktoś inny zauważył farbę na ściółce, albo znalazł pozostałości płowiej zwierzyny, w sytuacji, w której nie dało się już bezsprzecznie ustalić czy została ona zastrzelona i nie podjęta przez polującego, a dopiero później rozszarpana przez dziką zwierzynę, czy tylko na przykład zabita i pożarta przez wilki...
Wiecie, jak to jest w takich okolicznościach, pewności nie było, ale zrobiło się nieprzyjemnie i podejrzliwie: Myśliwi polujący w tamtym rejonie – może to za dużo powiedziane, ale moim zdaniem tak należy to określić – zaczęli uważniej patrzeć sobie na ręce. Bo podczas, gdy jedni uważali, że w okolicy pojawił się i działa typowy kłusownik; inni sugerowali, że może to być także jakiś „zbisurmaniony”, nieetyczny myśliwy, który nie przestrzega obowiązujących przepisów i zasad... Ale tak czy tak, sytuację należało szybko wyjaśnić. Z pomocą, jak to często w życiu bywa, przyszedł przypadek, bo ze wszystkim, w tym także z kłusownictwem, jest tak, jak mówi ludowe przysłowie - „Dopóty dzban wodę nosi, dopóki mu się ucho nie urwie”.

Pewnego dnia, razem z kolegą, pełniłem popołudniową służbę. Wieczorem zawieźliśmy do oddalonej o około czterdzieści pięć kilometrów Izby Wytrzeźwień w Żurawicy awanturnika domowego. Facet był mocnym i doświadczonym „zawodnikiem”; stawał twardo, ale gdy w końcu udało się nam go obezwładnić i umieścić w trzeciej klasie radiowozu, totalnie nas zaskoczył. Zamiast miotać przekleństwa, wyrzucać nam, że żyjemy z jego podatków i grozić, że zaraz jutro, gdy tylko uda mu się wrócić, znajdzie nas, obije mordy i pourywa głowy przy samych dupach – jak to zwykle mieli w zwyczaju tego rodzaju pasażerowie - uspokoił się i przez całą drogę śpiewał wesołe biesiadne piosenki. A głos miał głęboki, niepowtarzalny i bardzo przyjemny, chociaż już odrobinę chropawy z powodu nadużywania mocnych alkoholi i papierosów bez filtra.
Około godziny dwudziestej drugiej, gdy na niebie dogasały już ostatnie wieczorne zorze i pojawiły się pierwsze gwiazdy, wróciliśmy do Birczy. Przed komisariatem, w nowej terenowej toyocie na szerokich oponach, czekało na nas dwóch, wystrojonych jak z żurnala najnowszej łowieckiej mody, myśliwych z Przemyśla. Obaj byli bardzo podekscytowani i przyjechali złożyć zawiadomienie o przestępstwie.
Okazało się bowiem, że gdy dwie godziny wcześniej polowali w łowisku „Czarne młaki”, siedząc na sąsiednich ambonach i wypatrując dzików, na pobliskim wzniesieniu ktoś strzelił do sarny. Sarna została trafiona i upadła, w trawę, w pobliżu granicy lasu. Jeden z nich zauważył ją przez lornetkę, nie zdołał jednak dojrzeć kłusownika, a nie mógł to być przecież nikt inny, gdyż przysłaniały go gęste zakrzaczenia.
Zanim myśliwi porozumieli się ze sobą, zeszli z ambon, przebrnęli przez jar i dotarli na zbocze przeciwległej góry, po kłusowniku nie było już śladu; zniknęła także sarna, ale w miejscu, gdzie padła, na dowód tego, co się tutaj wydarzyło, pozostała świeża farba.. Myśliwi podjęli próbę ścigania intruza, ale z powodu gęstniejącego mroku szybko zgubili ślady i musieli się poddać.
W niespełna godzinę udało mi się ściągnąć komendy psa tropiącego z przewodnikiem i jeszcze dobrze przed północą, wyposażeni w mocne lampki, byliśmy na miejscu przestępstwa. Pies podjął świeży i wyraźny trop i ruszył żwawo przez las, na drugą stronę pokrytej jodłowym starodrzewem góry, u podnóża której, za rozległą połoniną i potokiem biegła w kierunku pobliskich wsi asfaltowa droga. Po dotarciu do niej pies stracił trop, zaczął miotać się i kręcić w kółko, co mogło oznaczać, że kłusownik, ze swoją zdobyczą, wsiadł do jakiegoś pojazdu, odjechał i szukaj wiatru w polu...
Ciąg dalszy nastąpi                              Wiesław Hop

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz