niedziela, 9 lipca 2017

Opowiadanie, które Wam dzisiaj proponuję zostało opublikowane w ostatnim numerze miesięcznika BRAĆ ŁOWIECKA - Lipiec 2017. 

ODYNIEC W GUMOWYCH BUTACH



Moja historia wydarzyła się w połowie lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, w środku upalnego lata. Byłem wtedy jeszcze dorastającym brzdącem i w środę z ojcem sprzedaliśmy w Birczy na jarmarku ogromnego byka. Tego dnia otrzymałem pierwszy w moim życiu, własny rower, a ojciec w Przemyślu, w sklepie myśliwskim kupił sobie piękną, grawerowaną w motywy łowieckie, kniejówkę z lunetą. Był bowiem myśliwym i o takiej broni marzył od dawna.

W tamtym czasie, podobnie zresztą jak i dzisiaj, Lasy Birczańskie, położone w sąsiedztwie Arłamowa, należały do rejonów niezwykle atrakcyjnych przyrodniczo. Żyły tutaj, największe w Polsce, rekordowe okazy jeleni i dzików, a wilki i rysie codziennie okrążały swoje, bogate w drobną zwierzynę, tereny łowieckie.
Przez cały dzień byłem mocno podekscytowany, ponieważ niebawem miałem towarzyszyć ojcu i naszemu sąsiadowi, Świętemu Michałowi z Długich Zagonów w wyprawie rowerowej na odpust do Kalwarii Pacławskiej.
Wyruszyliśmy wczesnym świtem; Święty Michał na czele, mój ojciec i ja.
Przesiąknięte poranną mgłą, chłodne powietrze pachniało już ścierniskami nadchodzącej jesieni i unosiła się w nim wszechobecna atmosfera wielkiej przygody. Wciągając w nozdrza zapach zwilżonej rosą, bujnej przyrody, pedałowaliśmy w milczeniu, trzymając głowy w niewidocznych chmurach. Szybko minęliśmy łagodne wzniesienie góry Panieński Szcząp, pozostawiając za sobą posiekaną jarami, lesistą dolinę Huty Brzuskiej. W Łodzince Górnej spłoszyliśmy watahę dzików, baraszkujących w pegeerowskim owsie. A ja, pierwszy raz w życiu, zobaczyłem wschód słońca.
Na widok przebiegającej przez drogę zwierzyny, ojciec mocniej nacisnął na pedały. Bowiem – jak mawiał zwykle o tej porze roku – był wygłodniały polowania po prawie martwym, letnim sezonie. I od dawna chodziła za nim i pachniała mu przed nosem pieczeń z młodego dzika.
- Panie Boże, długo już żyję na tym świecie, ale jeszcze takiego ładnego stada dzików nie widziałem! – powiedział Święty Michał, sadowiąc się na kamiennym ogrodzeniu murowanej cerkwi w Posadzie Rybotyckiej, gdzie zatrzymaliśmy się na pierwszy postój.
On także, chociaż osobiście nie polował, znał się na łowiectwie, potrafił nieźle naśladować głosy zwierząt i chętnie, raz w roku, uczestniczył w nagonce uroczystego, hubertowskiego polowania.
Był to mężczyzna zbliżający się do pięćdziesiątki, czerstwy i ogorzały, jak wysuszony na piecu razowy suchar, który swój przydomek zawdzięczał wielkiej pobożności, corocznym wyprawom na odpusty do Kalwarii Pcławskiej oraz – szokującej niektóre bogobojne gospodynie – barwności języka, gdzie słowa biblijne często sąsiadowały z przekleństwami.
- A ja ci mówię Józefie, przyśniło mi się którejś nocy, że moimi kartoflami, w tym roku, to sam Pan Jezus szedł! – zagadnął Święty Michał, przegryzając pachnącą bułkę z kapustą i serem domowego wypieku. – Bo widzisz: kartofle zrosły duże, jak chodaki. Można by je na dożynkach gminnych pokazywać. Więcej jak cztery do wiadra nie wrzucisz.
- Co ty, Michał, za pierdoły opowiadasz! – oburzył się ojciec. – Co by tam Pan Jezus w twoich kartoflach robił? Czy ty myślisz, że on w niebie nie ma ważniejszych spraw na głowie?
- Sam się nad tym zastanawiałem – upierał się Michał. – Nawet pomyślałem sobie: „Michał, tyś już chyba całkiem zbaraniał, tak jak te owce, które chowasz”. Ale później zrozumiałem, że coś jednak w tym prawdy musi być. Bo popatrz: na miedzy przy kartoflach posadziłem kiedyś kilka śliwek węgierek; młode to jeszcze i niewyrośnięte, a już w tym roku pierwszy raz dobrze obrodziły, że aż musiałem tykami gałęzie podeprzeć, żeby się nie połamały. A przecież tego lata w całej wsi, u nikogo w sadzie śliwki nie znajdziesz. Więc wydumałem sobie, że jak Pan Jezus kartoflami szedł, to i trochę bijącego od niego blasku na miedzę padło. No i – dzięki Bogu – śliwowica będzie! A przecież nie ma nic lepszego dla chłopa w zimowe, długie wieczory, jak kieliszek dobrej gorzałki.
- Trudno mi się nie zgodzić z taką argumentacją – uśmiechnął się ojciec, ale nadal z jakiegoś powodu kręcił głową. – A ze śliwowicą, to masz rację. Tylko, że ja każdy kieliszeczek lubię dobrze kawałkiem pieczonej dziczyzny zagryźć.
- W takim razie dobrze się składa, Józefie – powiedział Michał. – Bo mam poważny kłopot z dzikiem. Ale pogadamy o tym po odpuście.
Obaj z ojcem znaliśmy dobrze tę historię o Panu Jezusie w kartoflach. Michał już od miesiąca opowiadał ją chłopom pod kościołem, po niedzielnej mszy. Dlatego łatwo zapomnieliśmy o niej na kilka dni.
W drodze powrotnej z Góry Kalwarii, gdy minęliśmy Nowe Sady, Makowę i kamienne miasteczko Rybotycze, słynące niegdyś malowanymi tutaj ikonami, Michał powrócił myślami do swojej gospodarki na Długich Zadonach.
- Jak już wspominałem, Józefie, mam kłopot z dzikiem. Sądząc po śladach, jakiś duży i ciężki odyniec, każdej nocy wyłazi z lasu, pakuje się na moje pole i robi mi szkodę. Nic bym jeszcze nie mówił, gdyby tylko kartofle żarł, ale jemu i śliwki zasmakowały. Z dolnych gałęzi, które przygięły się prawie do ziemi już wszystko wyćmakał, a teraz, wydaje mi się, trzęsie gwizdem młodymi drzewkami i zjada opadłe owoce, bo strasznie mu posmakowały.
- To niemożliwe, żeby dzik był do tego zdolny – sprzeciwił się ojciec.
- Nie masz racji! – upierał się Michał. - Daję głowę, że jest, jak mówię! Jak z tym diabłem nie zrobię porządku, to za tydzień, nie tylko kartofli, ale i śliwek nie będzie. Dlatego pomyślałem o tobie. Może byś wziął odstrzał od łowczego i spróbował się na niego zasadzić. A ja za to, na jesieni, odpalę ci kilka buteleczek porządnej śliwowicy. Ale to ciężka sprawa. Nie wiem, czy potrafisz go podejść i zastrzelić, bo to jakaś bardzo cwana bestia. Sam próbowałem go odstraszyć. W nocy rzucałem petardy i paliłem ognisko na miedzy, ale to nic nie pomogło.
Propozycja była niezwykle kusząca, to też ojciec przyjął ją bez wahania:
- Potrafię! Michał. Nic się nie martw. Zbliża się pełnia i dobrze by było, gdyby przez parę dni pogoda się utrzymała.
Od tej chwili ruszyliśmy w drogę powrotną jeszcze szybciej. Zatęskniliśmy się za domem. I czekała nas niecodzienna przygoda myśliwska.
Około południa, zmęczeni, ale szczęśliwi, stanęliśmy na szczycie Krukowej Góry. U jej podnóża rozciągała się dolina Huty Brzuskiej. Jej środkiem wiła się wąska wstęga rzeki, do której wpadało kilka leśnych, zimnych potoków.
W połowie wzniesienia mienił się w słońcu długi, kwitnący na czerwono zagon kartofli, a pod nim, na miedzy rosły młode śliwki. Jednakże kiedy zeszliśmy niżej, nie zobaczyliśmy na nich śliwek, tylko rzadkie liście i wydeptaną trawę dookoła drzewek oraz tropy sporego dzika, a pomiędzy nimi ojciec, wprawnym okiem myśliwego, dostrzegł kilka, niezbyt starannie zatartych, prowadzących w kierunku wsi, odcisków męskiego, gumowego obuwia.
- Nooo, Michał: widzę, że gościł u ciebie jakiś naprawdę starty i mądry odyniec! Ale na niego odstrzału nikt nam nie da – zażartował. Było jasne, że śliwki zostały skradzione, a prawdziwy dzik zebrał, co najwyżej, tylko to, co leżało na ziemi.
Święty Michał przez chwilę stał oszołomiony. Milczał i wyglądał jak człowiek, ktorego na zabawie ktoś zdzielił sztachetą po głowie. Po pewnym czasie jednak wyrwał się z tego letargu, zaczął dreptać w miejscu i machać nad głową rękami.
- Panie Boże! – jęknął. - Jakiś skurwysyn ukradł wszystko! Pomimo to, ja mu tam nic złego nie życzę. Po spowiedzi jestem. Na zdrowie niech mu pójdzie!
- Ale żeby go jeszcze dziś, tam gdzie jest, jasny szlag trafił! – dodał po chwili.
Święty Michał nie szukał złodzieja. We wsi jednak mówiono, że tej jesieni tylko jeden gospodarz, Raj z Zimnego Potoka, częstował gości dobrą śliwowicą.
Dzisiaj nie ma już mojego ojca Józefa i Świętego Mikołaja z Długich Zagonów. Odeszli, jak powiadają myśliwi, do Krainy Wiecznych Łowów. Ale pozostała ta sama magiczna dolina z czasów mojego dzieciństwa. Gdzie, jak dawniej sarny i jelenie wychodzą na łąki do pasącego się bydła, a dziki penetrują pola, i jak się przekonałem ubiegłej jesieni – nadal trzęsą śliwkami w starych sadach.
„Panie Boże!” – myślę sobie czasami. „Niech go tam jasny gwint trzaśnie! Czego Ty od człowieka chcesz? Jak mamy żyć? I co robić, aby zasłużyć sobie na polowanie w Krainie Wiecznych Łowów?”
Bo jest w każdym z nas jakieś wieczne rozdwojenie: Jakaś nieutulona tęsknota za tym, co minęło i marzenie o tym, co będzie... Jakaś ciągła i nieustająca walka dobra ze złem...

Wiesław Hop


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz