Opowiadanie, które Wam dzisiaj proponuję zostało opublikowane w ostatnim numerze miesięcznika BRAĆ ŁOWIECKA - Lipiec 2017.
ODYNIEC W GUMOWYCH BUTACH
Moja historia wydarzyła się w połowie lat siedemdziesiątych
ubiegłego wieku, w środku upalnego lata. Byłem wtedy jeszcze
dorastającym brzdącem i w środę z ojcem sprzedaliśmy w Birczy na
jarmarku ogromnego byka. Tego dnia otrzymałem pierwszy w moim życiu,
własny rower, a ojciec w Przemyślu, w sklepie myśliwskim kupił
sobie piękną, grawerowaną w motywy łowieckie, kniejówkę z
lunetą. Był bowiem myśliwym i o takiej broni marzył od dawna.
W tamtym czasie, podobnie zresztą jak i dzisiaj, Lasy Birczańskie,
położone w sąsiedztwie Arłamowa, należały do rejonów niezwykle
atrakcyjnych przyrodniczo. Żyły tutaj, największe w Polsce,
rekordowe okazy jeleni i dzików, a wilki i rysie codziennie okrążały
swoje, bogate w drobną zwierzynę, tereny łowieckie.
Przez cały dzień byłem mocno podekscytowany, ponieważ niebawem
miałem towarzyszyć ojcu i naszemu sąsiadowi, Świętemu Michałowi
z Długich Zagonów w wyprawie rowerowej na odpust do Kalwarii
Pacławskiej.
Wyruszyliśmy wczesnym świtem; Święty Michał na czele, mój
ojciec i ja.
Przesiąknięte poranną mgłą, chłodne powietrze pachniało już
ścierniskami nadchodzącej jesieni i unosiła się w nim
wszechobecna atmosfera wielkiej przygody. Wciągając w nozdrza
zapach zwilżonej rosą, bujnej przyrody, pedałowaliśmy w
milczeniu, trzymając głowy w niewidocznych chmurach. Szybko
minęliśmy łagodne wzniesienie góry Panieński Szcząp,
pozostawiając za sobą posiekaną jarami, lesistą dolinę Huty
Brzuskiej. W Łodzince Górnej spłoszyliśmy watahę dzików,
baraszkujących w pegeerowskim owsie. A ja, pierwszy raz w życiu,
zobaczyłem wschód słońca.
Na widok przebiegającej przez drogę zwierzyny, ojciec mocniej
nacisnął na pedały. Bowiem – jak mawiał zwykle o tej porze roku
– był wygłodniały polowania po prawie martwym, letnim sezonie. I
od dawna chodziła za nim i pachniała mu przed nosem pieczeń z
młodego dzika.
- Panie Boże, długo już żyję na tym świecie, ale jeszcze
takiego ładnego stada dzików nie widziałem! – powiedział Święty
Michał, sadowiąc się na kamiennym ogrodzeniu murowanej cerkwi w
Posadzie Rybotyckiej, gdzie zatrzymaliśmy się na pierwszy postój.
On także, chociaż osobiście nie polował, znał się na
łowiectwie, potrafił nieźle naśladować głosy zwierząt i
chętnie, raz w roku, uczestniczył w nagonce uroczystego,
hubertowskiego polowania.
Był to mężczyzna zbliżający się do pięćdziesiątki, czerstwy
i ogorzały, jak wysuszony na piecu razowy suchar, który swój
przydomek zawdzięczał wielkiej pobożności, corocznym wyprawom na
odpusty do Kalwarii Pcławskiej oraz – szokującej niektóre
bogobojne gospodynie – barwności języka, gdzie słowa biblijne
często sąsiadowały z przekleństwami.
- A ja ci mówię Józefie, przyśniło mi się którejś nocy, że
moimi kartoflami, w tym roku, to sam Pan Jezus szedł! – zagadnął
Święty Michał, przegryzając pachnącą bułkę z kapustą i serem
domowego wypieku. – Bo widzisz: kartofle zrosły duże, jak
chodaki. Można by je na dożynkach gminnych pokazywać. Więcej jak
cztery do wiadra nie wrzucisz.
- Co ty, Michał, za pierdoły opowiadasz! – oburzył się ojciec.
– Co by tam Pan Jezus w twoich kartoflach robił? Czy ty myślisz,
że on w niebie nie ma ważniejszych spraw na głowie?
- Sam się nad tym zastanawiałem – upierał się Michał. –
Nawet pomyślałem sobie: „Michał, tyś już chyba całkiem
zbaraniał, tak jak te owce, które chowasz”. Ale później
zrozumiałem, że coś jednak w tym prawdy musi być. Bo popatrz: na
miedzy przy kartoflach posadziłem kiedyś kilka śliwek węgierek;
młode to jeszcze i niewyrośnięte, a już w tym roku pierwszy raz
dobrze obrodziły, że aż musiałem tykami gałęzie podeprzeć,
żeby się nie połamały. A przecież tego lata w całej wsi, u
nikogo w sadzie śliwki nie znajdziesz. Więc wydumałem sobie, że
jak Pan Jezus kartoflami szedł, to i trochę bijącego od niego
blasku na miedzę padło. No i – dzięki Bogu – śliwowica
będzie! A przecież nie ma nic lepszego dla chłopa w zimowe, długie
wieczory, jak kieliszek dobrej gorzałki.
- Trudno mi się nie zgodzić z taką argumentacją – uśmiechnął
się ojciec, ale nadal z jakiegoś powodu kręcił głową. – A ze
śliwowicą, to masz rację. Tylko, że ja każdy kieliszeczek lubię
dobrze kawałkiem pieczonej dziczyzny zagryźć.
- W takim razie dobrze się składa, Józefie – powiedział Michał.
– Bo mam poważny kłopot z dzikiem. Ale pogadamy o tym po
odpuście.
Obaj z ojcem znaliśmy dobrze tę historię o Panu Jezusie w
kartoflach. Michał już od miesiąca opowiadał ją chłopom pod
kościołem, po niedzielnej mszy. Dlatego łatwo zapomnieliśmy o
niej na kilka dni.
W drodze powrotnej z Góry Kalwarii, gdy minęliśmy Nowe Sady,
Makowę i kamienne miasteczko Rybotycze, słynące niegdyś
malowanymi tutaj ikonami, Michał powrócił myślami do swojej
gospodarki na Długich Zadonach.
- Jak już wspominałem, Józefie, mam kłopot z dzikiem. Sądząc po
śladach, jakiś duży i ciężki odyniec, każdej nocy wyłazi z
lasu, pakuje się na moje pole i robi mi szkodę. Nic bym jeszcze nie
mówił, gdyby tylko kartofle żarł, ale jemu i śliwki zasmakowały.
Z dolnych gałęzi, które przygięły się prawie do ziemi już
wszystko wyćmakał, a teraz, wydaje mi się, trzęsie gwizdem
młodymi drzewkami i zjada opadłe owoce, bo strasznie mu
posmakowały.
- To niemożliwe, żeby dzik był do tego zdolny – sprzeciwił się
ojciec.
- Nie masz racji! – upierał się Michał. - Daję głowę, że
jest, jak mówię! Jak z tym diabłem nie zrobię porządku, to za
tydzień, nie tylko kartofli, ale i śliwek nie będzie. Dlatego
pomyślałem o tobie. Może byś wziął odstrzał od łowczego i
spróbował się na niego zasadzić. A ja za to, na jesieni, odpalę
ci kilka buteleczek porządnej śliwowicy. Ale to ciężka sprawa.
Nie wiem, czy potrafisz go podejść i zastrzelić, bo to jakaś
bardzo cwana bestia. Sam próbowałem go odstraszyć. W nocy rzucałem
petardy i paliłem ognisko na miedzy, ale to nic nie pomogło.
Propozycja była niezwykle kusząca, to też ojciec przyjął ją bez
wahania:
- Potrafię! Michał. Nic się nie martw. Zbliża się pełnia i
dobrze by było, gdyby przez parę dni pogoda się utrzymała.
Od tej chwili ruszyliśmy w drogę powrotną jeszcze szybciej.
Zatęskniliśmy się za domem. I czekała nas niecodzienna przygoda
myśliwska.
Około południa, zmęczeni, ale szczęśliwi, stanęliśmy na
szczycie Krukowej Góry. U jej podnóża rozciągała się dolina
Huty Brzuskiej. Jej środkiem wiła się wąska wstęga rzeki, do
której wpadało kilka leśnych, zimnych potoków.
W połowie wzniesienia mienił się w słońcu długi, kwitnący na
czerwono zagon kartofli, a pod nim, na miedzy rosły młode śliwki.
Jednakże kiedy zeszliśmy niżej, nie zobaczyliśmy na nich śliwek,
tylko rzadkie liście i wydeptaną trawę dookoła drzewek oraz tropy
sporego dzika, a pomiędzy nimi ojciec, wprawnym okiem myśliwego,
dostrzegł kilka, niezbyt starannie zatartych, prowadzących w
kierunku wsi, odcisków męskiego, gumowego obuwia.
- Nooo, Michał: widzę, że gościł u ciebie jakiś naprawdę
starty i mądry odyniec! Ale na niego odstrzału nikt nam nie da –
zażartował. Było jasne, że śliwki zostały skradzione, a
prawdziwy dzik zebrał, co najwyżej, tylko to, co leżało na ziemi.
Święty Michał przez chwilę stał oszołomiony. Milczał i
wyglądał jak człowiek, ktorego na zabawie ktoś zdzielił
sztachetą po głowie. Po pewnym czasie jednak wyrwał się z tego
letargu, zaczął dreptać w miejscu i machać nad głową rękami.
- Panie Boże! – jęknął. - Jakiś skurwysyn ukradł wszystko!
Pomimo to, ja mu tam nic złego nie życzę. Po spowiedzi jestem. Na
zdrowie niech mu pójdzie!
- Ale żeby go jeszcze dziś, tam gdzie jest, jasny szlag trafił! –
dodał po chwili.
Święty Michał nie szukał złodzieja. We wsi jednak mówiono, że
tej jesieni tylko jeden gospodarz, Raj z Zimnego Potoka, częstował
gości dobrą śliwowicą.
Dzisiaj nie ma już mojego ojca Józefa i Świętego Mikołaja z
Długich Zagonów. Odeszli, jak powiadają myśliwi, do Krainy
Wiecznych Łowów. Ale pozostała ta sama magiczna dolina z czasów
mojego dzieciństwa. Gdzie, jak dawniej sarny i jelenie wychodzą na
łąki do pasącego się bydła, a dziki penetrują pola, i jak się
przekonałem ubiegłej jesieni – nadal trzęsą śliwkami w starych
sadach.
„Panie Boże!” – myślę sobie czasami. „Niech go tam jasny
gwint trzaśnie! Czego Ty od człowieka chcesz? Jak mamy żyć? I co
robić, aby zasłużyć sobie na polowanie w Krainie Wiecznych
Łowów?”
Bo jest w każdym z nas jakieś wieczne rozdwojenie: Jakaś
nieutulona tęsknota za tym, co minęło i marzenie o tym, co
będzie... Jakaś ciągła i nieustająca walka dobra ze złem...
Wiesław Hop
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz