Wiosenne zauroczenie
Luty powoli zbliża się do końca. Zima – jakby na przekór teorii
o globalnym ociepleniu – w tym roku wyjątkowo mroźna i śnieżna,
jeszcze mocno trzyma, ale w powietrzu (myśliwi wiedzą o tym
najlepiej) czuć już zapach i smak zbliżającej się wiosny.
W pogodne ranki, w lesie słychać już, troszeczkę jeszcze
nieśmiałe, ale jakże urocze, przepełnione tęsknotą, radością
i nadzieją śpiewy ptaków. A gdy łagodny wietrzyk rozwieje,
zalegające nad dolinami rzek i potoków, poranne mgły i słońce
rozgrzeje powietrze, serce człowieka, patrzącego na ten piękny,
jedyny i niepowtarzalny świat, ogarnia taka radość istnienia,
takie uczucie swobody i zjednoczenia z naturą; takie szczęście,
wynikające z samego faktu przebywania w łowisku albo tylko na
spacerze, że ma się ochotę – za nieodżałowanym Markiem
Grechutą – zaśpiewać: „Wiosna, wiosna, wiosna, ach to Ty!”
W takiej chwili każdy człowiek – myślę, że nawet niewierzący
– zaczyna rozumieć naszych przodków, którzy dzień rozpoczynali
od odśpiewania tej oto przygodnej pieśni: „Kiedy ranne wstają
zorze – Tobie Ziemia. Tobie morze – Tobie śpiewa żywioł
wszelki – Bądź pochwalon Boże wielki!
Bo jakże tu nie sławić i nie dziękować Bogu, który stworzył i
dał nam w posiadanie taki wspaniały i cudowny świat.
Jeszcze mamy w pamięci zimowe przygody: indywidualne i zbiorowe
polowania, spotkania przy ogniskach i biesiady myśliwskie; śnieżne
zadymki i siarczyste mrozy, przy których pękały drzewa; jeszcze
nocami temperatura spada kilka stopni poniżej zera, ale w południe,
gdy słońce mocniej przygrzeje, robi się ciepło. Śniegi topnieją
i słychać szum wzbierających strumyków i rzek.
W rozległych dolinach, to tu, to tam, mienią się w słońcu –
jakby wyrastające prosto z boru – czerwone dachy wiejskich
zabudowań. A pomiędzy nimi, na pagórkach, stoją kapiące złotem,
strzeliste, zwieńczone krzyżami, zapatrzone w niebo wierze
kościołów.
Już niedługo wysoko na błękitnym niebie pojawią się pierwsze
klucze kierujących się na północ żurawi, które z jakiegoś
powodu zatrzymują się tutaj w locie. Długo krążą nad
miasteczkiem, naradzają się i przepięknym graniem setek ptasich
gardeł oznajmiają, że wracają do swojej ojczyzny, bo nadchodzi
wiosna – czas radości i godów. Tuż za nimi pojawią się
pierwsze bociany, a zaraz po nich, jeżeli nie odwrotnie, szpaki,
kosy, jaskółki i cała reszta ptasiej ferajny...
Ale żeby się tak stało musi upłynąć jeszcze ze dwa, trzy, a
może i cztery tygodnie, w czasie których wiosna będzie się zmagać
z ustępującą zimą. A gdy ją wreszcie pokona i z gór spłyną
ostatnie śniegi, las oraz przylegające do niego łąki pokryją się
różnobarwnym wiosennym kwieciem. Zapachnie żywica... Drzewa
wypuszczą pierwsze listki... A ich niewinna, delikatna, soczysta
zieleń ukoi nasze zmysły i rozbudzi uśpione marzenia... Dla
zwierząt, ptaków i wszelkich żyjących stworzeń będzie to jasny
sygnał, że pora rozpocząć odwieczną miłosną grę, aby na czas
rozmnożyć się, wychować potomstwo i przedłużyć gatunek.
Myśliwi natomiast odłożą strzelby, zakaszą rękawy, zasieją
poletka i zajmą się w łowisku wieloma innymi sprawami
gospodarczymi, które każdej wiosny trzeba wykonać.
Tymczasem ja stoję sobie na szczycie Krukowej Góry w okolicy
Birczy. Patrzę w kierunku Przemyśla, Kalwarii Pacławskiej,
Dubiecka i Sanoka. Słońce odbija się od zmrożonego śniegu tak
mocno, że aż razi w oczy. Na nogach mam narty, w rękach kijki, ale
zanim wybiorę trasę i zjadę w dolinę, rozglądam się dookoła i
myślę, że jestem szczęśliwy, bowiem wydaje mi się, że
wyjechałem do jakiejś niesamowitej, dalekiej, na wpół dzikiej
baśniowej krainy, jakich już dzisiaj się nie spotyka. Na szczęście
wszystko, co mnie otacza jest realne i bardzo prawdziwe. To przecież
moje miejsce na ziemi, w którym się urodziłem i żyję – teren
gminy Bircza, stanowiący część przepięknego, kolorowego Pogórza
Przemyskiego. Moja ojczyzna – Polska!
Zamykam oczy i marzę o nadchodzącej wiośnie i o tych wszystkich
cudach natury, które ona ze sobą przyniesie. Wyobrażam sobie, jak
już niedługo, gdy popękają i spłyną skuwające rzeki lody,
zarzucę na ramię wędkę i wyruszę na poranny spacer wzdłuż
Stupnicy, Sanu albo Wiaru, bardziej po to, aby obcować z przyrodą i
cieszyć się życiem, niż złowić jakiegoś piegowatego pstrąga,
płochliwego klenia albo leniwego lipienia. Może nawet, z aparatem
fotograficznym, wybiorę się na wielkie polowanie na grubą
zwierzynę.
Ktoś powie, że to nie to samo. Że to tylko namiastka prawdziwej
myśliwskiej przygody. Być może. Dla mnie jednak w łowiectwie,
bardziej niż realne polowanie, liczy się odpowiedni stan ducha, w
którym myśliwi przebywają nieustannie, i możliwość
bezpośredniego obcowania z naturą. Zawsze tak było – nawet
wtedy, gdy spacerując po lesie, nosiłem na plecach strzelbę – i
chyba tak pozostanie. Chociaż zdarza się, że niespodziewanie budzi
się we mnie, zakodowany w naszych genach, instynkt dawnego łowcy,
który sam musiał zdobywać pożywienie i nie jestem już tego tak
zupełnie pewny.
Wiesław Hop
Bircza, dnia 20.02.2017r.
Dobre opowiadanie, wciągnęło mnie i obudziło wspomnienia ...
OdpowiedzUsuńFajnie, Ryszard, że Ci się podobało. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuń