sobota, 8 kwietnia 2017

Mój artykuł z ostatniego numeru "Łowca Galicyjskiego". Zapraszam do lektury.

Wiosenne zauroczenie

Luty powoli zbliża się do końca. Zima – jakby na przekór teorii o globalnym ociepleniu – w tym roku wyjątkowo mroźna i śnieżna, jeszcze mocno trzyma, ale w powietrzu (myśliwi wiedzą o tym najlepiej) czuć już zapach i smak zbliżającej się wiosny.

W pogodne ranki, w lesie słychać już, troszeczkę jeszcze nieśmiałe, ale jakże urocze, przepełnione tęsknotą, radością i nadzieją śpiewy ptaków. A gdy łagodny wietrzyk rozwieje, zalegające nad dolinami rzek i potoków, poranne mgły i słońce rozgrzeje powietrze, serce człowieka, patrzącego na ten piękny, jedyny i niepowtarzalny świat, ogarnia taka radość istnienia, takie uczucie swobody i zjednoczenia z naturą; takie szczęście, wynikające z samego faktu przebywania w łowisku albo tylko na spacerze, że ma się ochotę – za nieodżałowanym Markiem Grechutą – zaśpiewać: „Wiosna, wiosna, wiosna, ach to Ty!”
W takiej chwili każdy człowiek – myślę, że nawet niewierzący – zaczyna rozumieć naszych przodków, którzy dzień rozpoczynali od odśpiewania tej oto przygodnej pieśni: „Kiedy ranne wstają zorze – Tobie Ziemia. Tobie morze – Tobie śpiewa żywioł wszelki – Bądź pochwalon Boże wielki!
Bo jakże tu nie sławić i nie dziękować Bogu, który stworzył i dał nam w posiadanie taki wspaniały i cudowny świat.
Jeszcze mamy w pamięci zimowe przygody: indywidualne i zbiorowe polowania, spotkania przy ogniskach i biesiady myśliwskie; śnieżne zadymki i siarczyste mrozy, przy których pękały drzewa; jeszcze nocami temperatura spada kilka stopni poniżej zera, ale w południe, gdy słońce mocniej przygrzeje, robi się ciepło. Śniegi topnieją i słychać szum wzbierających strumyków i rzek.
W rozległych dolinach, to tu, to tam, mienią się w słońcu – jakby wyrastające prosto z boru – czerwone dachy wiejskich zabudowań. A pomiędzy nimi, na pagórkach, stoją kapiące złotem, strzeliste, zwieńczone krzyżami, zapatrzone w niebo wierze kościołów.
Już niedługo wysoko na błękitnym niebie pojawią się pierwsze klucze kierujących się na północ żurawi, które z jakiegoś powodu zatrzymują się tutaj w locie. Długo krążą nad miasteczkiem, naradzają się i przepięknym graniem setek ptasich gardeł oznajmiają, że wracają do swojej ojczyzny, bo nadchodzi wiosna – czas radości i godów. Tuż za nimi pojawią się pierwsze bociany, a zaraz po nich, jeżeli nie odwrotnie, szpaki, kosy, jaskółki i cała reszta ptasiej ferajny...
Ale żeby się tak stało musi upłynąć jeszcze ze dwa, trzy, a może i cztery tygodnie, w czasie których wiosna będzie się zmagać z ustępującą zimą. A gdy ją wreszcie pokona i z gór spłyną ostatnie śniegi, las oraz przylegające do niego łąki pokryją się różnobarwnym wiosennym kwieciem. Zapachnie żywica... Drzewa wypuszczą pierwsze listki... A ich niewinna, delikatna, soczysta zieleń ukoi nasze zmysły i rozbudzi uśpione marzenia... Dla zwierząt, ptaków i wszelkich żyjących stworzeń będzie to jasny sygnał, że pora rozpocząć odwieczną miłosną grę, aby na czas rozmnożyć się, wychować potomstwo i przedłużyć gatunek. Myśliwi natomiast odłożą strzelby, zakaszą rękawy, zasieją poletka i zajmą się w łowisku wieloma innymi sprawami gospodarczymi, które każdej wiosny trzeba wykonać.
Tymczasem ja stoję sobie na szczycie Krukowej Góry w okolicy Birczy. Patrzę w kierunku Przemyśla, Kalwarii Pacławskiej, Dubiecka i Sanoka. Słońce odbija się od zmrożonego śniegu tak mocno, że aż razi w oczy. Na nogach mam narty, w rękach kijki, ale zanim wybiorę trasę i zjadę w dolinę, rozglądam się dookoła i myślę, że jestem szczęśliwy, bowiem wydaje mi się, że wyjechałem do jakiejś niesamowitej, dalekiej, na wpół dzikiej baśniowej krainy, jakich już dzisiaj się nie spotyka. Na szczęście wszystko, co mnie otacza jest realne i bardzo prawdziwe. To przecież moje miejsce na ziemi, w którym się urodziłem i żyję – teren gminy Bircza, stanowiący część przepięknego, kolorowego Pogórza Przemyskiego. Moja ojczyzna – Polska!
Zamykam oczy i marzę o nadchodzącej wiośnie i o tych wszystkich cudach natury, które ona ze sobą przyniesie. Wyobrażam sobie, jak już niedługo, gdy popękają i spłyną skuwające rzeki lody, zarzucę na ramię wędkę i wyruszę na poranny spacer wzdłuż Stupnicy, Sanu albo Wiaru, bardziej po to, aby obcować z przyrodą i cieszyć się życiem, niż złowić jakiegoś piegowatego pstrąga, płochliwego klenia albo leniwego lipienia. Może nawet, z aparatem fotograficznym, wybiorę się na wielkie polowanie na grubą zwierzynę.
Ktoś powie, że to nie to samo. Że to tylko namiastka prawdziwej myśliwskiej przygody. Być może. Dla mnie jednak w łowiectwie, bardziej niż realne polowanie, liczy się odpowiedni stan ducha, w którym myśliwi przebywają nieustannie, i możliwość bezpośredniego obcowania z naturą. Zawsze tak było – nawet wtedy, gdy spacerując po lesie, nosiłem na plecach strzelbę – i chyba tak pozostanie. Chociaż zdarza się, że niespodziewanie budzi się we mnie, zakodowany w naszych genach, instynkt dawnego łowcy, który sam musiał zdobywać pożywienie i nie jestem już tego tak zupełnie pewny.

Wiesław Hop


Bircza, dnia 20.02.2017r.    

2 komentarze:

  1. Dobre opowiadanie, wciągnęło mnie i obudziło wspomnienia ...

    OdpowiedzUsuń
  2. Fajnie, Ryszard, że Ci się podobało. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń