piątek, 18 listopada 2016

Opowiadanie kryminalne

Fałszywy ślad


Na pierwszy rzut oka sprawa wyglądała bardzo prosto: Podejrzany o morderstwo nie miał alibi. Od dziesięciu godzin siedział na dołku w policyjnej izbie zatrzymań i trzeźwiał. Ustalono motyw, świadków, z którymi pił przed dokonaniem przestępstwa; i – co najważniejsze – zabezpieczono narzędzie zbrodni – rozbitą butelkę po winie, na której pozostawił dwa odciski linii papilarnych (kciuka i palca serdecznego), potwierdzające niezbicie jego winę.

- Dobra robota, Janek! Nie będziemy szukać sobie kwadratowych jaj – powiedział podinspektor Marek Sanocki, naczelnik Wydziału do Spraw Zabójstw Komendy Miejskiej Policji we Wrocławiu. – Wszystko układa się w logiczną całość, wskakuje na właściwe miejsca, jak puzle z tego samego obrazka. Trzeba tylko cały ten bajzel trochę uporządkować, poskładać do kupy i przekazać sprawę do dochodzeniówki. My zrobiliśmy swoje. Niech oni zajmą się dalszą papierową robotą. Z tymi dowodami, każdy sąd uzna go winnym.
- Dobrze, ale chciałbym – jeżeli szef nie ma dla mnie nic pilniejszego – jeszcze raz porozmawiać z zatrzymanym, gdy wytrzeźwieje. Może pęknie i wyda fanty albo przyzna się do czegoś jeszcze... Nigdy nie wiadomo, co taki człowiek wie i w czym maczał palce...

Do zdarzenia, jak na ironię losu, doszło na ulicy Bezpiecznej w dzielnicy Psie Pole we Wrocławiu. Ulica ta od dawna cieszyła się złą sławą i była jednym z najniebezpieczniejszych miejsc w całym mieście.
Ofiara – właściciel sklepu monopolowego, usytuowanego na parterze pięknie odnowionej, przedwojennej kamienicy, przyległej do kawałka zieleni, zwanego szumnie parkiem osiedlowym, pięćdziesięcioletni Józef Pospieszalski uchodził za twardziela. Uzbrojony w niezłego gnata, na który posiadał zezwolenie, nikogo się nie bał i nie korzystał z ochrony, a ni z usług inkasentów, zajmujących się odbieraniem i dostarczaniem do banków pieniędzy z utargów. Jako były cinkciarz sam zajmował się tymi sprawami. Lubił czuć, w przytroczonej do pasa, skórzanej sakiewce, większą ilość szeleszczącej gotówki. Ponadto tajemnicą poliszynela było, że nie wyzbył się dawnych praktyk i na zapleczu swojej „budy”, w której zatrudniał cztery ekspedientki (po dwie na zmianie) nadal, omijając podatki, prowadził nielegalny kantor wymiany walut oraz udzielał, na wysoki procent, pożyczek pod zastaw.
Wczoraj, około dwudziestej drugiej, odebrał forsę z całodziennego utargu, pożegnał dziewczyny, zamknął sklep i wyruszył pieszo – jak się później okazało – w ostatnią drogę powrotną do, oddalonego zaledwie o około dwieście metrów, domu.
Interes, który prowadził nie przynosił kokosów, ale w połączeniu z tym, co dorabiał sobie na boku, na nie opodatkowanych transakcjach, pozwalał mu zapewnić wygodne i dostatnie życie sobie i żonie oraz nadal wspierać dorosłe już córki, które wyfrunęły z domu i usamodzielniły się, ale nadal chętnie korzystały z finansowego wsparcia rodziców.
Idąc nie miał pojęcia, że limit jego szczęścia właśnie się wyczerpał. Gdy dotarł do bloku, w którym mieszkał, ktoś zaskoczył go przed drzwiami wejściowymi, gdy wciskał kod na domofonie. Od tyłu uderzył butelką w głowę i okradł. Wszystko wskazywało na to, że był to zwykły napad rabunkowy ze skutkiem śmiertelnym. Być może sprawca napadu chciał go tylko ogłuszyć i obrabować, ale butelka – pomimo, że była pusta i sama rozleciała się na wiele kawałków – dla głowy okazała się zbyt twarda; załamała podstawę czaszki, wbijając kości do mózgu.
Na szyjce od butelki, którą napastnik trzymał w ręce, technik kryminalistyki ujawnił dwa dobre ślady linii papilarnych. Ale wyglądało na to, że sprawca morderstwa dotychczas nie był notowany, bo centralny komputer, mający dostęp do daktylogramów dłoni wszystkich przestępców z całej Polski, nie potrafił go zidentyfikować. To trochę skomplikowało sytuację i poszerzyło krąg poszukiwań. Jednakże nie aż tak bardzo, aby nie można było go namierzyć.
Porucznik Janusz Niedziela, gliniarz z dwudziestoletnim stażem w wydziale kryminalnym, od razu uznał, że wygląda to na robotę miejscowego żula, któremu pieniądze z utargu, jakie miał przy sobie Pospieszalski, mogły wydawać się małą fortuną. Dlatego, korzystając w wiedzy i pomocy dzielnicowych z Komisariatu Policji w Psim Polu, postanowił, w pierwszej kolejności, wytypować i sprawdzić wszystkich lumpów z półświatka, przebywających stale w rejonie ulicy Dobrej.
Pomysł ten okazał się strzałem w dziesiątkę, bo już następnego dnia otrzymał meldunek, że odciski palców trzydziestoletniego, bezdomnego alkoholika Jacka Piwody pasują idealnie do tych, które ujawniono na narzędziu zbrodni.
Jacek Piwoda – dopóki żyła jego matka i opłacała czynsz – mieszkał na ulicy Dobrej, w odległości około trzystu metrów od sklepu Pospieszalskiego, ale kilka miesięcy temu został eksmitowany i zmuszony do „przeprowadzki” na Dworzec Centralny PKP we Wrocławiu. Jednakże spędzał tam tylko noce, rano, tramwajem na gapę, wracał ciągle na stare śmieci, gdzie miał przyjaciół i często przesiadywał na ławkach w parku osiedlowym, przylegającym do ulicy Dobrej.
Dziwne było tylko to, że taki stary wyga, jak Pośpieszalski, który stale nosił przy sobie broń i sporo forsy, więc musiał być także ostrożny, dał się tak łatwo podejść. A przecież ociężały, przepity Piwoda, przypominał wrak człowieka, któremu wieczorem ciężko jest unieść samą rękę do góry, aby się podrapać za uchem, a nie tylko zaskoczyć sprawnego, trzeźwego mężczyznę i walnąć go butelką z taką siłą, aby mu roztrzaskać czaszkę. Ponadto bez odpowiedzi pozostawało pytanie: Gdzie ukrył pieniądze?
Pomijając te w gruncie rzeczy nieistotne wątpliwości, sprawa wyglądała, aż nazbyt prosto i banalnie. Ale tak to zwykle bywa, gdy już rozwikła się zagadkę i obok zadowolenia, pojawia się także rozczarowanie, i coś na wzór wyrzutów sumienia, że sukces przyszedł zbyt łatwo i człowiek szuka dziury w całym. Ponadto, tym razem, nie wiadomo dlaczego, w głowie komisarza tłukła się jakaś myśl, jakieś niedopowiedzenie – coś na wzór wyrzutów sumienia - mówiące o tym, że czasami prawda nie ma nic wspólnego z tym, na co wskazują, tak zwane, niezbite dowody.
Niedziela był przeczulony, skrupulatny i podejrzliwy do granic możliwości, jak niewierny Tomasz. Dlatego starał się przyglądać sprawie z każdej strony, bo nie chciał popełnić jakiegoś błędu. Może dawniej nie zaprzątałby sobie głowy żadnymi duperelami - odnotowałby kolejny sukces, których na kącie miał wiele i wypiął pierś do medalu – ale pięć lat temu padł ofiarą pomówienia „skruszonego gangstera” (bandziora, który, aby wykręcić się sianem i uniknąć odpowiedzialności za popełnione przestępstwa i jednocześnie zemścić się na człowieku, który go aresztował, postarał się o status świadka koronnego), oskarżającego go o branie łapówek w zamian za ochronę narkotykowego biznesu.
Komisarz został tymczasowo aresztowany, dyscyplinarnie wyrzucony z Policji i spędził pół roku w kryminale. Gdy sąd uniewinnił go, nie pozostawiając suchej nitki na lansowanym przez prokuraturę akcie oskarżenia, został przywrócony do służby, ale przeżycia i wątpliwości pozostały.

Komisarz Niedziela siorbnął ze stojącego przed nim na biurku, olbrzymiego kubka spory łyk mocnej kawy, której dzisiaj wpompował już w siebie całe hektolitry. Gdyby nie zawarta w niej kofeina, natychmiast oparłby głowę na biurku i zasnął kamiennym snem. Od dwudziestu czterech godzin był na nogach i nie zmrużył oka. A jego organizm nie był już tak odporny, jak dawniej, gdy po dwóch bezsennych dobach zaczynało go dopiero ogarniać lekkie podniecenie, mózg wznosił na najwyższe obroty i przychodziły mu do głowy najlepsze pomysły.
Przed chwilą dzwoniła żona Joasia i – zaniepokojona o jego zdrowie – próbowała nakłonić go, aby przyjechał do domu coś zjeść, wykąpać się, zmienić ubranie i odpocząć ze dwie godziny. Nie miał jednak na to czasu.
W wydziale zabójstw wszyscy w ten sposób pracowali – do zatrzymania sprawcy i zebrania dowodów jego winy; albo aż do chwili, gdy mieli pewność, że zrobili wszystko, co mogli. Dobrze przepracowane godziny i dni po dokonanym zabójstwie, są zawsze kluczem do rozwikłania sprawy i postawienia sprawcy przed sądem.
Bezdomny Piwoda siedział przed nim na krześle zgarbiony i przybity. Był jeszcze młody, ale wyglądał, jak jedno wielkie, przytłaczające nieszczęście; a na dodatek męczył go kac gigant i – jak powietrza – potrzebował natychmiast szklanki wina. W niczym jednak nie przypominał zbrodniarza, który dwa dni wcześniej zamordował człowieka i ukradł mu kilkadziesiąt tysięcy złotych.
Komisarz podsunął mu kubek z parującym napojem.
- Wypij. Kawa postawi cię na nogi. I gadaj, gdzie ukryłeś pieniądze. Przyznasz się, to od razu poczujesz się lepiej. Tylko nie próbuj mataczyć, bo potrafię to wyczuć. Dostaję drgawek, gdy ktoś usiłuje wpuszczać mnie w kanał.
Jacek Piwoda, z jakiegoś powodu, nie pasował do profilu psychologicznego sprawcy tego morderstwa, który – na własny użytek – Niedziela stworzył w swojej głowie jeszcze zanim dowiedział się, że jego odciski palców pasują do tych z butelki. Ale cóż? Każdemu zdarzają się pomyłki. Teraz także wydawał mu się, że Piwoda jest za głupi i za mało przedsiębiorczy, aby dobrze zaplanować i wykonać taką akcję. Ale pozostawiony na miejscu zdarzenia dowód osobisty w postaci narzędzia zbrodni z odciskami palców, przemawiał za tym, że to jego robota i nie dawał mu dużych szans na obronę.
- Dziękuję, panie komisarzu. Nie mogę się do niczego przyznać i wydać pieniędzy. Nikogo nie zabiłem i nic nie mam!
- Twoje odciski na butelce wystarczą, aby każdy sąd uznał cię winnym i skazał na dożywocie.
- Wiem, ale to nie ja! Ktoś szuka kozła ofiarnego i próbuje mnie wrobić. Byłem przedwczoraj na Bezpiecznej, to prawda. Przyjeżdżam tam codziennie, bo tam mieszkałem i mam przyjaciół. Siedziałem z Burym i Alojzem do późna, na ławce, w parku za deptakiem i piliśmy wino – po jednym na łepka. Około dwudziestej trzydzieści oni poszli do siebie. Ja kimałem jeszcze na ławce z pół godziny, bo nigdzie mi się nie śpieszyło. Niedługo po dwudziestej pierwszej poszedłem na tramwaj i pojechałem na nocleg, na centralny. Pośpieszalski zamykał swoją budę zawsze o dwudziestej drugiej, a wtedy mnie już tam nie było.
- Kto może to potwierdzić.
- Nie wiem.
- No widzisz. Nie masz alibi. Potrzebowałeś pieniędzy – to świetny motyw. Twoje palce są na narzędziu zbrodni. A to znaczy, że kłamiesz.
- Mówię, jak było. Butelki zostały w parku, przy ławce. Każdy mógł je wziąć.
Niedziela znał doskonale śpiewkę Piwody, ale chciał posłuchać jej jeszcze raz. Często zdarza się, że podejrzany, kłamiąc, wymyśla nowe fakty, kombinuje, a to w końcu go gubi. Piwoda jednak uparcie trzymał się pierwszej wersji. Jedyne, co dodał, to tylko to, że Pośpieszalski był zapracowanym idiotą, który gonił za pieniędzmi i nie miał pojęcia, że jego żona lubiła towarzystwo młodszych mężczyzn i od lat przyprawiała mu rogi.
To, że kobieta była wyzwolona, lubiła ten sport i chętnie rozkładała nogi, na co najwidoczniej starszy o dziesięć lat mąż stracił już ochotę, nie oznaczało jeszcze, że maczała palce w jego morderstwie. Ale był to jakiś dodatkowy trop. który – chociażby dla świętego spokoju – należało sprawdzić. Ostatecznie, przedsiębiorczy kochanek, który zapragnąłby na stałe ustawić swoje pantofle przy jej łóżku - przejąć finanse i interesy męża, mógł to zaplanować i zrobić bez wiedzy kobiety.
Niedziela poszedł tym tropem i jeszcze tego samego dnia jego ludzie ustalili, że Agata Pośpieszalska od pół roku, potajemnie spotyka się z młodszym od niej o kilka lat Andrzejem Sochańskim z ulicy Tetmajera – typem spod ciemnej, który rok wcześniej wyszedł z więzienia po odbyciu kary za kradzież samochodu i rozbój przy użyciu niebezpiecznego narzędzia, a wcześniej, podobno, łączyły go jakieś szemrane interesy z jej mężem.
Gdy jeszcze okazało się, że Pośpieszalski był ubezpieczony na życie na niebagatelną kwotę miliona złotych, śledztwo nabrało nowego wymiaru.
Z Piwodą nie musiał się śpieszyć. Po rozmowie desłał go na dołek. Do czterdziestu ośmiu godzin, ustawowego czasu przed upływem którego powinien zostać doprowadzony do prokuratora z wnioskiem o tymczasowe aresztowanie pozostało jeszcze trzydzieści godzin.
Przesłuchany ponownie jeden z kumpli Piwody, któremu okazano zdjęcie Sochańskiego, przypomniał sobie, że wracając z parku do mieszkania, zszedł z chodnika, aby się wysikać i wtedy widział bardzo podobnego mężczyznę, który stał za drzewem w odległości kilkudziesięciu metrów od ławki, na której pozostał siedzieć samotny Piwoda, i zachowywał się tak, jakby na coś czekał, ale nie chciał się rzucać w oczy.
Ustalenia te same przez się nasuwały podejrzenie, że sprawcą morderstwa i kradzieży może być Andrzej Sochański, który zaplanował i zrobił to tak, aby winą obarczyć kozła ofiarnego, na którego bezdomny Piwoda doskonale się nadawał.
Przeprowadzone przeszukania u Sochańskiego i Agaty Pospieszalskiej nie przyniosły żadnych dowodów ich winy. Oboje przyznali się do romansu, a poza tym szli w zaparte. Spawa stanęła w martwym punkcie. Aby ruszyć ją do przodu, Niedziela zdecydował się na dobrze przemyślaną, chociaż trochę ryzykowną, grę operacyjną.

Kochankowie zostali zatrzymani i kruszejąc, spędzili noc w areszcie, w pojedynczych celach.
Następnego dnia, dwie godziny po śniadaniu, Sochański, skuty w kajdanki, z „honorami” jakie przysługują tylko szczególnie niebezpiecznym przestępcom, został doprowadzony na przesłuchanie do gabinetu Niedzieli.
Komisarz siedział za biurkiem. Wygodnie rozparty w fotelu siorbał kawę, uśmiechnięty od ucha do ucha i wyglądał tak, jakby wszystko mu się dzisiaj udawało. Przed nim na biurku leżała, pachnąca jeszcze farbą drukarską, poranna Gazeta Wrocławska. Jedną czwartą jej tytułowej strony zajmował krzykliwy nagłówek następującej treści: „Dzięki zamontowanemu cztery dni temu monitorigowi parku przy ulicy Dobrej, w dzielnicy Psie Pole, gdzie w ostatnich latach bardzo często dochodziło do groźnych przestępstw, wrocławskiej Policji, bardzo szybko udało się zatrzymać dwoje sprawców brutalnego zabójstwa miejscowego biznesmena, Józefa Pośpieszalskiego...”
- No, jak widzisz, miałeś wyjątkowego pecha i sprawa się rypła – powiedział Niedziela, przesuwając gazetę w stronę Sochańskiego. – Może chcesz przeczytać? A swoją drogą dobrze to sobie wykombinowałeś, ale miałeś wyjątkowego pecha. Byłeś zbyt pewny siebie, gdy szedłeś po tą butelkę. Wystarczyło zaciągnąć na głowę kominiarkę... A tak mamy cię, jak na talerzu. Paradujesz przed kamerą, jak jakaś pieprzona gwiazda filmowa. Ale skąd mogłeś wiedzieć, że jakiś idiota z dzielnicy, akurat teraz, znalazł pieniądze i założył tam monitoring.
Sochański poczerwieniał. Widać było, że ciśnienie o mało nie rozsadzi mu serca, ale nic nie powiedział.
- Możesz mówić albo i nie. Wystarczy, że twoja kochanka i wspólniczka, za obietnicę złagodzenia kary, opowiedziała nam wszystko ze szczegółami...

- Moje gratulacje! Świetnie to rozegrałeś – powiedział naczelnik wydziału kryminalnego, kilka godzin później, gdy nie było już żadnych wątpliwości, że sprawcą zabójstwa jest Sochański – Ciekaw jestem, jak on na to zareagował?
- Rzucał się, jak wściekły zwierz. Wydawało się, że rozerwie kajdanki. Ale, gdy wreszcie się uspokoił i zeszło z niego powietrze, przyznał się do wszystkiego i wydał skradzione pieniądze. Prawdę mówiąc dobrze się stało, bo Agata okazała się twardszym zawodnikiem od niego i do tej pory do niczego się nie przyznała, ale to jej już nie pomoże.
- A co by się stało, gdyby nie pękł?
- Nic. Najprawdopodobniej musielibyśmy oboje wypuścić na wolność, a za popełnioną przez nich zbrodnię, na pewno nie pierwszy raz na tym świecie, odpowiedziałby niewinny człowiek.
- I jeszcze jedno – nie ustępował naczelnik. – Ciekawy jestem, jak udało ci się załatwić ten artykuł w gazecie?
- Zwyczajnie. Mam w drukarni dobrego znajomego, który specjalnie dla mnie przygotował dwa egzemplarze gazety ze zmienioną stroną tytułową. W tych, które poszły do sprzedaży nie było żadnego artykułu.
- Dobra robota! – naczelnik uśmiechnął się życzliwie. - Nawet ja mógłbym się jeszcze od ciebie czegoś nauczyć. Ale teraz zabieraj już swoje manele i jedź do domu. Daj sobie na luz. Wyjedź gdzieś z żoną na kilka dni. Spraw kobiecie przyjemność i odpocznij na łonie natury.


Koniec

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz