Dzisiaj ten cytat z księdza Jana Twardowskiego szczególnie mocno przemawia nam do wyobraźni, bowiem, odwiedzając cmentarze, przypominamy sobie wszystkich tych, którzy byli nam bliscy, których kochaliśmy, ale, niestety, nie ma ich już wśród żywych... Cóż, taki już jest los każdego człowieka. Wszyscy przemijamy. Nikt nie żyje wiecznie, przynajmniej w ten w znany nam, pewny, fizyczny sposób. Dlatego tak bardzo cenimy sobie życie; staramy się, aby było jak najdłuższe i na wiele pokoleń zapisało nas w świadomości tych, którzy przyjdą po nas.
Opowiadanie "Śmierć w zasadzce", które Wam dzisiaj proponuję, napisałem wiele lat temu. Było ono wyróżnione w konkursie literackim Wojewódzkiego Domu Kultury w Przemyślu, który nosił tytuł "Kronika i Historia". Cóż, przykro to powiedzieć, ale myślę, że dzisiaj jest ono bardziej aktualne,niż wtedy.
Śmierć w zasadzce
Pogodny, marcowy dzień chylił się ku końcowi. Dobre, dające
poczucie bezpieczeństwa słońce, przycupnęło za wieżą okazałej
cerkwi, która pierwsza rzucała długi cień na najbliższe ulice.
Cień ten wydłużał się, rozszerzał i przynosił ze sobą uczucie
strachu, strachu przed nocą i tęsknotę za dniem jutrzejszym.
Około dwieście metrów dalej na północny wschód, na wysokim,
górującym nad otoczeniem wzniesieniu, błyszczał w słońcu
blaszany dach niemniej okazałego kościoła. W pobliżu kościoła
rósł stary dąb z wielką dziurą w pniu u podstawy, którego
olbrzymi pień wyraźnie rysował się na tle jasnego jeszcze nieba.
W miasteczku, które nazywało się Bircza, mówiono że dąb ten
został zasadzony 1410 roku z okazji zwycięstwa Polski w Bitwie pod
Grunwaldem.
Do kościoła chodzili Polacy, a do cerkwi Ukraincy, która teraz
stała pusta, bo pop poświęcił noże, zezwolił, a nawet nakazał
wiernym zabijać Polaków i uciekł do lasu, do band UPA.
W połowie drogi pomiędzy cerkwią a kościołem stał budynek
żydowskiej bożnicy, który miał zabite deskami drzwi i okna, gdyż
Żydów, zaraz na początku wojny, Niemcy wystrzelali na pobliskiej
Kamiennej Górce.
Miasteczka przed ukraińskimi, nacjonalistycznymi bandami UPA
broniło wojsko, milicja i tak zwana samoobroną. Dzięki temu
zdołało skutecznie odeprzeć już kilka ataków.
Tuż po zapadnięciu zmroku na wieży kościelnej zaczął bić
dzwon na trwogę, gdyż daleko na horyzoncie, gdzieś od strony
Rudawki pojawiła się olbrzymia łuna. Banderowcy napadli na wieś,
zabijali napotkanych ludzi i palili domy.
Tej nocy poszła w tamtym kierunku i długo nie wracała kompania
rozpoznawcza.
Porucznik Zbigniew Bojanowski pełnił obowiązki dowódcy służby
wartowniczej. Mimo młodego wieku wyglądał poważnie. Twarz miał
skupioną, miejscami pooraną małymi zmarszczkami, a włosy
zaczynały mu za wcześnie siwieć na skroniach. Zaraz po zakończeniu
wojny, gdy liczył, że wróci do domu, został, wraz z cała
jednostką, rzucony w Bieszczady i skowany do walki z ukraińskimi
nacjonalistycznymi bandami. I już przez dwa lata gonił wiatr;
przeprowadzał wypady do popalonych, opustoszałych wsi, przeczesywał
lasy i ścigał, zapadające się pod ziemię, bandy. Patrzył, jak
całymi dziesiątkami ginęli wytrawni, zaprawieni w bojach, frontowi
żołnierze, którym udało się szczęśliwie przeżyć wojnę.
W tym czasie nauczył się myśleć kategoriami miejscowej
ludności. Wykonywał rozkazy, sam rozkazywał i miał jedną zasadę,
od której nie odstępował. Nigdy, jeżeli nie musiał, nie
zwierzał się nikomu ze swoich planów. Dzięki temu nieraz udało
mu się ocalić głowę. Teraz spodziewał się, że niedługo
nadejdzie koniec tej walki, i na żniwa, najpóźniej na jesień
wróci do domu.
„Banderowcy nie mogą wiecznie ukrywać się w lasach, palić wsi i
zabijać. Niewiele już ich zostało” – myślał. „Na wiosnę
zrobi się z nimi ostateczny porządek.”
W ostatnim liście do rodziców podzielił się z nimi tymi
spostrzeżeniami. Teraz, przemykając się w nocy pomiędzy,
oświetlonymi bladym światłem księżyca, domami , był rad, ze tak
postąpił. Chciał ich uspokoić, zapewnić, że nic mu nie grozi i
nie ma powodu do zamartwiania się o niego. Zresztą sam czuł się
także już bezpieczny. Udało mu się przeżyć najgorsze dwa lata.
Nawet nie został ranny, więc nie spodziewał się zginąć teraz,
gdy wróg został już prawie rozbity.
Tego dnia podjął ostateczną decyzję. Postanowił zaraz po
powrocie do koszar napisać do Kasi.
„Niech się przygotuje” – myślał. „Ślub weźmiemy w maju.
Wcześniej pułkownik nie da mi urlopu. Ostatecznie ktoś tutaj musi
być i kontrolować, te cholerne posterunki”.
Obok niego spokojnym, równym krokiem szedł st. sierż. Tadeusz
Bednarek, prawdziwy szczęściarz. Pochodził z Żywca i był żonaty.
Niedawno pokazywał porucznikowi zdjęcie młodej kobiety,
trzymającej na rękach dwuletniego chłopczyka. Ożenił się
jeszcze w 1944 roku i było to jedno z tych jędrusiowych wesel pod
bokiem okupanta.
Porucznik lubił tego zawsze uśmiechniętego chłopca, z twarzą o
wiele za młodą nawet dla dwudziestopięciolatka.
Kilka kroków za nimi, zachowując wskazaną względami
bezpieczeństwa odległość, maszerowali dwaj całkiem jeszcze
zieloni szeregowcy z ostatniego uzupełnienia. Ciężkie karabiny
maszynowe zwisały im luźno z ramion.
Łagodny mróz związał rozmiękłe w słońcu resztki zalegającego
ulice śniegu, który teraz skrzypiał i chrzęścił pod butami,
kroczących środkiem ulicy żołnierzy.
Pomimo chłodu powietrze pachniało już wiosną. W niektórych
oknach oszczędnie paliły się jeszcze lampy.
Bojanowski czuł się odpowiedzialny za te słabe światła, za życie
powierzonych mu chłopców, których po raz pierwszy prowadził na
patrol. Obaj z sierżantem przez dwa lata nauczyli się żyć w
tutejszych warunkach, przewidywać grożące w każdej chwili
niebezpieczeństwo. Spać w butach, z bronią w ręku gotową do
strzału. Nauczyli się chodzić przydrożnymi rowami, jarami
górskich potoków. Wiedzieli, że śmierć niekiedy wychodzi spod
ziemi, z zamaskowanego bunkra, na którym rośnie kępa krzaków.
Innym razem spada z drzewa, czasem z dachu wiejskiej chałupy prosto
na głowę, albo kosi długimi seriami spod osłony najbliższego
lasu.
Szeregowi Tadeusz Matuszewski i Józef Pakuła przyjechali z ostatnim
uzupełnieniem. Nocne, rozświetlające niebo łuny pożarów
wzbudzały w nich starach, ale i ciekawość niewidocznego wroga.
Wierzyli jeszcze, że wystarczy dobra broń, aby szybko rozgromić,
grasujące w okolicy, upowskie sotnie.
Banderowcy po ostatnim nieudanym ataku na Birczę z 6 na 7 stycznia
1964 roku, w ich wigilię Bożego Narodzenia, w którym stracili
sporo ludzi, nie odważyli się ponownie zaatakować. Krążyli
dookoła, jak sępy. Robili zasadzki na mniejsze oddziały, ale
głównie palili wsie i w nieludzki sposób mordowali ludność
cywilną.
Tutaj, w miasteczku por. Bojanowski czuł się bezpiecznie, ale nie
zaniechał środków ostrożności.
Gdzieś daleko cicho zaterkotał karabin maszynowy.
- Parszywy los. Znowu chyba kogoś rozwalili – powiedział Bednarek
i splunął na ziemię. – Jak długo, to jeszcze potrwa?
Matuszewski zacisnął ręce na magazynku broni. Pakuła z uporem
wpatrywał się w ciemność, tak jakby chciał zobaczyć grożące
im niebezpieczeństwo. Tylko porucznik nie zareagował i kroczył
wolno przed siebie, więc pozostali ruszyli za nim.
- Jak tylko wiosna nadejdzie, rozpoczniemy przeczesywanie lasów –
powiedział porucznik. – Trzeba wykurzyć ich z tych ziemnych
bunkrów i pozbawić oparcia wśród miejscowej ukraińskiej
ludności. Bo teraz niektórzy w dzień udają przyjaciół, a w nocy
palą i topią noże w plecach swoich polskich sąsiadów.
- Dosyć mam już tego wojowania. Czas wracać do domu – powiedział
Bednarek. – Byle tylko nie zginąć na dzień przed końcem.
Niespodziewanie zerwał się ostry wiatr i poruszył gałęziami
starych dębów. A w kościele płonął kaganek żywego ognia. Jego
delikatny blask padał na witraże wysokich okien.
Wszędzie panował spokój. Wartownicy czuwali. Więc porucznik
postanowił dojść do mostu prowadzącego na nowy cmentarz i
zawrócić do koszar. Jednakże, gdy znajdowali się około stu
metrów za kościołem, pobliżu przepływającej dołem rzeki, zza
pnia jednego z drzew wychyliła się jakąś postać i strzeliła
krótką serią w ich stronę. Prawie jednocześnie, z różnych
stron, rozszczekało się kilka innych karabinów. Banderowcy
potokiem przedostali się poza linię warty i przygotowali zasadzkę.
Bojanowski zerwał z ramienia karabin maszynowy, otworzył ogień,
ale nie zdołał osłonić, idących za nim żołnierzy, bo
przeciwnik otaczał ich z trzech stron. Zaraz na początku został
kilkakrotnie trafiony w brzuch. Padając na ziemię, zauważył
jeszcze, prowadzącego ogień z pozycji leżącej, st. sierż.
Bednarka. I w tej chwili przypomniał sobie, że nie powiedział mu o
czekającym go w koszarach urlopie na Święta Wielkanocne, który
prawdopodobnie nie będzie mu już potrzebny. Przycisnął rękę do
poszarpanego brzucha i poczuł ciepłą i lepka krew, która ciekła
mu pomiędzy palcami i barwiła biały śnieg.
Szeregowi z ostatniego uzupełnienia padli od pierwszych serii.
Bednarek wytrwał najdłużej, ale i on został trafiony zanim
nadeszła pomoc i swoją młodzieńcza krwią zbroczył birczańską
ziemię. Umierając nie czuł bólu, tylko paliła go złość, że
przeżył to bieszczadzkie piekło od samego początku, a teraz ,
przed końcem, pozwolił się zabić we własnym obozie. Myśląc o
tym, widział, jak jeden z banderowców, w mundurze esesmana,
skierował w stronę jego głowy lufę niemieckiego karabinu
maszynowego i nacisnął spust. Kula rozpruła mu głowę,
przerywając długie marzenie o żonie i dwuletnim synku.
Banderowcy natomiast, zanim nadbiegł zaalarmowany pluton bojowy,
omijając wysunięte posterunki, potokiem wycofali się pod osłoną
nocy do najbliższego lasu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz