poniedziałek, 31 października 2016

"Śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą..."
Dzisiaj ten cytat z księdza Jana Twardowskiego szczególnie mocno przemawia nam do wyobraźni, bowiem, odwiedzając cmentarze, przypominamy sobie wszystkich tych, którzy byli nam bliscy, których kochaliśmy, ale, niestety, nie ma ich już wśród żywych... Cóż, taki już jest los każdego człowieka. Wszyscy przemijamy. Nikt nie żyje wiecznie, przynajmniej w ten w znany nam, pewny, fizyczny sposób. Dlatego tak bardzo cenimy sobie życie; staramy się, aby było jak najdłuższe i na wiele pokoleń zapisało nas w świadomości tych, którzy przyjdą po nas.

Opowiadanie "Śmierć w zasadzce", które Wam dzisiaj proponuję, napisałem wiele lat temu. Było ono wyróżnione w konkursie literackim Wojewódzkiego Domu Kultury w Przemyślu, który nosił tytuł "Kronika i Historia". Cóż, przykro to powiedzieć, ale myślę, że dzisiaj jest ono bardziej aktualne,niż wtedy.

 Śmierć w zasadzce



Pogodny, marcowy dzień chylił się ku końcowi. Dobre, dające poczucie bezpieczeństwa słońce, przycupnęło za wieżą okazałej cerkwi, która pierwsza rzucała długi cień na najbliższe ulice. Cień ten wydłużał się, rozszerzał i przynosił ze sobą uczucie strachu, strachu przed nocą i tęsknotę za dniem jutrzejszym.
Około dwieście metrów dalej na północny wschód, na wysokim, górującym nad otoczeniem wzniesieniu, błyszczał w słońcu blaszany dach niemniej okazałego kościoła. W pobliżu kościoła rósł stary dąb z wielką dziurą w pniu u podstawy, którego olbrzymi pień wyraźnie rysował się na tle jasnego jeszcze nieba. W miasteczku, które nazywało się Bircza, mówiono że dąb ten został zasadzony 1410 roku z okazji zwycięstwa Polski w Bitwie pod Grunwaldem.
Do kościoła chodzili Polacy, a do cerkwi Ukraincy, która teraz stała pusta, bo pop poświęcił noże, zezwolił, a nawet nakazał wiernym zabijać Polaków i uciekł do lasu, do band UPA.
W połowie drogi pomiędzy cerkwią a kościołem stał budynek żydowskiej bożnicy, który miał zabite deskami drzwi i okna, gdyż Żydów, zaraz na początku wojny, Niemcy wystrzelali na pobliskiej Kamiennej Górce.
Miasteczka przed ukraińskimi, nacjonalistycznymi bandami UPA broniło wojsko, milicja i tak zwana samoobroną. Dzięki temu zdołało skutecznie odeprzeć już kilka ataków.
Tuż po zapadnięciu zmroku na wieży kościelnej zaczął bić dzwon na trwogę, gdyż daleko na horyzoncie, gdzieś od strony Rudawki pojawiła się olbrzymia łuna. Banderowcy napadli na wieś, zabijali napotkanych ludzi i palili domy.
Tej nocy poszła w tamtym kierunku i długo nie wracała kompania rozpoznawcza.
Porucznik Zbigniew Bojanowski pełnił obowiązki dowódcy służby wartowniczej. Mimo młodego wieku wyglądał poważnie. Twarz miał skupioną, miejscami pooraną małymi zmarszczkami, a włosy zaczynały mu za wcześnie siwieć na skroniach. Zaraz po zakończeniu wojny, gdy liczył, że wróci do domu, został, wraz z cała jednostką, rzucony w Bieszczady i skowany do walki z ukraińskimi nacjonalistycznymi bandami. I już przez dwa lata gonił wiatr; przeprowadzał wypady do popalonych, opustoszałych wsi, przeczesywał lasy i ścigał, zapadające się pod ziemię, bandy. Patrzył, jak całymi dziesiątkami ginęli wytrawni, zaprawieni w bojach, frontowi żołnierze, którym udało się szczęśliwie przeżyć wojnę.
W tym czasie nauczył się myśleć kategoriami miejscowej ludności. Wykonywał rozkazy, sam rozkazywał i miał jedną zasadę, od której nie odstępował. Nigdy, jeżeli nie musiał, nie zwierzał się nikomu ze swoich planów. Dzięki temu nieraz udało mu się ocalić głowę. Teraz spodziewał się, że niedługo nadejdzie koniec tej walki, i na żniwa, najpóźniej na jesień wróci do domu.
„Banderowcy nie mogą wiecznie ukrywać się w lasach, palić wsi i zabijać. Niewiele już ich zostało” – myślał. „Na wiosnę zrobi się z nimi ostateczny porządek.”
W ostatnim liście do rodziców podzielił się z nimi tymi spostrzeżeniami. Teraz, przemykając się w nocy pomiędzy, oświetlonymi bladym światłem księżyca, domami , był rad, ze tak postąpił. Chciał ich uspokoić, zapewnić, że nic mu nie grozi i nie ma powodu do zamartwiania się o niego. Zresztą sam czuł się także już bezpieczny. Udało mu się przeżyć najgorsze dwa lata. Nawet nie został ranny, więc nie spodziewał się zginąć teraz, gdy wróg został już prawie rozbity.
Tego dnia podjął ostateczną decyzję. Postanowił zaraz po powrocie do koszar napisać do Kasi.
„Niech się przygotuje” – myślał. „Ślub weźmiemy w maju. Wcześniej pułkownik nie da mi urlopu. Ostatecznie ktoś tutaj musi być i kontrolować, te cholerne posterunki”.
Obok niego spokojnym, równym krokiem szedł st. sierż. Tadeusz Bednarek, prawdziwy szczęściarz. Pochodził z Żywca i był żonaty. Niedawno pokazywał porucznikowi zdjęcie młodej kobiety, trzymającej na rękach dwuletniego chłopczyka. Ożenił się jeszcze w 1944 roku i było to jedno z tych jędrusiowych wesel pod bokiem okupanta.
Porucznik lubił tego zawsze uśmiechniętego chłopca, z twarzą o wiele za młodą nawet dla dwudziestopięciolatka.
Kilka kroków za nimi, zachowując wskazaną względami bezpieczeństwa odległość, maszerowali dwaj całkiem jeszcze zieloni szeregowcy z ostatniego uzupełnienia. Ciężkie karabiny maszynowe zwisały im luźno z ramion.
Łagodny mróz związał rozmiękłe w słońcu resztki zalegającego ulice śniegu, który teraz skrzypiał i chrzęścił pod butami, kroczących środkiem ulicy żołnierzy.
Pomimo chłodu powietrze pachniało już wiosną. W niektórych oknach oszczędnie paliły się jeszcze lampy.
Bojanowski czuł się odpowiedzialny za te słabe światła, za życie powierzonych mu chłopców, których po raz pierwszy prowadził na patrol. Obaj z sierżantem przez dwa lata nauczyli się żyć w tutejszych warunkach, przewidywać grożące w każdej chwili niebezpieczeństwo. Spać w butach, z bronią w ręku gotową do strzału. Nauczyli się chodzić przydrożnymi rowami, jarami górskich potoków. Wiedzieli, że śmierć niekiedy wychodzi spod ziemi, z zamaskowanego bunkra, na którym rośnie kępa krzaków. Innym razem spada z drzewa, czasem z dachu wiejskiej chałupy prosto na głowę, albo kosi długimi seriami spod osłony najbliższego lasu.
Szeregowi Tadeusz Matuszewski i Józef Pakuła przyjechali z ostatnim uzupełnieniem. Nocne, rozświetlające niebo łuny pożarów wzbudzały w nich starach, ale i ciekawość niewidocznego wroga. Wierzyli jeszcze, że wystarczy dobra broń, aby szybko rozgromić, grasujące w okolicy, upowskie sotnie.
Banderowcy po ostatnim nieudanym ataku na Birczę z 6 na 7 stycznia 1964 roku, w ich wigilię Bożego Narodzenia, w którym stracili sporo ludzi, nie odważyli się ponownie zaatakować. Krążyli dookoła, jak sępy. Robili zasadzki na mniejsze oddziały, ale głównie palili wsie i w nieludzki sposób mordowali ludność cywilną.
Tutaj, w miasteczku por. Bojanowski czuł się bezpiecznie, ale nie zaniechał środków ostrożności.
Gdzieś daleko cicho zaterkotał karabin maszynowy.
- Parszywy los. Znowu chyba kogoś rozwalili – powiedział Bednarek i splunął na ziemię. – Jak długo, to jeszcze potrwa?
Matuszewski zacisnął ręce na magazynku broni. Pakuła z uporem wpatrywał się w ciemność, tak jakby chciał zobaczyć grożące im niebezpieczeństwo. Tylko porucznik nie zareagował i kroczył wolno przed siebie, więc pozostali ruszyli za nim.
- Jak tylko wiosna nadejdzie, rozpoczniemy przeczesywanie lasów – powiedział porucznik. – Trzeba wykurzyć ich z tych ziemnych bunkrów i pozbawić oparcia wśród miejscowej ukraińskiej ludności. Bo teraz niektórzy w dzień udają przyjaciół, a w nocy palą i topią noże w plecach swoich polskich sąsiadów.
- Dosyć mam już tego wojowania. Czas wracać do domu – powiedział Bednarek. – Byle tylko nie zginąć na dzień przed końcem.
Niespodziewanie zerwał się ostry wiatr i poruszył gałęziami starych dębów. A w kościele płonął kaganek żywego ognia. Jego delikatny blask padał na witraże wysokich okien.
Wszędzie panował spokój. Wartownicy czuwali. Więc porucznik postanowił dojść do mostu prowadzącego na nowy cmentarz i zawrócić do koszar. Jednakże, gdy znajdowali się około stu metrów za kościołem, pobliżu przepływającej dołem rzeki, zza pnia jednego z drzew wychyliła się jakąś postać i strzeliła krótką serią w ich stronę. Prawie jednocześnie, z różnych stron, rozszczekało się kilka innych karabinów. Banderowcy potokiem przedostali się poza linię warty i przygotowali zasadzkę.
Bojanowski zerwał z ramienia karabin maszynowy, otworzył ogień, ale nie zdołał osłonić, idących za nim żołnierzy, bo przeciwnik otaczał ich z trzech stron. Zaraz na początku został kilkakrotnie trafiony w brzuch. Padając na ziemię, zauważył jeszcze, prowadzącego ogień z pozycji leżącej, st. sierż. Bednarka. I w tej chwili przypomniał sobie, że nie powiedział mu o czekającym go w koszarach urlopie na Święta Wielkanocne, który prawdopodobnie nie będzie mu już potrzebny. Przycisnął rękę do poszarpanego brzucha i poczuł ciepłą i lepka krew, która ciekła mu pomiędzy palcami i barwiła biały śnieg.
Szeregowi z ostatniego uzupełnienia padli od pierwszych serii. Bednarek wytrwał najdłużej, ale i on został trafiony zanim nadeszła pomoc i swoją młodzieńcza krwią zbroczył birczańską ziemię. Umierając nie czuł bólu, tylko paliła go złość, że przeżył to bieszczadzkie piekło od samego początku, a teraz , przed końcem, pozwolił się zabić we własnym obozie. Myśląc o tym, widział, jak jeden z banderowców, w mundurze esesmana, skierował w stronę jego głowy lufę niemieckiego karabinu maszynowego i nacisnął spust. Kula rozpruła mu głowę, przerywając długie marzenie o żonie i dwuletnim synku.
Banderowcy natomiast, zanim nadbiegł zaalarmowany pluton bojowy, omijając wysunięte posterunki, potokiem wycofali się pod osłoną nocy do najbliższego lasu.

Wiesław Hop

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz