niedziela, 27 marca 2016

Przyjemność czytania

Nie wciskam Wam kitu i nie twierdzę, że jestem dobrym pisarzem, chociaż nie wykluczam takiej możliwości. Mówię tylko, że przeczytałem w swoim życiu wiele książek i jestem niezłym czytelnikiem. A to dużo, bo gdy biorę książkę do reki, po przeczytaniu kilkunastu stron, od razu wiem, czy będzie mi się podobała... Tak było i tym razem:



Wędrując pomiędzy bibliotecznymi regałami - gdzie oczywiście tuż przy wejściu, honorowe miejsca zajmują książki zagranicznych autorów, a polskie wciśnięte są na samym końcu i trzeba dużo wysiłku, aby je znaleźć (nie wiem czym kierują się bibliotekarze, bo przecież w polskich bibliotekach powinno być odwrotnie) - trafiłem na pięknie wydany zbiór opowiadań europejskiego autora, którego nazwiska tutaj nie przytoczę, bo nie tylko o niego mi tutaj chodzi... Na twardej okładce przeczytałem, że jest to człowiek z tytułem profesora, wykładowca, historyk literatury i znawca twórczości jednego ze sławniejszych pisarzy wcześniejszego pokolenia, który jednocześnie jest uważany jest uważany za jednego z najwybitniejszych pisarzy współczesnej Europy. Nic więc dziwnego, że dałem się skusić i zabrałem książkę do domu.
Przez pierwsze opowiadanie przebrnąłem z nadzieją, że następne będą lepsze, ale tak się nie stało... Mocno się rozczarowałem, a nawet - co zdarza mi się niezmiernie rzadko - na pewien czas nabrałem wstrętu do czytania czegokolwiek.

Nie lubię tych wszystkich znawców literatury z tytułami doktorów i profesorów, którym nie wystarcza kariera naukowa i biorą się jeszcze za pisanie powieści i opowiadań. To znaczy - źle się wyraziłem - nie chodzi mi o mój osobisty stosunek do nich, jako ludzi, ale do tworzonej przez nich literatury. Po prostu, poza nielicznymi wyjątkami - ale to tylko w tych przypadkach, gdy pisarz, nawet taki, który jeszcze nic nie napisał, ale ma w sobie wielki talent, zostaje profesorem, nigdy odwrotnie - nie daje się ich strawić. Bardzo często tworzone przez nich dzieła są mocno przelicytowane - naszpikowane zbyt dużą ilością "mądrości", innowacji, zasad dobrego smaku i sam nie wiem czego jeszcze...
Ich proza przypomina mi trochę źle doprawioną: przesoloną albo przypaloną na zbyt mocnym ogniu zupę. Od biedy - gdy człowiek jest głodny albo nie chce sprawić przykrości kucharzowi - można przełknąć kilka łyżek, a nawet wepchnąć w siebie cały talerz. Nigdy jednak nie wolno poprosić o dokładkę, bez obawy, że trzeba będzie wszystko zwymiotować. Z drugiej strony, niektórzy uważają, że człowiek jest zdrowszy,gdy uda mu się oczyścić żołądek i może w tym tkwi cała nie doceniana przeze mnie wartość tej literatury.
Nie wiem dlaczego tak się dzieje? Może dlatego, że mają głowy przeładowane zbyt dużą ilością wiedzy, mądrości, którą, jak na wykładzie próbują przekazać swoim czytelnikom. Możliwe też, że brakuje im odrobiny talentu - odrobiny tej iskry bożej, z której żadne wykształcenie nie może zastąpić.
Tymczasem pisanie, to sprawa prosta. Nie trzeba być profesorem, aby to robić. Wystarczy w każdym opowiadaniu zawrzeć jakąś uniwersalną prawdę - pozostawić coś, co utkwi w pamięci czytelnika i sprawi, że w jego głowie, chociaż na chwilę, zapali się lampka szczęścia... Styl i te inne mądrości naukowe, moim zdaniem, zawsze pozostają na drugim planie.

Wracając do wypożyczonych przeze mnie opowiadań, muszę przyznać, że autor umie zręcznie operować słowami..., zna się na gramatyce, nowych trendach - wprowadza własne innowacje, ale co z tego, skoro jego dzieła nie pozostawiły w mojej głowie żadnego śladu. Może trzeba być profesorem, aby zrozumieć, o co mu, do diabła, w tych historiach chodziło.

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz