niedziela, 9 sierpnia 2015

Oto prolog do mojej, opartej o wydarzenia autentyczne, najnowszej powieści, której dałem tytuł "W pułapce życia". Myślę, że historia, którą w niej opowiadam, jest warta przeczytania. Niestety, pomimo pozytywnych, a nawet bardzo pochlebnych ocen ludzi, którzy ja przeczytali, nie udało mi się jeszcze znaleźć wydawnictwa, które zdecydowałoby się ją wydać. Ale kontakty z wydawnictwami, to moja pięta achillesowa...
 

W pułapce życia

Prolog

Na sali rozpraw nie było publiczności. Tylko sędzia, dwóch ławników, pełnomocnik rządu Rzeczypospolitej Polskiej – wytrawny prawnik i Stanisław Wrzos, ponad osiemdziesięcioletni, czerstwy starzec, który sam reprezentował swoje interesy, gdyż nie stać go było na adwokata. No i młodziutka, długonoga, piękna sekretarka, w rodzaju tych miłych, zawsze uśmiechniętych, seksownych dziewczyn w minispódniczkach, które codziennie spacerują, z filiżankami do kawy w rękach, po korytarzach każdego sądu.
Na zewnątrz, jak zwykle pod koniec lipca, było gorąco niczym w piekle. Ciężkie, ołowiane, brudne powietrze zawisło nisko nad miastem, tak że można je było kroić nożem. Ale w klimatyzowanej sali panował przyjemny chłód. Pomimo to, sędzia otarł pot z czoła, znudzonym wzrokiem spojrzał na strony sporu i powiedział:
- Rozprawa cywilna z powództwa Stanisława Wrzosa przeciwko Rządowi Rzeczypospolitej Polskiej o przywrócenie niesłusznie odebranych – Uchwała Sejmu z roku 1995 o tak zwanych utrwalaczach władzy ludowej - praw kombatanckich.
Sędzia był młodym człowiekiem przed trzydziestką, wiec siłą rzeczy niewiele wiedział na temat tamtych, wojennych, dawnych czasów. Czuł, że brakuje mu życiowego doświadczenia, ale wiedział, że jakoś będzie musiał poradzić sobie z tą nietypową sprawą. Starannie odrobił zadanie domowe. Dokładnie zapoznał się z aktami, które leżały przed nim na masywnym, dębowym stole. Były one jednak zbyt skromne, zbyt powierzchowne, aby na ich podstawie mógł, już na tym etapie postępowania, wyrobić sobie jakiś pogląd w tym sporze.
- Udzielam głosu panu Stanisławowi! – powiedział.
Wrzos podniósł się z krzesła. Spojrzał na sędziego, na starszych od niego ławników i pełnomocnika rządu oraz na uroczą, długonogą sekretarkę, która na chwilę przerwała stukanie w klawisze komputera.
Dziewczyna była piękna, przypominała mu jego własną młodość; ubrana w pastelowy kostium, w tym męskim towarzystwie wyglądała fascynująco, jak pojedynczy promyk słońca wdzierający się rano, przez szparę w zasłonie, do mrocznej sypialni.
Wrzos chrząknął, odczekał, aż wmontowany w klatkę piersiową, codziennie ratujący mu życie, rozrusznik serca uspokoi jego przyśpieszony rytm, i rzekł:
- Wysoki Sądzie! Aby zrozumieć moje racje i wydać sprawiedliwy wyrok, musi Sąd wysłuchać relacji z całego mojego życia! Tylko wtedy będzie Sąd mógł ocenić jakim jestem człowiekiem, z kim walczyłem i czy – w tamtych ciężkich latach, gdy, nadstawiając karku, zwalczałem rebelię na wschodnich kresach Polski – zasłużyłem sobie na tytuł kombatanta i tych parę groszy dodatku do emerytury, czy byłem tylko utrwalaczem władzy ludowej, któremu, prócz wzgardy i potępienia, nic się nie należy.
Będąc góralem spod Żywca przypominał twardą skałę. Nigdy się nie poddawał. Nie można go było skruszyć, ani złamać, ani przekonać do czegoś, co jego zdaniem nie było warte funta kłaków. Ale nad jego głową przetoczyło się wiele burz. Życie nauczyło go pokory i teraz, mając na ramieniu już dziewiąty krzyżyk, nie wpadał w szał radości, gdy rano budziło go piękne słońce, bo z doświadczenia wiedział, że nawet przy takiej pogodzie, na całym świecie, a szczególnie w jego ukochanej ojczyźnie, w Polsce, może Bogu ducha winnemu człowiekowi, prosto z nieba, spaść cegła na głowę i pozbawić go wszystkiego, co ma: dobrego imienia, godności, majątku, a nawet – co paradoksalnie jest najmniej bolesne, chociaż najcenniejsze – samego życia. Może także, w każdej chwili, z łańcucha zerwać się wściekły pies sąsiada, aby w najmniej spodziewanym momencie capnąć go za nogę i zarazić śmiertelną chorobą.
Ale przy tej swojej mądrości, wynikającej z przeżytych lat, Stanisław był także naiwny, prostoduszny jak dziecko, bo wbrew wszystkiemu, co widział i czego doświadczył na własnej skórze, na przekór wszelkiej logice, nadal zachował wiarę w człowieka, i w ludzką, a nie tylko boską sprawiedliwość. Sprawiedliwość, która wszystkich – bogatych i biednych, mądrych i głupich, ludzi uczciwych i zbrodniarzy równa na głębokości dwóch metrów pod ziemią.
Stanisław Wrzos żył długo. Powoli zbliżał się do dziewięćdziesiątki. Pamiętał dobrze tamte czasy. Osobiście doświadczył sprawiedliwości niemieckiej i banderowskiej, a także – niemniej brutalnej i nieludzkiej – komunistycznej sprawiedliwości sowieckiej, która, za zgodą Zachodu, została narzucona Polsce siłą i obowiązywała przez wiele lat, której i on z racji tego, że był milicjantem w socjalistycznym, „bratnim” państwie, w pewnym sensie służył.
Mając za sobą wielkie doświadczenie, wiedział, że - tak jak inni skrzywdzeni tą uchwałą obrońcy polskiego południowo-wschodniego pogranicza – dla świętego spokoju, powinien machnąć na to ręką, ale nie mógł tego zrobić. Pomimo wielu upokorzeń, których nie szczędziło mu życie - lat spędzonych w kryminale, utraty zdrowia i majątku - nadal naiwnie wierzył, że istnieje jakaś ludzka, uniwersalna sprawiedliwość. Trzeba tylko ją znaleźć, i tak jak wszystko na tym świecie, własnymi pazurami, wyszarpać, wydrzeć ze szczeliny, w której się schowała.
I nie chodziło mu o tych parę groszy dodatku do emerytury, których go pozbawiono, tylko o coś więcej... O coś czego nie da się tak po prostu przekuć na mamonę, na pieniądze.
Sędzia spojrzał na staruszka, który pomimo podeszłego wieku trzymał się prosto, był jeszcze krzepkim mężczyzną i - najwidoczniej – zachował także trzeźwość umysłu.
- Proszę mówić! – skinął głową na znak dobrej woli i przyzwolenia. Nie miał jednak ochoty nudzić się, tracić czasu i słuchać dupereli bez znaczenia. Gdyby Wrzos zbytnio odbiegał od tematu, mówił o rzeczach mało ważnych, był zdecydowany przywołać go do porządku.
Nie musiał jednak tego robić, bo Wrzos okazał się dobrym mówcą. Trzymał się faktów, a opowiadał tak barwnie, że wszyscy – nie wyłączając pełnomocnika rządu i uroczej sekretarki - zapomnieli o uciekających godzinach. Poczuli się tak, jakby w zaciszach własnych gabinetów, przy filiżance gorącej kawy lub lampce koniaku, czytali świetną powieść sensacyjną. Opartą na faktach, fabularyzowaną opowieść o prawdziwym życiu człowieka, przy którym bledną przygody amerykańskiego amanta filmowego Jamesa Bonda.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz