ŚWIĘCONE
Była starą kobietą, która żyła samotnie w Nienadowej, i oto zbliżały się Święta Wielkanocne.
Niekiedy odwiedzała ją córka
sąsiadów. We wsi nazywano starą babcią. Dziweczynka martwiła
się, że babcia nie ma nikogo, więc przychodziła i pomagała jej
nosić wodę ze studni dla krowy. Czasami przyprowadzała brata, żeby
narąbał patyków na opał.
Babcia była przygarbiona i chuda, i na twarzy miała głębokie
bruzdy. Rzadkie kosmyki siwych włosów wymykały się jej spod
chustki i ozdabiały sędziwe czoło. Głowę nosiła wciśniętą w
ramiona, a ręce miała twarde i szorstkie od kopania motyką.
Były one tak wysuszone i stare, jak drewniane ściany domu, w
którym mieszkała.
Wszystko w niej było stare prócz oczu, które zachowały jeszcze
tą samą barwę, co niebo i błyszczały wesoło, niezłomnie.
- Babciu – powiedziała dziewczynka, kiedy rozpalili w chlebowym
piecu, który stał na podwórku przed domem. – Mogłabym przynieść
jeszcze wody i drewna. Miałabyś gotowe na jutro.
Stara kupowała jej słodycze, częstowała suszonymi śliwkami i
dziewczynka ją kochała.
- Nie – odrzekła stara. – Wystarczy tego, co jest. Lepiej chodź
zobaczysz, jak przygotowuje się ciasto na wielkanocnego baranka.
- A przypomnij sobie jakiego ślicznego upiekłaś dla mnie w
ubiegłym roku. Nikt nie miał podobnego i wszystkim się podobał.
- Pamiętam – odrzekła stara. – Wiem, że był ładny, ale wiele
kobiet potrafi upiec ładniejsze.
- Może - odrzekła dziewczynka. – Ale nikt nie ma takiej formy,
jak ty.
- Tak – odpowiedziała tamta. – Dam ci ją, gdy przyjdzie na mnie
pora, teraz chodźmy przygotować ciasto.
Siedzieli w kuchni na stołkach. Babcia w drewnianej dzieży miesiła
ciasto. Dziewczynka przyglądała się jej robocie. Od czasu do czasu
pytała o coś, a tamta odpowiadała jej chętnie i mówiła o
dawnych zwyczajach wielkanocnych; o tym jakie wypiekano strucle
maślane i jakie kolorowe pisano pisanki, że do święcenia służyły
specjalne kosze, wyplatane z czerwonej wikliny, i o wszystkim, co
wiedziała - O tym, że u bogatych chłopów przygotowywano placki
wielkanocne z rodzynkami i kruszonką, makowce, sękacze i po całej
miednicy kruchych precelków. A dziewczynki chodziły do kościoła
asystować przy Grobie Pańskim. Podrostki, natomiast, trzymali przy
nim honorową wartę, wystrojeni w strażackie mundury, błyszczące
hełmy, z szablami dziadków u boku, które nie jedną historię
znały. Między lipami, za kościołem palili duże ognisko,
spokojnie grzali przy nim ręce, a żaden z nich nie odważył się
zapalić papierosa, czy choćby zakląć. Zresztą w owe
przedświąteczne dni na wsi nigdzie nie można było usłyszeć
złego słowa.
Kiedy wiatr wiał od zachodu do izby przez otwarte okno dolatywał
zapach rozkładających się kiszonek z buraczanych liści, ale dziś
nie czuło się go zupełnie, bo wiatr przesunął się na wschód, a
później ucichł i powietrze było przyjemne, pachnące sosnowym
lasem.
- Babciu - zapytała dziewczynka.
- A co? – odezwała się tamta. Rękę miała oblepioną ciastem i
myślała o tym, co było przed wielu laty.
- Mogłabym ci przynieść jajek na pisanki.
- Nie. Mam dosyć, kury mi się w tym roku dobrze niosą!
- Bardzo bym chciała. Bo ja nie umiem sama pisać, a chciałabym
mieć chociaż dwie takie ładne.
- Pomagasz mi dużo – powiedziała stara kobieta. – Upiszę dwie
dla ciebie i dwie dla twojego brata, to dobry chłopak. A w przyszłym
roku sama już potrafisz.
Stłukła cztery jajka, oddzieliła żółtka i zmieszała je z
ciastem. Później dosypała do tego jeszcze szklankę cukru i
mieszała tak długo, aż ciasto dobrze się wyrobiło i przestało
czepiać się ręki. Następnie napełniła formę baranka, a
pozostałą część ciasta włożyła do blaszanek, uformowała z
niego jedną okrągłą i dwie prostokątne, płaskie bułeczki.
Dziewczynka pomagała jej najlepiej jak potrafiła. A stara myślała,
że powinna już niedługo nakarmić krowę i przygotować wszystko,
co niezbędne, aby wieczorem mieć spokojną głowę i czas dla
pisanek.
- Wezmę koszyk i pójdę po drzewo do szopy, będzie ci potrzebne do
gotowania jajek – powiedziała dziewczynka.
- Dobrze, a ja tymczasem dam łaciatej siana, bo już słyszę, że
ociera rogami o ścianę.
Dziewczynka wzięła koszyk i wyszła, a stara poczłapała przez
sień do obory. Nabrała siana na widły i wrzuciła za drabinkę.
-Jedz, jedz, Łaciata - powiedziała przyglądając się, jak krowa
zachłannie żuje. Pomyślała także, że dzięki Bogu ma dla niej
dosyć paszy nawet do późnej wiosny. Oprócz krowy do niedawna
miała jeszcze kotkę, ale ta zawieruszyła się gdzieś w ostatnim
miesiącu i nie było jej już drugi tydzień.
Kiedy wróciła do izby dziewczynka dorzucała polanek do kuchni.
Stara cieszyła się, że ma jeszcze dobry wzrok i dość siły, aby
móc wszystko dobrze przygotować. Cieszyła się, że ma krowę i
dziewczynka jej pomaga, że pogoda się ustaliła i robi się ciepło.
Wzięli przygotowane doi wypieku ciasto i przez drzwi ruszyli w
stronę pieca. Stara położyła na drewnianej ławce blaszanki, a
dziewczynka postawiła obok formę baranka. Piec był półokrągły,
zbudowany z kamieni, pleciony z giętkich prętów leszczyny i
dokładnie oblepiony gliną, która się wypaliła i wyglądała, jak
cegła.
- Wygarnę ogień i zaraz wsuniemy blaszanki – powiedziała stara
kobieta, ściskając w ręce opaloną na czarno kociubę.
- Dobrze się napaliło? – zapytała dziewczynka.
- Tak, dobrze – odpowiedziała tamta.
Dziewczynka cofnęła się o krok do tyłu, bo wydobywające się z
pieca gorące powietrze parzyło ja w twarz. W tej chwili
przypomniała sobie, że miała jeszcze tego dnia iść do sklepu,
więc powiedziała o tym Babci i pobiegła ścieżka w dół do domu
rodziców. Śpieszyła się żeby zdążyć przed zamknięciem
sklepu, bo inaczej mama gniewałaby się na nią.
Wróciła dopiero wieczorem, gdy słońce już zachodziło. Stara
siedziała na stołku przy kuchni, na skraju której stało pudełko
po paście do butów z rozpuszczonym woskiem. Obok na talerzu leżało
siedem ugotowanych jajek, wybranych spośród innych o najbielszej
barwie. W czterech innych garnkach gotowały się farby. Stara
przygotowywała je pieczołowicie, sobie tylko znanymi sposobami.
Używała do tego łupinek cebuli, kory dębu, olchy, orzecha
włoskiego, liści niektórych drzew, ziół, a nawet suszonych
kwiatów. Powietrze wypełniał gryzący zapach rozgrzanego wosku.
Babcia trzymała w ręce jajko i delikatnie, z wprawą kreśliła na
nim kreski, kółeczka i kropki główką szpilki, wbitej w okrągły
patyczek, którą za każdym pociągnięciem moczyła w wosku.
- Przyniosłam ci placek z rodzynkami od mojej mamy – powiedziała
dziewczynka i położyła rękę na jej ramieniu. Zawsze musiała
pamiętać, żeby mówić dość głośno, bo Babcia nie dosłyszała.
Stara uniosła głowę i przez chwilę powracała z bardzo daleka –
pisanie pisanek pochłaniało ją zupełnie. Potem uśmiechnęła
się.
- Połóż na stole. Muszę jej podziękować. To bardzo ładnie z
jej strony, że się tak o mnie troszczy.
Dziewczynka usiadła obok niej. Zapadło milczenie. Stara kobieta
pracowała w skupieniu. Sękatymi palcami obracała jajko dookoła,
podnosiła pod światło i z uwagą analizowała woskowe rysunki.
Teraz, gdy była całkowicie pochłonięta pracą, nie rzucało się
tak bardzo w oczy to, że jest stara, przygarbiona i słaba. A i ona
sama nie czuła ciężaru wieku. Jak przed każdymi świętami
budziła się w niej nadzieja i chęć do życia, która przychodziła
jak wzmagający się wiatr, jak wiosenny podmuch życia.
Gdy na talerzu pozostało już tylko jedno jajko odłożyła patyk
ze szpilką. Sięgnęła po chochelkę wiszącą na wbitym w ścianę
gwoździu i z każdego stojącego na kuchni garnka wyjęła pod dwa
różnokolorowe jajka. A na ich miejsce włożyła woskowe pisanki,
dbając o to, aby każda została całkowicie zatopiona.
- Teraz niech się gotują i nabierają koloru – powiedziała do
dziewczynki.- A ty spróbuj upisać tę ostatnią.
-Dobrze – odrzekła dziewczynka, biorąc do jednej ręki jajko, a
do drugiej patyk ze szpilką. Zrobiła kilka znaków mających
przedstawiać łodyżki jakiegoś kwiatka i stwierdziła, że nie
jest to wcale takie trudne, należy tylko dbać o to, aby linie były
równe, a rysunki staranne, przejrzyste.
-Widzisz, to całkiem proste – mruknęła stara. – Wszystkiego
się nauczysz. Wszystkiego, jeżeli tylko będziesz chciała. –
Następnie zabrała się do wydrapywania żyletką różnych obrazków
na powierzchni zabarwionych jajek.
Po pewnym czasie wyjęła z garnków woskowe pisanki i ułożyła je
rzędem na stole.
- Zawsze musisz pamiętać, żeby się za długo nie gotowały, bo
wosk się rozpuści, a rysunki stracą biały kolor – powiedziała
przy tym.
- Śliczne! Chyba jeszcze takich nie widziałam – zachwyciła się
dziewczynka.
- Dziękuję ci, ucieszyłaś mnie. Twoje będą takie same.
- Może kiedyś? Ale chyba jeszcze nie prędko.
Nie były to zwyczajne pisanki. Każda z nich przedstawiała jakąś
scenę z życia starej, z jej młodości – o której teraz
najczęściej myślała i lat dojrzałych, każda kryła w sobie
jakąś myśl, krótką historię.
- To ja już pójdę – powiedziała dziewczynka, gdy wszystko było
gotowe.
- Dobrze. Zawołam cię jutro rano. Wyśpij się porządnie, bo
musisz wcześnie wstać.
- Mama mnie obudzi. Dobranoc.
- Śpij dobrze.
Dziewczynka wyszła. Stara zajrzała do obory. Pogłaskała krowę,
która leżała, przeżuwała siano i posapywała ciężko.
- Dobrze ci tu? Dobrze? – mruknęła i wróciła do kuchni.
Zgasiła światło i poszła do pokoju, w którym stało łóżko,
szafa, stół i dwa krzesła. Sufit podtrzymywały cztery grube
belki, a na ścianie wisiał obraz Matki Boskiej Częstochowskiej. I
tuż nad samym łóżkiem fotografia męża, dzięki której kobieta
nie czuła się zbyt samotna.
Ubranie rozwiesiła starannie na poręczy krzesła. Zasnęła
szybko, otulona pachnącą wiosennym powietrzem poduszką. I śniła
o swojej rodzinnej wsi z tych czasów, gdy była małą dziewczynką,
o mężu, o jego oczach tak lśniących, że aż czasami strach było
patrzeć, i o wszystkich tych dniach, które przeżyła w szczęściu
i kłopotach.
Co noc wracała teraz do dawnych czasów i w snach jeszcze raz
przeżywała swój ślub. Śpiąc czuła chłód kościelnych murów,
czuła zapach Świątyni Bożej, wzmagający się w pobliżu ołtarza.
Zazwyczaj budziła się z brzaskiem, gdy w głębi wsi zawarczał
pierwszy autobus odchodzący do miasta. Tej nocy jednak było cicho.
W Wielką Sobotę ze wsi długo nikt nie wyjeżdżał. Ona zaś przez
sen wiedziała, że to już świta, więc obudziła się, by zabrać
się do codziennego obrządku. Spojrzała przez okno na gasnące
gwiazdy, wzięła z krzesła sukienkę i naciągnęła ją. Za chatą
nabrała do kosza smolnych drewienek i rozpaliła pod kuchnią.
- Ładny dzień się zapowiada – pomyślała. Nastawiła wody w
czajniku na kawę i poszła do obory.
- No rusz się, Łaciata – powiedziała do krowy. Mówiła do niej,
jak do człowieka. – Czas wstawać.
Wzięła widły, oczyściła stajnię z obornika, a później
dorzuciła świeżego siana za drabinkę. Postawiła przed krową
wiadro pomyj i zabrała się do dojenia.
Gdy skończyła i wyszła przed dom, skrawek słońca wynurzał się
zza ściany lasu. Wróble obsiadły nagie konary lipy i skrzecząc
wesoło, otrząsały się z porannego chłodu. W zimie było jej żal
ptaków, ale teraz była wiosna. Dla tych, którzy przetrwali,
rozpoczynał się szczęśliwy czas godów. Pomimo to pomyślała, że
ptaki tak jak ludzie mają ciężkie życie. Tylko ludzie niewiele o
tym wiedzą.
Wróciła do domu. Zaparzyła kawę z mlekiem i przygotowała
skromne śniadanie. Nie potrzebowała już teraz dużo jeść.
- Szkoda, że jestem sama – powiedziała głośno. Od pewnego czasu
zaczęła ze sobą rozmawiać. – Nie powinien tak szybko umrzeć,
tym bardziej, że nie mieliśmy dzieci.
Jedzenie jej nie smakowało, ale zmusiła się do wypicia całego
kubka kawy. Posiedziała chwilę bezczynnie, a potem przypomniała
sobie, że jest Wielka Sobota i ma iść z dziewczynką do kościoła,
poświęcić wielkanocną żywność. Więc wyjęła z szafy pleciony
z wikliny kosz. Postawiła go na stole i pop kolei włożyła do
niego pęto kiełbasy, kubek soli, kilka gotowanych jajek, korzeń
chrzanu, okrągłą bułkę i miseczkę masła. Z boku wetknęła
butelkę na święconą wodę, a na samej górze postawiła
wielkanocnego baranka i obłożyła go dookoła ślicznymi pisankami.
Całość przystroiła jeszcze trzema zielonymi gałązkami
asparagusa.
- Całkiem dobrze wygląda – powiedziała na głos, przyglądając
się koszykowi. – Gdyby ktoś usłyszał, że mówię do siebie,
pomyślałby, że zwariowałam. Ale przecież jestem normalna, więc
jest mi to obojętne. Zwyczajnie nie mam do kogo otworzyć ust.
Przebrała się w świąteczną sukienkę. Włożyła płaszcz i
buty. Wzięła do ręki koszyk i ruszyła ścieżką w stronę domu
dziewczynki, która już na nią czekała. Razem poszły do kościoła.
Po drodze rozmawiała z sąsiadkami i znajomymi kobietami.
Około południa wróciła do domu. Wyjęła z koszyka sól, święconą
wodę i masło. Wypiła prosto z butelki dwa łyki ciepłej wody,
pokropiła wodą i posypała solą wszystkie pomieszczenia i cały
dom dookoła. Poszła do krowy. Posmarowała jej nos masłem, aby
tłuste mleko dawała, a święcona sól zmieszaną z woda pozwoliła
jej zlizywać z ręki. Powtarzała przy tym:
- Pij, pij, żeby żadna choroba nie miała do ciebie dostępu, żaden
zły nie zabierał ci snu, żaden chrobak nie ukąsił cię w
wymię...
Potem całe obejście skropiła wodą i posypała solą, a
szczególnie ścieżkę do studni, gdzie ubiegłego lata widziała
żmiję. Resztę święconej wody szczelnie zakorkowała i postawiła
na górnej półce kredensu, aby nie zabrakło jej w domu przez cały
rok. Podobnie jak jej matka wierzyła, że posiada moc oczyszczającą.
Wieczorem wcześniej położyła się spać, gdyż nazajutrz
zamierzała iść do kościoła na rezurekcję. I śniła o dawnych
czasach, gdy była jeszcze młodą dziewczyną i przygotowywała się
do zamążpójścia. Szczególnie jeden sen powtarzał się często i
sprawiał jej dużo przyjemności: Działo się to popołudniem w
Niedzielę Wielkanocną. Miała wtedy dziewiętnaście lat.
Narzeczony przysłał z wódką, a ona uciekła do stodoły. Uciekła,
aby ukryć rozpalone policzki i radość, która się na jej twarzy
malowała.
Szarzało już, gdy się obudziła. W sadzie wiosennie śpiewały
ptaki.
Po Południu odwiedzała znajomych. Wydawało jej się, że na wieś
wróciła dawna życzliwość.
- Wszystko jest takie, jak za czasów mojej młodości! Tylko ja
jestem stara. Ale dobrze przeżyłam swoje dni – powiedziała
głośno do siebie i było jej niezwykle lekko na duszy. A nawet
odczuwała głęboką radość, którą daje pojednanie z Bogiem,
pojednanie z ludźmi i przyrodą.
1989
Wiesław Hop
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz