Tym, których nawiedzają podobne myśli - a dzisiaj, wliczając w to wigilię, mamy już czarty dzień świąt - proponuję lekturę mojego kryminalnego opowiadania "Fałszywy ślad".
Fałszywy ślad
Na pierwszy rzut oka sprawa wyglądała bardzo prosto: Podejrzany o
morderstwo nie miał alibi. Od dziesięciu godzin siedział na dołku
w policyjnej izbie zatrzymań i trzeźwiał. Ustalono motyw,
świadków, z którymi pił przed dokonaniem przestępstwa; i – co
najważniejsze – zabezpieczono narzędzie zbrodni – rozbitą
butelkę po winie, na której pozostawił dwa odciski linii
papilarnych (kciuka i palca serdecznego), potwierdzające niezbicie
jego winę.
- Dobra robota, Janek! Nie będziemy szukać sobie kwadratowych jaj –
powiedział
podinspektor Marek Sanocki, naczelnik Wydziału do Spraw
Zabójstw Komendy Miejskiej Policji we Wrocławiu. – Wszystko
układa się w logiczną całość, wskakuje na właściwe miejsca,
jak puzle z tego samego obrazka. Trzeba tylko cały ten bajzel trochę
uporządkować, poskładać do kupy i przekazać sprawę do
dochodzeniówki. My zrobiliśmy swoje. Niech oni zajmą się dalszą
papierową robotą. Z tymi dowodami, każdy sąd uzna go winnym.
- Dobrze, ale chciałbym – jeżeli szef nie ma dla mnie nic
pilniejszego – jeszcze raz porozmawiać z zatrzymanym, gdy
wytrzeźwieje. Może pęknie i wyda fanty albo przyzna się do czegoś
jeszcze... Nigdy nie wiadomo, co taki człowiek wie i w czym maczał
palce...
Do zdarzenia, jak na ironię losu, doszło na ulicy Bezpiecznej w
dzielnicy Psie Pole we Wrocławiu. Ulica ta od dawna cieszyła się
złą sławą i była jednym z najniebezpieczniejszych miejsc w całym
mieście.
Ofiara – właściciel sklepu monopolowego, usytuowanego na parterze
pięknie odnowionej, przedwojennej kamienicy, przyległej do kawałka
zieleni, zwanego szumnie parkiem osiedlowym, pięćdziesięcioletni
Józef Pospieszalski uchodził za twardziela. Uzbrojony w
dziewięciomilimetrowego, szesnastostrzałowego gnata, na który
posiadał zezwolenie, nikogo się nie bał i nie korzystał z
ochrony, a ni z usług inkasentów, zajmujących się odbieraniem i
dostarczaniem do banków pieniędzy z utargów. Jako były cinkciarz
sam zajmował się tymi sprawami. Lubił czuć, w przytroczonej do
pasa, skórzanej sakiewce, większą ilość szeleszczącej gotówki.
Ponadto tajemnicą poliszynela było, że nie wyzbył się dawnych
praktyk i na zapleczu swojej „budy”, w której zatrudniał cztery
ekspedientki (po dwie na zmianie) nadal, omijając podatki, prowadził
nielegalny kantor wymiany walut oraz udzielał, na wysoki procent,
pożyczek pod zastaw.
Wczoraj, około dwudziestej drugiej, odebrał forsę z całodziennego
utargu, pożegnał dziewczyny, zamknął sklep i wyruszył pieszo –
jak się później okazało – w ostatnią drogę powrotną do,
oddalonego zaledwie o około dwieście metrów, domu.
Interes, który prowadził nie przynosił kokosów, ale w połączeniu
z tym, co dorabiał sobie na boku, na nie opodatkowanych
transakcjach, pozwalał mu zapewnić wygodne i dostatnie życie sobie
i żonie oraz nadal wspierać dorosłe już córki, które wyfrunęły
z domu i usamodzielniły się, ale nadal chętnie korzystały z
finansowego wsparcia rodziców.
Idąc nie miał pojęcia, że limit jego szczęścia właśnie się
wyczerpał. Gdy dotarł do bloku, w którym mieszkał, ktoś
zaskoczył go przed drzwiami wejściowymi, gdy wciskał kod na
domofonie. Od tyłu uderzył butelką w głowę i okradł. Wszystko
wskazywało na to, że był to zwykły napad rabunkowy ze skutkiem
śmiertelnym. Być może sprawca napadu chciał go tylko ogłuszyć i
obrabować, ale butelka – pomimo, że była pusta i sama rozleciała
się na wiele kawałków – dla głowy okazała się zbyt twarda;
załamała podstawę czaszki, wbijając kości do mózgu.
Na szyjce od butelki, którą napastnik trzymał w ręce, technik
kryminalistyki ujawnił dwa dobre ślady linii papilarnych. Ale
wyglądało na to, że sprawca morderstwa dotychczas nie był
notowany, bo centralny komputer, mający dostęp do daktylogramów
dłoni wszystkich przestępców z całej Polski, nie potrafił go
zidentyfikować. To trochę skomplikowało sytuację i poszerzyło
krąg poszukiwań. Jednakże nie aż tak bardzo, aby nie można było
go namierzyć.
Porucznik Janusz Niedziela, gliniarz z dwudziestoletnim stażem w
wydziale kryminalnym, od razu uznał, że wygląda to na robotę
miejscowego żula, któremu pieniądze z utargu, jakie miał przy
sobie Pospieszalski, mogły wydawać się małą fortuną. Dlatego,
korzystając w wiedzy i pomocy dzielnicowych z Komisariatu Policji w
Psim Polu, postanowił, w pierwszej kolejności, wytypować i
sprawdzić wszystkich lumpów z półświatka, przebywających stale
w rejonie ulicy Dobrej.
Pomysł ten okazał się strzałem w dziesiątkę, bo już następnego
dnia otrzymał meldunek, że odciski palców trzydziestoletniego,
bezdomnego alkoholika Jacka Piwody pasują idealnie do tych, które
ujawniono na narzędziu zbrodni.
Jacek Piwoda – dopóki żyła jego matka i opłacała czynsz –
mieszkał na ulicy Dobrej, w odległości około trzystu metrów od
sklepu Pospieszalskiego, ale kilka miesięcy temu został eksmitowany
i zmuszony do „przeprowadzki” na Dworzec Centralny PKP we
Wrocławiu. Jednakże spędzał tam tylko noce, rano, tramwajem na
gapę, wracał ciągle na stare śmieci, gdzie miał przyjaciół i
często przesiadywał na ławkach w parku osiedlowym, przylegającym
do ulicy Dobrej.
Dziwne było tylko to, że taki stary wyga, jak Pośpieszalski, który
stale nosił przy sobie broń i sporo forsy, więc musiał być także
ostrożny, dał się tak łatwo podejść. A przecież ociężały,
przepity Piwoda, przypominał wrak człowieka, któremu wieczorem
ciężko jest unieść samą rękę do góry, aby się podrapać za
uchem, a nie tylko zaskoczyć sprawnego, trzeźwego mężczyznę i
walnąć go butelką z taką siłą, aby mu roztrzaskać czaszkę.
Ponadto bez odpowiedzi pozostawało pytanie: Gdzie ukrył pieniądze?
Pomijając te w gruncie rzeczy nieistotne wątpliwości, sprawa
wyglądała, aż nazbyt prosto i banalnie. Ale tak to zwykle bywa,
gdy już rozwikła się zagadkę i obok zadowolenia, pojawia się
także rozczarowanie, i coś na wzór wyrzutów sumienia, że sukces
przyszedł zbyt łatwo i człowiek szuka dziury w całym. Ponadto,
tym razem, nie wiadomo dlaczego, w głowie komisarza tłukła się
jakaś myśl, jakieś niedopowiedzenie – coś na wzór wyrzutów
sumienia - mówiące o tym, że czasami prawda nie ma nic wspólnego
z tym, na co wskazują, tak zwane, niezbite dowody.
Niedziela był przeczulony, skrupulatny i podejrzliwy do granic
możliwości, jak niewierny Tomasz. Dlatego starał się przyglądać
sprawie z każdej strony, bo nie chciał popełnić jakiegoś błędu.
Może dawniej nie zaprzątałby sobie głowy żadnymi duperelami -
odnotowałby kolejny sukces, których na kącie miał wiele i wypiął
pierś do medalu – ale pięć lat temu padł ofiarą pomówienia
„skruszonego gangstera” (bandziora, który, aby wykręcić się
sianem i uniknąć odpowiedzialności za popełnione przestępstwa i
jednocześnie zemścić się na człowieku, który go aresztował,
postarał się o status świadka koronnego), oskarżającego go o
branie łapówek w zamian za ochronę narkotykowego biznesu.
Komisarz został tymczasowo aresztowany, dyscyplinarnie wyrzucony z
Policji i spędził pół roku w kryminale. Gdy sąd uniewinnił go,
nie pozostawiając suchej nitki na lansowanym przez prokuraturę
akcie oskarżenia, został przywrócony do służby, ale przeżycia i
wątpliwości pozostały.
Komisarz Niedziela siorbnął ze stojącego przed nim na biurku,
olbrzymiego kubka spory łyk mocnej kawy, której dzisiaj wpompował
już w siebie całe hektolitry. Gdyby nie zawarta w niej kofeina,
natychmiast oparłby głowę na biurku i zasnął kamiennym snem. Od
dwudziestu czterech godzin był na nogach i nie zmrużył oka. A jego
organizm nie był już tak odporny, jak dawniej, gdy po dwóch
bezsennych dobach zaczynało go dopiero ogarniać lekkie podniecenie,
mózg wznosił na najwyższe obroty i przychodziły mu do głowy
najlepsze pomysły.
Przed chwilą dzwoniła żona Joasia i – zaniepokojona o jego
zdrowie – próbowała nakłonić go, aby przyjechał do domu coś
zjeść, wykąpać się, zmienić ubranie i odpocząć ze dwie
godziny. Nie miał jednak na to czasu.
W wydziale zabójstw wszyscy w ten sposób pracowali – do
zatrzymania sprawcy i zebrania dowodów jego winy; albo aż do
chwili, gdy mieli pewność, że zrobili wszystko, co mogli. Dobrze
przepracowane godziny i dni po dokonanym zabójstwie, są zawsze
kluczem do rozwikłania sprawy i postawienia sprawcy przed sądem.
Bezdomny Piwoda siedział przed nim na krześle zgarbiony i przybity.
Był jeszcze młody, ale wyglądał, jak jedno wielkie,
przytłaczające nieszczęście; a na dodatek męczył go kac gigant
i – jak powietrza – potrzebował natychmiast szklanki wina. W
niczym jednak nie przypominał zbrodniarza, który dwa dni wcześniej
zamordował człowieka i ukradł mu kilkadziesiąt tysięcy złotych.
Komisarz podsunął mu kubek z parującym napojem.
- Wypij. Kawa postawi cię na nogi. I gadaj, gdzie ukryłeś
pieniądze. Przyznasz się, to od razu poczujesz się lepiej. Tylko
nie próbuj mataczyć, bo potrafię to wyczuć. Dostaję drgawek, gdy
ktoś usiłuje wpuszczać mnie w kanał.
Jacek Piwoda, z jakiegoś powodu, nie pasował do profilu
psychologicznego sprawcy tego morderstwa, który – na własny
użytek – Niedziela stworzył w swojej głowie jeszcze zanim
dowiedział się, że jego odciski palców pasują do tych z butelki.
Ale cóż? Każdemu zdarzają się pomyłki. Teraz także wydawał mu
się, że Piwoda jest za głupi i za mało przedsiębiorczy, aby
dobrze zaplanować i wykonać taką akcję. Ale pozostawiony na
miejscu zdarzenia dowód osobisty w postaci narzędzia zbrodni z
odciskami palców, przemawiał za tym, że to jego robota i nie dawał
mu dużych szans na obronę.
- Dziękuję, panie komisarzu. Nie mogę się do niczego przyznać i
wydać pieniędzy. Nikogo nie zabiłem i nic nie mam!
- Twoje odciski na butelce wystarczą, aby każdy sąd uznał cię
winnym i skazał na dożywocie.
- Wiem, ale to nie ja! Ktoś szuka kozła ofiarnego i próbuje mnie
wrobić. Byłem przedwczoraj na Bezpiecznej, to prawda. Przyjeżdżam
tam codziennie, bo tam mieszkałem i mam przyjaciół. Siedziałem z
Burym i Alojzem do późna, na ławce, w parku za deptakiem i piliśmy
wino – po jednym na łepka. Około dwudziestej trzydzieści oni
poszli do siebie. Ja kimałem jeszcze na ławce z pół godziny, bo
nigdzie mi się nie śpieszyło. Niedługo po dwudziestej pierwszej
poszedłem na tramwaj i pojechałem na nocleg, na centralny.
Pośpieszalski zamykał swoją budę zawsze o dwudziestej drugiej, a
wtedy mnie już tam nie było.
- Kto może to potwierdzić.
- Nie wiem.
- No widzisz. Nie masz alibi. Potrzebowałeś pieniędzy – to
świetny motyw. Twoje palce są na narzędziu zbrodni. A to znaczy,
że kłamiesz.
- Mówię, jak było. Butelki zostały w parku, przy ławce. Każdy
mógł je wziąć.
Niedziela znał doskonale śpiewkę Piwody, ale chciał posłuchać
jej jeszcze raz. Często zdarza się, że podejrzany, kłamiąc,
wymyśla nowe fakty, kombinuje, a to w końcu go gubi. Piwoda jednak
uparcie trzymał się pierwszej wersji. Jedyne, co dodał, to tylko
to, że Pośpieszalski był zapracowanym idiotą, który gonił za
pieniędzmi i nie miał pojęcia, że jego żona lubiła towarzystwo
młodszych mężczyzn i od lat przyprawiała mu rogi.
To, że kobieta była wyzwolona, lubiła ten sport i chętnie
rozkładała nogi, na co najwidoczniej starszy o dziesięć lat mąż
stracił już ochotę, nie oznaczało jeszcze, że maczała palce w
jego morderstwie. Ale był to jakiś dodatkowy trop. który –
chociażby dla świętego spokoju – należało sprawdzić.
Ostatecznie, przedsiębiorczy kochanek, który zapragnąłby na stałe
ustawić swoje pantofle przy jej łóżku - przejąć finanse i
interesy męża, mógł to zaplanować i zrobić bez wiedzy kobiety.
Niedziela poszedł tym tropem i jeszcze tego samego dnia jego ludzie
ustalili, że Agata Pośpieszalska od pół roku, potajemnie spotyka
się z młodszym od niej o kilka lat Andrzejem Sochańskim z ulicy
Tetmajera – typem spod ciemnej, który rok wcześniej wyszedł z
więzienia po odbyciu kary za kradzież samochodu i rozbój przy
użyciu niebezpiecznego narzędzia, a wcześniej, podobno, łączyły
go jakieś szemrane interesy z jej mężem.
Gdy jeszcze okazało się, że Pośpieszalski był ubezpieczony na
życie na niebagatelną kwotę miliona złotych, śledztwo nabrało
nowego wymiaru.
Z Piwodą nie musiał się śpieszyć. Po rozmowie desłał go na
dołek. Do czterdziestu ośmiu godzin, ustawowego czasu przed upływem
którego powinien zostać doprowadzony do prokuratora z wnioskiem o
tymczasowe aresztowanie pozostało jeszcze trzydzieści godzin.
Przesłuchany ponownie jeden z kumpli Piwody, któremu okazano
zdjęcie Sochańskiego, przypomniał sobie, że wracając z parku do
mieszkania, zszedł z chodnika, aby się wysikać i wtedy widział
bardzo podobnego mężczyznę, który stał za drzewem w odległości
kilkudziesięciu metrów od ławki, na której pozostał siedzieć
samotny Piwoda, i zachowywał się tak, jakby na coś czekał, ale
nie chciał się rzucać w oczy.
Ustalenia te same przez się nasuwały podejrzenie, że sprawcą
morderstwa i kradzieży może być Andrzej Sochański, który
zaplanował i zrobił to tak, aby winą obarczyć kozła ofiarnego,
na którego bezdomny Piwoda doskonale się nadawał.
Przeprowadzone przeszukania u Sochańskiego i Agaty Pospieszalskiej
nie przyniosły żadnych dowodów ich winy. Oboje przyznali się do
romansu, a poza tym szli w zaparte. Spawa stanęła w martwym
punkcie. Aby ruszyć ją do przodu, Niedziela zdecydował się na
dobrze przemyślaną, chociaż trochę ryzykowną, grę operacyjną.
Kochankowie zostali zatrzymani i kruszejąc, spędzili noc w
areszcie, w pojedynczych celach.
Następnego dnia, dwie godziny po śniadaniu, Sochański, skuty w
kajdanki, z „honorami” jakie przysługują tylko szczególnie
niebezpiecznym przestępcom, został doprowadzony na przesłuchanie
do gabinetu Niedzieli.
Komisarz siedział za biurkiem. Wygodnie rozparty w fotelu siorbał
kawę, uśmiechnięty od ucha do ucha i wyglądał tak, jakby
wszystko mu się dzisiaj udawało. Przed nim na biurku leżała,
pachnąca jeszcze farbą drukarską, poranna Gazeta Wrocławska.
Jedną czwartą jej tytułowej strony zajmował krzykliwy nagłówek
następującej treści: „Dzięki zamontowanemu cztery dni temu
monitorigowi parku przy ulicy Dobrej, w dzielnicy Psie Pole, gdzie w
ostatnich latach bardzo często dochodziło do groźnych przestępstw,
wrocławskiej Policji, bardzo szybko udało się zatrzymać dwoje
sprawców brutalnego zabójstwa miejscowego biznesmena, Józefa
Pośpieszalskiego...”
- No, jak widzisz, miałeś wyjątkowego pecha i sprawa się rypła –
powiedział Niedziela, przesuwając gazetę w stronę Sochańskiego.
– Może chcesz przeczytać? A swoją drogą dobrze to sobie
wykombinowałeś, ale miałeś wyjątkowego pecha. Byłeś zbyt pewny
siebie, gdy szedłeś po tą butelkę. Wystarczyło zaciągnąć na
głowę kominiarkę... A tak mamy cię, jak na talerzu. Paradujesz
przed kamerą, jak jakaś pieprzona gwiazda filmowa. Ale skąd mogłeś
wiedzieć, że jakiś idiota z dzielnicy, akurat teraz, znalazł
pieniądze i założył tam monitoring.
Sochański poczerwieniał. Widać było, że ciśnienie o mało nie
rozsadzi mu serca, ale nic nie powiedział.
- Możesz mówić albo i nie. Wystarczy, że twoja kochanka i
wspólniczka, za obietnicę złagodzenia kary, opowiedziała nam
wszystko ze szczegółami...
- Moje gratulacje! Świetnie to rozegrałeś – powiedział
naczelnik wydziału kryminalnego, kilka godzin później, gdy nie
było już żadnych wątpliwości, że sprawcą zabójstwa jest
Sochański – Ciekaw jestem, jak on na to zareagował?
- Rzucał się, jak wściekły zwierz. Wydawało się, że rozerwie
kajdanki. Ale, gdy wreszcie się uspokoił i zeszło z niego
powietrze, przyznał się do wszystkiego i wydał skradzione
pieniądze. Prawdę mówiąc dobrze się stało, bo Agata okazała
się twardszym zawodnikiem od niego i do tej pory do niczego się nie
przyznała, ale to jej już nie pomoże.
- A co by się stało, gdyby nie pękł?
- Nic. Najprawdopodobniej musielibyśmy oboje wypuścić na wolność,
a za popełnioną przez nich zbrodnię, na pewno nie pierwszy raz na
tym świecie, odpowiedziałby niewinny człowiek.
- I jeszcze jedno – nie ustępował naczelnik. – Ciekawy jestem,
jak udało ci się załatwić ten artykuł w gazecie?
- Zwyczajnie. Mam w drukarni dobrego znajomego, który specjalnie dla
mnie przygotował dwa egzemplarze gazety ze zmienioną stroną
tytułową. W tych, które poszły do sprzedaży nie było żadnego
artykułu.
- Dobra robota! – naczelnik uśmiechnął się życzliwie. - Nawet
ja mógłbym się jeszcze od ciebie czegoś nauczyć. Ale teraz
zabieraj już swoje manele i jedź do domu. Daj sobie na luz. Wyjedź
gdzieś z żoną na kilka dni. Spraw kobiecie przyjemność i
odpocznij na łonie natury.
Koniec
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz