niedziela, 27 grudnia 2015

Nie wiem, jak Wy, ale ja bardzo lubię święta. Zdarza się jednak, że pod koniec drugiego dnia świętowania, dochodzę do wniosku, że najwyższy czas spasować, odpocząć chwilę od nadmiaru przyjemności, bo nie będzie dobrze...
Tym, których nawiedzają podobne myśli - a dzisiaj, wliczając w to wigilię, mamy już czarty dzień świąt - proponuję lekturę mojego kryminalnego opowiadania "Fałszywy ślad".

Fałszywy ślad

Na pierwszy rzut oka sprawa wyglądała bardzo prosto: Podejrzany o morderstwo nie miał alibi. Od dziesięciu godzin siedział na dołku w policyjnej izbie zatrzymań i trzeźwiał. Ustalono motyw, świadków, z którymi pił przed dokonaniem przestępstwa; i – co najważniejsze – zabezpieczono narzędzie zbrodni – rozbitą butelkę po winie, na której pozostawił dwa odciski linii papilarnych (kciuka i palca serdecznego), potwierdzające niezbicie jego winę.
- Dobra robota, Janek! Nie będziemy szukać sobie kwadratowych jaj – powiedział
podinspektor Marek Sanocki, naczelnik Wydziału do Spraw Zabójstw Komendy Miejskiej Policji we Wrocławiu. – Wszystko układa się w logiczną całość, wskakuje na właściwe miejsca, jak puzle z tego samego obrazka. Trzeba tylko cały ten bajzel trochę uporządkować, poskładać do kupy i przekazać sprawę do dochodzeniówki. My zrobiliśmy swoje. Niech oni zajmą się dalszą papierową robotą. Z tymi dowodami, każdy sąd uzna go winnym.
- Dobrze, ale chciałbym – jeżeli szef nie ma dla mnie nic pilniejszego – jeszcze raz porozmawiać z zatrzymanym, gdy wytrzeźwieje. Może pęknie i wyda fanty albo przyzna się do czegoś jeszcze... Nigdy nie wiadomo, co taki człowiek wie i w czym maczał palce...

Do zdarzenia, jak na ironię losu, doszło na ulicy Bezpiecznej w dzielnicy Psie Pole we Wrocławiu. Ulica ta od dawna cieszyła się złą sławą i była jednym z najniebezpieczniejszych miejsc w całym mieście.
Ofiara – właściciel sklepu monopolowego, usytuowanego na parterze pięknie odnowionej, przedwojennej kamienicy, przyległej do kawałka zieleni, zwanego szumnie parkiem osiedlowym, pięćdziesięcioletni Józef Pospieszalski uchodził za twardziela. Uzbrojony w dziewięciomilimetrowego, szesnastostrzałowego gnata, na który posiadał zezwolenie, nikogo się nie bał i nie korzystał z ochrony, a ni z usług inkasentów, zajmujących się odbieraniem i dostarczaniem do banków pieniędzy z utargów. Jako były cinkciarz sam zajmował się tymi sprawami. Lubił czuć, w przytroczonej do pasa, skórzanej sakiewce, większą ilość szeleszczącej gotówki. Ponadto tajemnicą poliszynela było, że nie wyzbył się dawnych praktyk i na zapleczu swojej „budy”, w której zatrudniał cztery ekspedientki (po dwie na zmianie) nadal, omijając podatki, prowadził nielegalny kantor wymiany walut oraz udzielał, na wysoki procent, pożyczek pod zastaw.
Wczoraj, około dwudziestej drugiej, odebrał forsę z całodziennego utargu, pożegnał dziewczyny, zamknął sklep i wyruszył pieszo – jak się później okazało – w ostatnią drogę powrotną do, oddalonego zaledwie o około dwieście metrów, domu.
Interes, który prowadził nie przynosił kokosów, ale w połączeniu z tym, co dorabiał sobie na boku, na nie opodatkowanych transakcjach, pozwalał mu zapewnić wygodne i dostatnie życie sobie i żonie oraz nadal wspierać dorosłe już córki, które wyfrunęły z domu i usamodzielniły się, ale nadal chętnie korzystały z finansowego wsparcia rodziców.
Idąc nie miał pojęcia, że limit jego szczęścia właśnie się wyczerpał. Gdy dotarł do bloku, w którym mieszkał, ktoś zaskoczył go przed drzwiami wejściowymi, gdy wciskał kod na domofonie. Od tyłu uderzył butelką w głowę i okradł. Wszystko wskazywało na to, że był to zwykły napad rabunkowy ze skutkiem śmiertelnym. Być może sprawca napadu chciał go tylko ogłuszyć i obrabować, ale butelka – pomimo, że była pusta i sama rozleciała się na wiele kawałków – dla głowy okazała się zbyt twarda; załamała podstawę czaszki, wbijając kości do mózgu.
Na szyjce od butelki, którą napastnik trzymał w ręce, technik kryminalistyki ujawnił dwa dobre ślady linii papilarnych. Ale wyglądało na to, że sprawca morderstwa dotychczas nie był notowany, bo centralny komputer, mający dostęp do daktylogramów dłoni wszystkich przestępców z całej Polski, nie potrafił go zidentyfikować. To trochę skomplikowało sytuację i poszerzyło krąg poszukiwań. Jednakże nie aż tak bardzo, aby nie można było go namierzyć.
Porucznik Janusz Niedziela, gliniarz z dwudziestoletnim stażem w wydziale kryminalnym, od razu uznał, że wygląda to na robotę miejscowego żula, któremu pieniądze z utargu, jakie miał przy sobie Pospieszalski, mogły wydawać się małą fortuną. Dlatego, korzystając w wiedzy i pomocy dzielnicowych z Komisariatu Policji w Psim Polu, postanowił, w pierwszej kolejności, wytypować i sprawdzić wszystkich lumpów z półświatka, przebywających stale w rejonie ulicy Dobrej.
Pomysł ten okazał się strzałem w dziesiątkę, bo już następnego dnia otrzymał meldunek, że odciski palców trzydziestoletniego, bezdomnego alkoholika Jacka Piwody pasują idealnie do tych, które ujawniono na narzędziu zbrodni.
Jacek Piwoda – dopóki żyła jego matka i opłacała czynsz – mieszkał na ulicy Dobrej, w odległości około trzystu metrów od sklepu Pospieszalskiego, ale kilka miesięcy temu został eksmitowany i zmuszony do „przeprowadzki” na Dworzec Centralny PKP we Wrocławiu. Jednakże spędzał tam tylko noce, rano, tramwajem na gapę, wracał ciągle na stare śmieci, gdzie miał przyjaciół i często przesiadywał na ławkach w parku osiedlowym, przylegającym do ulicy Dobrej.
Dziwne było tylko to, że taki stary wyga, jak Pośpieszalski, który stale nosił przy sobie broń i sporo forsy, więc musiał być także ostrożny, dał się tak łatwo podejść. A przecież ociężały, przepity Piwoda, przypominał wrak człowieka, któremu wieczorem ciężko jest unieść samą rękę do góry, aby się podrapać za uchem, a nie tylko zaskoczyć sprawnego, trzeźwego mężczyznę i walnąć go butelką z taką siłą, aby mu roztrzaskać czaszkę. Ponadto bez odpowiedzi pozostawało pytanie: Gdzie ukrył pieniądze?
Pomijając te w gruncie rzeczy nieistotne wątpliwości, sprawa wyglądała, aż nazbyt prosto i banalnie. Ale tak to zwykle bywa, gdy już rozwikła się zagadkę i obok zadowolenia, pojawia się także rozczarowanie, i coś na wzór wyrzutów sumienia, że sukces przyszedł zbyt łatwo i człowiek szuka dziury w całym. Ponadto, tym razem, nie wiadomo dlaczego, w głowie komisarza tłukła się jakaś myśl, jakieś niedopowiedzenie – coś na wzór wyrzutów sumienia - mówiące o tym, że czasami prawda nie ma nic wspólnego z tym, na co wskazują, tak zwane, niezbite dowody.
Niedziela był przeczulony, skrupulatny i podejrzliwy do granic możliwości, jak niewierny Tomasz. Dlatego starał się przyglądać sprawie z każdej strony, bo nie chciał popełnić jakiegoś błędu. Może dawniej nie zaprzątałby sobie głowy żadnymi duperelami - odnotowałby kolejny sukces, których na kącie miał wiele i wypiął pierś do medalu – ale pięć lat temu padł ofiarą pomówienia „skruszonego gangstera” (bandziora, który, aby wykręcić się sianem i uniknąć odpowiedzialności za popełnione przestępstwa i jednocześnie zemścić się na człowieku, który go aresztował, postarał się o status świadka koronnego), oskarżającego go o branie łapówek w zamian za ochronę narkotykowego biznesu.
Komisarz został tymczasowo aresztowany, dyscyplinarnie wyrzucony z Policji i spędził pół roku w kryminale. Gdy sąd uniewinnił go, nie pozostawiając suchej nitki na lansowanym przez prokuraturę akcie oskarżenia, został przywrócony do służby, ale przeżycia i wątpliwości pozostały.

Komisarz Niedziela siorbnął ze stojącego przed nim na biurku, olbrzymiego kubka spory łyk mocnej kawy, której dzisiaj wpompował już w siebie całe hektolitry. Gdyby nie zawarta w niej kofeina, natychmiast oparłby głowę na biurku i zasnął kamiennym snem. Od dwudziestu czterech godzin był na nogach i nie zmrużył oka. A jego organizm nie był już tak odporny, jak dawniej, gdy po dwóch bezsennych dobach zaczynało go dopiero ogarniać lekkie podniecenie, mózg wznosił na najwyższe obroty i przychodziły mu do głowy najlepsze pomysły.
Przed chwilą dzwoniła żona Joasia i – zaniepokojona o jego zdrowie – próbowała nakłonić go, aby przyjechał do domu coś zjeść, wykąpać się, zmienić ubranie i odpocząć ze dwie godziny. Nie miał jednak na to czasu.
W wydziale zabójstw wszyscy w ten sposób pracowali – do zatrzymania sprawcy i zebrania dowodów jego winy; albo aż do chwili, gdy mieli pewność, że zrobili wszystko, co mogli. Dobrze przepracowane godziny i dni po dokonanym zabójstwie, są zawsze kluczem do rozwikłania sprawy i postawienia sprawcy przed sądem.
Bezdomny Piwoda siedział przed nim na krześle zgarbiony i przybity. Był jeszcze młody, ale wyglądał, jak jedno wielkie, przytłaczające nieszczęście; a na dodatek męczył go kac gigant i – jak powietrza – potrzebował natychmiast szklanki wina. W niczym jednak nie przypominał zbrodniarza, który dwa dni wcześniej zamordował człowieka i ukradł mu kilkadziesiąt tysięcy złotych.
Komisarz podsunął mu kubek z parującym napojem.
- Wypij. Kawa postawi cię na nogi. I gadaj, gdzie ukryłeś pieniądze. Przyznasz się, to od razu poczujesz się lepiej. Tylko nie próbuj mataczyć, bo potrafię to wyczuć. Dostaję drgawek, gdy ktoś usiłuje wpuszczać mnie w kanał.
Jacek Piwoda, z jakiegoś powodu, nie pasował do profilu psychologicznego sprawcy tego morderstwa, który – na własny użytek – Niedziela stworzył w swojej głowie jeszcze zanim dowiedział się, że jego odciski palców pasują do tych z butelki. Ale cóż? Każdemu zdarzają się pomyłki. Teraz także wydawał mu się, że Piwoda jest za głupi i za mało przedsiębiorczy, aby dobrze zaplanować i wykonać taką akcję. Ale pozostawiony na miejscu zdarzenia dowód osobisty w postaci narzędzia zbrodni z odciskami palców, przemawiał za tym, że to jego robota i nie dawał mu dużych szans na obronę.
- Dziękuję, panie komisarzu. Nie mogę się do niczego przyznać i wydać pieniędzy. Nikogo nie zabiłem i nic nie mam!
- Twoje odciski na butelce wystarczą, aby każdy sąd uznał cię winnym i skazał na dożywocie.
- Wiem, ale to nie ja! Ktoś szuka kozła ofiarnego i próbuje mnie wrobić. Byłem przedwczoraj na Bezpiecznej, to prawda. Przyjeżdżam tam codziennie, bo tam mieszkałem i mam przyjaciół. Siedziałem z Burym i Alojzem do późna, na ławce, w parku za deptakiem i piliśmy wino – po jednym na łepka. Około dwudziestej trzydzieści oni poszli do siebie. Ja kimałem jeszcze na ławce z pół godziny, bo nigdzie mi się nie śpieszyło. Niedługo po dwudziestej pierwszej poszedłem na tramwaj i pojechałem na nocleg, na centralny. Pośpieszalski zamykał swoją budę zawsze o dwudziestej drugiej, a wtedy mnie już tam nie było.
- Kto może to potwierdzić.
- Nie wiem.
- No widzisz. Nie masz alibi. Potrzebowałeś pieniędzy – to świetny motyw. Twoje palce są na narzędziu zbrodni. A to znaczy, że kłamiesz.
- Mówię, jak było. Butelki zostały w parku, przy ławce. Każdy mógł je wziąć.
Niedziela znał doskonale śpiewkę Piwody, ale chciał posłuchać jej jeszcze raz. Często zdarza się, że podejrzany, kłamiąc, wymyśla nowe fakty, kombinuje, a to w końcu go gubi. Piwoda jednak uparcie trzymał się pierwszej wersji. Jedyne, co dodał, to tylko to, że Pośpieszalski był zapracowanym idiotą, który gonił za pieniędzmi i nie miał pojęcia, że jego żona lubiła towarzystwo młodszych mężczyzn i od lat przyprawiała mu rogi.
To, że kobieta była wyzwolona, lubiła ten sport i chętnie rozkładała nogi, na co najwidoczniej starszy o dziesięć lat mąż stracił już ochotę, nie oznaczało jeszcze, że maczała palce w jego morderstwie. Ale był to jakiś dodatkowy trop. który – chociażby dla świętego spokoju – należało sprawdzić. Ostatecznie, przedsiębiorczy kochanek, który zapragnąłby na stałe ustawić swoje pantofle przy jej łóżku - przejąć finanse i interesy męża, mógł to zaplanować i zrobić bez wiedzy kobiety.
Niedziela poszedł tym tropem i jeszcze tego samego dnia jego ludzie ustalili, że Agata Pośpieszalska od pół roku, potajemnie spotyka się z młodszym od niej o kilka lat Andrzejem Sochańskim z ulicy Tetmajera – typem spod ciemnej, który rok wcześniej wyszedł z więzienia po odbyciu kary za kradzież samochodu i rozbój przy użyciu niebezpiecznego narzędzia, a wcześniej, podobno, łączyły go jakieś szemrane interesy z jej mężem.
Gdy jeszcze okazało się, że Pośpieszalski był ubezpieczony na życie na niebagatelną kwotę miliona złotych, śledztwo nabrało nowego wymiaru.
Z Piwodą nie musiał się śpieszyć. Po rozmowie desłał go na dołek. Do czterdziestu ośmiu godzin, ustawowego czasu przed upływem którego powinien zostać doprowadzony do prokuratora z wnioskiem o tymczasowe aresztowanie pozostało jeszcze trzydzieści godzin.
Przesłuchany ponownie jeden z kumpli Piwody, któremu okazano zdjęcie Sochańskiego, przypomniał sobie, że wracając z parku do mieszkania, zszedł z chodnika, aby się wysikać i wtedy widział bardzo podobnego mężczyznę, który stał za drzewem w odległości kilkudziesięciu metrów od ławki, na której pozostał siedzieć samotny Piwoda, i zachowywał się tak, jakby na coś czekał, ale nie chciał się rzucać w oczy.
Ustalenia te same przez się nasuwały podejrzenie, że sprawcą morderstwa i kradzieży może być Andrzej Sochański, który zaplanował i zrobił to tak, aby winą obarczyć kozła ofiarnego, na którego bezdomny Piwoda doskonale się nadawał.
Przeprowadzone przeszukania u Sochańskiego i Agaty Pospieszalskiej nie przyniosły żadnych dowodów ich winy. Oboje przyznali się do romansu, a poza tym szli w zaparte. Spawa stanęła w martwym punkcie. Aby ruszyć ją do przodu, Niedziela zdecydował się na dobrze przemyślaną, chociaż trochę ryzykowną, grę operacyjną.

Kochankowie zostali zatrzymani i kruszejąc, spędzili noc w areszcie, w pojedynczych celach.
Następnego dnia, dwie godziny po śniadaniu, Sochański, skuty w kajdanki, z „honorami” jakie przysługują tylko szczególnie niebezpiecznym przestępcom, został doprowadzony na przesłuchanie do gabinetu Niedzieli.
Komisarz siedział za biurkiem. Wygodnie rozparty w fotelu siorbał kawę, uśmiechnięty od ucha do ucha i wyglądał tak, jakby wszystko mu się dzisiaj udawało. Przed nim na biurku leżała, pachnąca jeszcze farbą drukarską, poranna Gazeta Wrocławska. Jedną czwartą jej tytułowej strony zajmował krzykliwy nagłówek następującej treści: „Dzięki zamontowanemu cztery dni temu monitorigowi parku przy ulicy Dobrej, w dzielnicy Psie Pole, gdzie w ostatnich latach bardzo często dochodziło do groźnych przestępstw, wrocławskiej Policji, bardzo szybko udało się zatrzymać dwoje sprawców brutalnego zabójstwa miejscowego biznesmena, Józefa Pośpieszalskiego...”
- No, jak widzisz, miałeś wyjątkowego pecha i sprawa się rypła – powiedział Niedziela, przesuwając gazetę w stronę Sochańskiego. – Może chcesz przeczytać? A swoją drogą dobrze to sobie wykombinowałeś, ale miałeś wyjątkowego pecha. Byłeś zbyt pewny siebie, gdy szedłeś po tą butelkę. Wystarczyło zaciągnąć na głowę kominiarkę... A tak mamy cię, jak na talerzu. Paradujesz przed kamerą, jak jakaś pieprzona gwiazda filmowa. Ale skąd mogłeś wiedzieć, że jakiś idiota z dzielnicy, akurat teraz, znalazł pieniądze i założył tam monitoring.
Sochański poczerwieniał. Widać było, że ciśnienie o mało nie rozsadzi mu serca, ale nic nie powiedział.
- Możesz mówić albo i nie. Wystarczy, że twoja kochanka i wspólniczka, za obietnicę złagodzenia kary, opowiedziała nam wszystko ze szczegółami...

- Moje gratulacje! Świetnie to rozegrałeś – powiedział naczelnik wydziału kryminalnego, kilka godzin później, gdy nie było już żadnych wątpliwości, że sprawcą zabójstwa jest Sochański – Ciekaw jestem, jak on na to zareagował?
- Rzucał się, jak wściekły zwierz. Wydawało się, że rozerwie kajdanki. Ale, gdy wreszcie się uspokoił i zeszło z niego powietrze, przyznał się do wszystkiego i wydał skradzione pieniądze. Prawdę mówiąc dobrze się stało, bo Agata okazała się twardszym zawodnikiem od niego i do tej pory do niczego się nie przyznała, ale to jej już nie pomoże.
- A co by się stało, gdyby nie pękł?
- Nic. Najprawdopodobniej musielibyśmy oboje wypuścić na wolność, a za popełnioną przez nich zbrodnię, na pewno nie pierwszy raz na tym świecie, odpowiedziałby niewinny człowiek.
- I jeszcze jedno – nie ustępował naczelnik. – Ciekawy jestem, jak udało ci się załatwić ten artykuł w gazecie?
- Zwyczajnie. Mam w drukarni dobrego znajomego, który specjalnie dla mnie przygotował dwa egzemplarze gazety ze zmienioną stroną tytułową. W tych, które poszły do sprzedaży nie było żadnego artykułu.
- Dobra robota! – naczelnik uśmiechnął się życzliwie. - Nawet ja mógłbym się jeszcze od ciebie czegoś nauczyć. Ale teraz zabieraj już swoje manele i jedź do domu. Daj sobie na luz. Wyjedź gdzieś z żoną na kilka dni. Spraw kobiecie przyjemność i odpocznij na łonie natury.


Koniec

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz