OSTATNI REZERWISTA - fragment trzeci. Wiesław Hop
Rząsa pociągnął mocno za prześcieradło i zmusił go do zeskoczenia na podłogę.
- Kot zdechł! Kurwa! – wrzasnął, pochylając się nad niższym o pół głowy Cybulskim. Oznaczało to, że Andrzej ma przewrócić się na plecy, drżące nogi i ręce unieść do góry, tak, aby przypominał leżącego na grzbiecie, wstrząsanego ostatnimi drgawkami, zdychającego kota.
- Odczep się, ty bucu! –
odciął się Andrzej. – Nie możesz mnie zmusić do niczego, nawet gdyby opłacało
cię dziesięciu takich kieszonkowych, dupowatych Chrabąszczy. Stał w pidżamie
bosymi stopami na zimnej podłodze. Twarz płonęła mu czerwonym rumieńcem. Dłonie
samoistnie zacisnęły się w pięści, a rozsadzające go uczucie urażonej dumy i
godności szukało gwałtownego ujścia. Był gotowy uderzyć i rozbić ten
głupkowaty, świński ryj bez względu na wielkość jego właściciela (oraz dalsze
konsekwencje). Powstrzymywała go jeszcze tylko skromna nadzieja na otrzymanie
urlopu i zobaczenie Kasi. Nie chciał sprawić jej zawodu. W końcu studniówkę ma
się tylko jedną w życiu.
Leżący do tej pory w
łóżkach pozostali żołnierze unieśli głowy i opierając się na łokciach, patrzyli
na tę niecodzienną scenę, w której dwóch rezerwistów przypierało do muru
jednego kota. Było jasne, że Chrabąszcz, kolejny raz, chce wykonać brudną
robotę rękami Buca. Większość z nich patrzyła na Cybulskiego z sympatią w
oczach, jakiej do tej pory nigdy do niego nie mieli. Niektórzy życzyli mu nawet
powodzenia i w duchu liczyli na to, że może wreszcie dzisiaj ten oślizły
padalec, batalionowy gryzipiórek, trafi nogą na skórkę od banana i przejedzie
się po podłodze na swojej małej, cwanej dupie. Nikt jednak nie miał zamiaru
podnieść się i pchać nos w nie swoje sprawy – przynajmniej dopóki nie będzie to
absolutnie konieczne. W wojsku każdy jest mężczyzną i sam musi dbać o własną
pozycję, bo, jak powiadają, kto ma miękkie serce, ten musi mieć twardą dupę.
- Nie puścimy mu tego
chyba płazem – powiedział Chrabąszcz przysuwając się bliżej Rząsy. Starał się
jednak nie wysuwać gęby na pierwszy plan i ciągle trzymał się za szerokimi
barami swojego kompana. – On nas zwyczajnie olewa – dodał.
Rząsa wyciągnął przed
siebie swoje duże łapsko i wskazującym palcem dźgnął mocno w odsłoniętą pierś
Andrzeja.
- No! Rusz dupę, bracie,
ty parszywy przemyski, ukraiński zasrańcu – powiedział, starannie cedząc słowa.
– I rób, co ci każę! Nie będę tutaj sterczał przed tobą całą godzinę. – Lubił
nazywać Ukraińcami wszystkich chłopców z południowo-wschodniej Polski.
Wiedział, że łatwo wyprowadza ich to z równowagi. A teraz właśnie o to mu
chodziło.
Andrzej zachwiał się,
jakby otrzymał tępe uderzenie w tył głowy. Poczuł dziwny, błysk w mózgu, który
na chwilę pozbawił go świadomości i trzeźwego osądu sytuacji. Zdarzyło mu się kiedyś już coś podobnego:
Chodził wtedy do trzeciej klasy liceum ogólnokształcącego. W czasie przerwy
lekcyjnej kolega, niesłusznie
podejrzewając go o niestosowny dowcip, w
drodze rewanżu zrobił mu świński kawał, przypinając agrafką do pleców
rozpakowaną prezerwatywę. A on w takim stroju przeparadował przez cały
zatłoczony korytarz szkolny, aż zatrzymał go dyrektor przed drzwiami swojego gabinetu. Wtedy dzieliła
ich przestrzeń długiego pawilonu i stół, za którym ukrył się sprawca
niefortunnego żartu. Więc był czas ochłonąć. Teraz miał przed sobą tylko dwie,
majaczące niewyraźnie, wykrzywione w niesympatycznym uśmiechu, znienawidzone
twarze wrogów. Jeden z nich w ohydny sposób urągał jego polskości, którą tak
bardzo sobie cenił, i o którą jego dziadek, nie szczędząc krwi, przez tyle lat
walczył. Sprawiło to, że „woda w dzbanie” przelała się. I wszystko, co nastąpiło potem, miało
szybkość błysku pojawiającego się nagle na zachmurzonym niebie pojedynczego
pioruna.
Rząsa otrzymał mocne
uderzenie w szczękę. Andrzej czuł, jak głowa tamtego pod naporem pięści
odskoczyła do tyłu. Chrabąszcz natomiast, po niezbyt dokładnie trafionym
kopnięciu w krocze, osunął się na podłogę. Nie był to jednak koniec walki, bo Buc
okazał się jednak twardym przeciwnikiem. Po pierwszym ciosie, który go
kompletnie zaskoczył i oszołomił, cofnął się do tyłu, a w otwartych ustach,
pomiędzy białymi zębami, pojawiła mu się stróżka czerwonej krwi, cieknąca z
pękniętego wewnątrz policzka. Szybko zebrał się w sobie, ocenił sytuację i
natarł ostrożnie, wykorzystując zasięg długich ramion. Nie potrafił jedynie
walczyć nogami, które i tak w tej ciasnocie nie były przydatne – ale ręce miał dobre, szybkie, wielkie, twarde
i ciężkie, jak dwa sprzężone ze sobą młoty pięciokilowe do łupania w lesie
drewna na polana.
https://bonito.pl/produkt/ostatni-rezerwista?
https://ridero.eu/pl/books/ostatni_rezerwista
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz