piątek, 14 sierpnia 2015

Opowiadanie "Jesienna miłość" napisałem kilka lat temu. Co prawda do jesieni jeszcze daleko, ale kiedy myśleć o miłości, jeżeli nie w środku upalnego lata.

Jesienna miłość

Kiedy byłem młody, spotykałem wielu ludzi w podeszłym wieku, którzy bardzo bali się starości. Bali się jej bardziej od samej śmierci i niekiedy, przy kieliszku albo w czasie zwyczajnej wymiany zdań na przystanku autobusowym, niby żartując, uśmiechali się i mówili, że najlepiej jest, kiedy kostucha przychodzi niespodziewanie i kosi człowieka w sile wieku, zanim jeszcze nie zdążył przygarbić się, zniedołężnieć i zgorzknieć.

Ludzie ci niesamowicie zaciekle bronili się przed przejściem na emeryturę i zabiegali o to, aby pozwolono im pracować dłużej o rok albo dwa... Uważali bowiem, że emerytura jest tym życiowym progiem, po przekroczeniu którego człowiek przestaje się liczyć, gdyż wraz ze stanowiskiem traci poważanie i wywalczone z mozołem miejsce w społeczeństwie. W konsekwencji, w zapomnieniu i samotności – co jest najbardziej przykre – stacza się po równi pochyłej do niebytu.
Wtedy jeszcze ich nie rozumiałem. Byłem młody. Kochałem życie – dziewczyny, długie namiętne pocałunki i niedzielne zabawy z tańcami, po których nigdy nie mogłem się porządnie wyspać, gdyż w poniedziałek rano musiałem iść do pracy. Wydawało mi się, że to musi być piękne, kiedy człowiek pobiera zasłużoną emeryturę: Jest niezależny. Może wylegiwać się w łóżku od rana do wieczora, przesiadywać w kawiarniach, spacerować bez celu ulicami albo robić tysiące innych, przyjemnych rzeczy. I nigdzie w pobliżu nie ma żadnego nadgorliwego, przemądrzałego, urzędowo uszczypliwego bossa, któremu trzeba uprzejmie się kłaniać, w obawie, że wyleje cię z roboty, pozbawiając środków do życia.
I przyznam się szczerze, z utęsknieniem marzyłem o takich dniach. Wyobrażałem sobie, jak podchodzę do tego łysego, rudego skurwysyna, który tyle razy, z uśmiechem na ustach, podkładał mi nogę, i mówię:
- Spadaj Frajerze! Mam gdzieś twoje „cenne” uwagi! Teraz idę się zdrzemnąć, a później się zabawię i napiję wina, może i za twoje parszywe zdrowie...
Chyba nawet kiedyś tak zrobiłem i zmieniłem pracę.

Następne lata i kłopoty przygasiły nieco mój temperament. Spotkałem wspaniałą kobietę, ożeniłem się, pojawiły się dzieci. Czy człowiek może przeżyć coś wspanialszego?
Nie zastanawiałem się nad przemijaniem. Wydawało mi się, że będę trwał z nimi w szczęściu i pracował wiecznie. Jednakże czas płynął niepostrzeżenie. Dzieci dorosły, zamieszkały z dala od nas i założyły własne rodziny. Dom opustoszał. Jedynie w święta napełniał się gwarem i radosnymi, roześmianymi głosami naszych dzieci i wnuków.
Samotność nie jest wesoła. Samotność nie jest piękna, ani miła. Ale my nie byliśmy sami. Mieliśmy siebie, nasze dzieci, i nasze wnuki.
I nagle, zupełnie niespodziewanie, zacząłem mówić jak starzy ludzie z okresu mojej młodości. Jednocześnie, z każdym dniem, czułem się coraz bardziej niepotrzebny i ociężały. Wydawało mi się, że społeczeństwo i moi bliscy już mnie nie akceptują, odwracają się do mnie plecami; zamierzają odstawić na złomowisko ludzkich wraków. Próbowałem się modlić, ale moja wiara nie była mocna. Może nie potrafiłem dostatecznie dobrze prosić, bezinteresownie kochać i wydawało mi się, że Bóg, podobnie jak moja żona, patrzy już na mnie obojętnie. Czułem, że wyczerpała się złocista czara przeznaczonego dla mnie uczucia i nic na to nie mogłem poradzić. Oczywiście, nadal codziennie chodziłem do pracy i starałem się trzymać fason. Żartowałem częściej niż zwykle. Głośno, z udawanym zadowoleniem, odliczałem ostatnie miesiące swojej zawodowej aktywności, ale moje nerwy były w strzępach i od pewnego czasu odczuwałem, ciągle nasilający się, ciężki, ołowiany chłód w dołku i pieczenie w okolicy serca i klatki piersiowej.
Wyobrażałem sobie ostatni dzień w pracy. Być może Kierownictwo zdobędzie się na jakiś przyjazny gest: kilka miłych słów, absurdalny dyplom okolicznościowy, czy coś w tym rodzaju. Zabiorę z biurka swoje pamiątki, zaproszę wszystkich na poobiedni bankiet, na którym może – pierwszy raz od wielu lat – uchleję się do nieprzytomności. A później będę spędzał długie, bezbarwne dni i wieczory, w towarzystwie równie zmęczonej życiem żony, gapiąc się bezmyślnie w ekran telewizyjny albo układając pasjansa z kart.

Pewnego dnia szedłem bulwarem Wybrzeże Kościuszki w Przemyślu, ciągnącym się wzdłuż wysokiego, kamienistego brzegu rzeki San. Była jesień – prawdziwe babie lato. Dął łagodny, południowy wiatr i było zaskakująco ciepło, jak na połowę listopada. Na wodzie, przy brzegu, pływały dzikie kaczki. Przyjemnie połyskiwały w słońcu zielonkawo ubarwione łby kaczorów, a szum spływającej po kaskadach wody wdzierał się w ciszę obsypanej kolorowymi liśćmi, uśpionej ulicy. Na ławkach pod drzewami siedziało sporo młodych matek z małymi, baraszkującymi w wózkach dziećmi oraz kilka zakochanych par szkolnych wagarowiczów, wygrzewających w słońcu rozpalone pocałunkami twarze.
Bardzo się śpieszyłem, bowiem zajmowałem się sprawą włamywaczy samochodowych – jedną z ostatnich w mojej karierze policyjnego detektywa – i miałem ambicje, aby doprowadzić ją do pozytywnego końca. I – jak każdego dnia w ostatnim roku – zastanawiałem się, co też może robić gliniarz na emeryturze.
„Może będę spędzał czas na bezmyślnej grze w karty? Albo jeszcze gorzej – na starość wpadnę w nałóg i zostanę alkoholikiem?”
Wizja czekającej mnie przyszłości, w mojej wyobraźni, przedstawiała się bardzo mrocznie i nieciekawie: codzienne wylegiwanie się do późna, bóle kręgosłupa, obiady o tej samej porze, narzekanie żony... I żadnych życiodajnych zmian, żadnej adrenaliny, żadnych atrakcji... Nawet papierosa spokojnie nie wypalę, bo dym szkodzi mojemu zdrowiu i jej kwiatom.
„Ech te kochane kobiety – myślałem. Dlaczego nie chcą nas, mężczyzn zrozumieć? Niegdyś takie piękne i urocze, a teraz nie zwracają na nas uwagi. A my postępujemy zupełnie tak samo: Wolimy męskie towarzystwo – zapalić, wypić, powspominać stare dzieje i opowiadać pieprzne kawały, udając stuprocentowych facetów.”
Przyśpieszyłem kroku, aby wyprzedzić, idącą środkiem chodnika, w tym samym kierunku, co ja, parę staruszków. Oboje byli bardzo wiekowi, ale wyprostowani, bez śladów starczego zgarbienia pleców; dziarsko się jeszcze trzymali i wyglądali niezwykle sympatycznie, i pogodnie, podobnie jak ten słoneczny, jesienny dzień, w który ich zobaczyłem.
On, niegdyś barczysty z kędzierzawą, czarną czupryną, teraz był zaledwie szczupły, siwy jak gołąbek i podpierał się laską. Ona – z pewnością przedwojenna, kresowa piękność – niezwykle drobniutka i krucha, miała na sobie niebieski płaszcz i czapkę ze sztucznego futra. Idąc, stawiała drobne kroczki i trzymała go pod rękę.
- Ja bardzo lubię cebulkę – powiedział staruszek do swojej partnerki, gdy się do nich zbliżyłem. – Cebulkę i czosneczek. Mamy, Zosiu, w domu czosneczek?
- Czostku nie ma, ale jest cebulka – odrzekła figlarnie, gdy się z nimi zrównałem. Górną wargę pokrywał jej, przyjemnie wyglądający, szary meszek, a cała twarz była posiekana drobnymi zmarszczkami, jakby trochę podobna do opadających z drzew liści. Ale wyglądała niezwykle miło i zalotnie, i tak też się zachowywała.
- To dobrze. Może zrobimy dzisiaj na kolację cebulkę. Najlepiej przysmażonej na złoty kolor, na masełku... - Patrzył na nią przyjaźnie, z miłością i wielkim zaufaniem w oczach.
- Nie wiem. Zastanowię się jeszcze – odrzekła staruszka.
A mnie uderzyła ich radość i pogoda ducha. Na jesieni życia, nadal zachowywali się jak para zakochanych nastolatków. Szli zapatrzeni w siebie i ufni w przyszłość. Oboje niesamowicie piękni i szczęśliwi. Podobni do otaczającej ich, przemijającej przyrody – szemrzącej rzeki i drzew, i tego tonącego w słońcu, ostatniego dnia babiego lata, który niebawem miał się skończyć.
Coś sprawiło, że poczułem promieniujące od nich ciepło i nagle zniknął, paraliżujący mnie od dłuższego czasu, strach przed starością i emeryturą. Czułem się tak, jakby w mojej głowie otworzyła się jakaś, dawno zamknięta i zardzewiała, klapka, przez którą zaświeciło słońce i powiał życiodajny wiatr; jakbym przekroczył próg pomiędzy teraźniejszością, a przyszłością, pozostawił za sobą bojaźń, i wkroczył w świat pełen ufności i nadziei.
Jeszcze raz obejrzałem się za siebie. Szli równym tempem jak para nastolatków na pierwszej randce albo jak ludzie szczęśliwi, którzy razem spędzili wiele lat i teraz – zbliżając się do kresu swoich dni, nadal - zakochani w sobie i w życiu – prowadzili tę piękną, miłosną grę.
Przyśpieszyłem kroku, pozostawiając ich za sobą. Ufnie kroczyłem przed siebie, pełen chęci do działania i naprawienia starych błędów. Bowiem dzięki tej parze staruszków, zrozumiałem, że moje życie jeszcze nie jest skończone, a jedynie przechodzi w dalszą, być może piękniejszą fazę.
„Człowiek pracuje po to, aby żyć, a nie odwrotnie!” – pomyślałem.
W domu czekała na mnie żona, którą przez tyle lat może trochę zaniedbywałem, ale przecież zawsze mocno kochałem. Zapomniałem, że jest nadal piękną i wspaniałą kobietą, która, tak jak i ja, potrzebuje jedynie przyjaźnie wyciągniętej dłoni.
„Wreszcie znajdę czas, aby to naprawić. Może znowu zakwitną dla nas róże...”

Kiedy się sobą nacieszymy,
Gdy życie dalszy ciąg napisze,
To razem z tobą, Moja Miła,
Pójdę tą długą, wieczną ciszę!

A czy Ty pierwsza, czy ja pierwszy,
Nie ma żadnego to znaczenia,
Bo nasza miłość znów wskrzeszona,
Ocali nas od zapomnienia!

Wiesław Hop

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz