niedziela, 22 grudnia 2024

 Moje opowiadanie drukowane w przyrodniczo-łowieckim kwartalniku "Łowiec Galicyjski", nr 4/2024.

Zapraszam do czytania.

Niedaleko pada jabłko od jabłoni

 

Siedzieliśmy z Rychem w altance za domem, w ogrodzie mojej matki i pililiśmy młode czereśniowe wino domowej roboty. Nieopodal, prawie na wyciągnięcie ręki, w sierpniowym słońcu dojrzewało kilka rzędów czerwonych malin. A za nimi, spływając małymi kaskadami po kamiennych progach, szumiała rzeka – niezbyt duża, ale  bystra i zdarzało niebezpieczna w czasie wiosennych roztopów i gwałtownych burz – która oddzielała błonia wąskiej w tej okolicy doliny Porąbki od porośniętej bujnymi trawami, ziołami i kępami jałowców, połoniny góry Barani Wierch. Kiedyś na połoninie wypasaliśmy bydło i owce, a w zakolach dzikiej rzeki łowiliśmy dorodne potokowe pstrągi. Od drogi, obok naszej studni, przez środek góry aż do samego lasu biegła ścieżka. Rycho spojrzał w tamtym kierunku i oczy mu się zaświeciły:


- Pamiętam, tamtędy chodziliśmy z twoim starym do lasu. W Pomiarki. Przez dwie zimy

cięliśmy tam buka – powiedział. – Ale tego bobrowiska powyżej studni – wskazał ręką na szerokie, rozlewające się po polach, jeziorko na rzece, w którym teraz kąpało się wesołe popołudniowe słońce - jakoś sobie nie mogę przypomnieć.

- Bo go nie było. Bobry pojawiły się u nas dopiero kilka lat temu, ale już się, jak widać, dobrze zagospodarzyły – powiedziałem z dumą, jakbym to ja był ich właścicielem, chociaż robiły nam szkody i kończyły już prawie wycinać nasz przydomowy, nadrzeczny zagajnik. -  Przylatuje tu także dwa orły bieliki. Na pewno mają gdzieś w okolicy gniazdo na wiekowym drzewie.

Rycho był wysokim, postawnym, mocno zbudowanym i bardzo silnym mężczyzną, który potrafił w rękach, jak to się mówi, łamać podkowy. Pod koniec dwudziestego wieku, zaraz po upadku komunizmu, przez kilka sezonów pracował z moim ojcem jako pomocnik drwala, w bieszczadzkich lasach. Ale później wyjechał, bo pokłócił się ze swoim ojcem, i w Porąbce nie pokazywał się przez kilkanaście lat.

Prawdę mówiąc nie była to zwykła kłótnia, ale wielka, głośna na całą okolicę, rodzinna awantura, rodzinna bójka, która wstrząsnęła Rychem i skłoniła go do puszczenia domu i Porąbki.

Mówiono wtedy, że jego ojciec, który okazał się słabszy od syna, wpadł w szał. Sięgnął po nóż i gdy Rycho, cofając się w kierunku drzwi, potknął się i przewrócił na podłogę, uderzył tak mocno, że ostrze noża, które nie trafiło w syna, gdyż ten zdążył się przetoczyć i uniknąć ciosu, wbiło się do połowy w sosnową deskę.

Pamiętam dobrze tamto wydarzenie i krążące dookoła niego opowieści, bo jestem zaledwie o pięć, góra sześć lat młodszy od Rycha. Dzisiaj wiem, że to niewiele, ale wtedy wydawało się, że dzieli nas całe pokolenie.

Teraz Rycho nie był już tym nieokrzesanym młodym mężczyzną, który na zabawach wszczynał bójki, a wszystkie zarobione, niemałe pieniądze wydawał na dziewczynki i mocno zakrapiane imprezy w restauracji „Bieszczadzkie klimaty” w Baranowie, gdzie w soboty i niedziele po godzinie osiemnastej nie można było wejść bez krawata, bo odbywały się tam słynne na całą okolicę, od Sanoka po Ustrzyki Dolne, dansingi; gdzie podobno, swego czasu, do tańca przygrywał nawet rzeszowski zespół wielkiego Nalepy. Rycho, chociaż był nadal równie silny co dawniej, w niczym już nie przypominał tamtego młodego, nieprzewidywalnego narwańca. Wbity w drogi włoski garnitur, prosto z butiku, z krótko przystrzyżonymi, na jeża, szpakowatymi włosami, z wyraźnie zarysowanymi, świadczącymi o zdobytym doświadczeniu i inteligencji, zakolami czołowymi, wyglądał raczej jak mocno stojący na nogach, szanowany biznesmen, któremu powiodło się w życiu; i którego nic już nie zaskoczy i nie wzruszy, bo stracił wrażliwość. Ale ja czułem, że to tylko pozór, tylko ogłada, poza którą kryje się ten sam człowiek, ta sama wrażliwa dusza, co dawniej.

- Rzeczywiście. Stawu nie było – zgodził się, przerywając zbyt długą ciszę, która między nami zapadła. - A więc zwierząt w okolicy przybywa, ale wieś się wyludnia. Podupada. - W jego głosie dało się wyczuć pewną nostalgię, jakby miał pretensję do ludzi, że idą w jego ślady, porzucają Porąbkę dla dużych miast, gdzie jest praca i łatwiejsze życie. – Zajechałem dzisiaj pod „Kosmos”, który w czasach mojej młodości spełniał we wsi rolę i sklepu, i baru, a tam drzwi zamknięte na cztery kłódki. Pusto i głucho... I przy stoliku pod lipą, gdzie dawniej zawsze można było kogoś spotkać, nie było żywego ducha. Stary Skowronek, który akurat przechodził drogą, powiedział mi, że „Kosmos” sprzedany...

- Tak – wszedłem mu w słowo. – Ludzie mówią, że kupił go za psie pieniądze jakiś przedsiębiorca z Warszawy. Rozwali płaski, pokomunistyczny stropo-dach, dobuduje mieszkalne poddasze, pokryje czerwoną dachówką i sprzeda z kilkunastokrotnym przebiciem jakiemuś bogatemu miłośnikowi Bieszczad; albo otworzy tam mały pensjonat dla sezonowych turystów i będzie zbijał kokosy.

- Bo miejsce jest rzeczywiście dobre: ciche i spokojne, z wygodnym dojazdem. A to się liczy. Z tarasu rozciągają się zapierające dech  w piersiach, niepowtarzalne widoki na całą dolinę. I do lasu, na grzyby, blisko.

- Racja. Ale my tu gadu, gadu, a buteleczka stygnie – powiedziałem unosząc do góry kieliszek. – Góra z górą się nie zejdzie, a człowiek z człowiekiem zawsze... Wypijmy za spotkanie.

- I za twojego starego, bo dobry był z niego człowiek – dorzucił Rycho. – Szkoda, że już nie żyje. Myślałem, że pogadamy i powspominamy dawne czasy.

- Jasne, że szkoda – zgodziłem się z nim. – Umarł niecałe trzy lata temu.

Po awanturze z ojcem, Rycho wyjechał do Wrocławia i zerwał kontakty z rodziną. Przez pierwsze pięć lat imał się tam różnych zajęć, ale głównie pracował, jako robotnik sezonowy, na niemieckich i holenderskich polach, gdzie obowiązywał akord przy najniższej, przewidzianej tylko dla cudzoziemców, stawce, a praca była niewolnicza, i żeby zarobić jakieś godne pieniądze trzeba było harować po kilkanaście godzin dziennie. Po dwóch-trzech miesiącach takiego wyzysku, bez wolnych sobót i niedziel, Rycho ważył kilkanaście kilogramów mniej i był tak wykończony, że szczęśliwy wracał do kraju, żeby odpocząć, odżywić się i zregenerować siły przed następnym wyjazdem.  To też, gdy trafiła mu się normalna ośmiogodzinna robota, z umowna czas nieokreślony, w Norwegii, skorzystał z niej bez wahania. Tam też nie było lekko, bo pracując przy naprawach i konserwacji kutrów rybackich, musiał sporo czasu spędzać w niewygodnym gumowym kombinezonie, po pas zanurzony w zimnej morskiej wodzie. Ale płacili dobrze, więc zaciął się, wytrzymał dziesięć lat. W tym czasie, żyjąc oszczędnie, odłożył tyle, że stać go było na powrót do Polski i założenie własnego interesu...

- A Kosmosu szkoda – westchnął i znowu spojrzał, jak mi się wydawało, jakimś błędnym, rozmarzonym wzrokiem w okno, gdzie słońce powoli chyliło się ku zachodowi, jakby zobaczył tam coś, czego ja nie potrafiłem dojrzeć. – Gdybym wiedział, że sprzedają, to sam bym kupił.

- Pewnie, że lepiej byłoby, gdyby kupił ktoś miejscowy, ale we wsi nikt groszem nie śmierdzi. A sklep, podobno, od czasu, gdy w Baranowie otworzyli „Biedronkę” przynosił straty.

- Pewnie, że trudno geesowskim sklepom konkurować z takimi światowymi gigantami, które w dodatku nie płacą u nas podatków. Jak nic się nie zmieni, z czasem wszystkie polskie małe interesy upadną. Ale ja nie na sklep bym go kupił, tylko na dom. Miałbym tu coś swojego i częściej przyjeżdżał. Chałupę po rodzicach odziedziczył brat,  dzieci ma sporo i mało tam miejsca, więc nie chcę mu się narzucać.

- Wiadomo – zgodziłem się z Rychem. – Nie ma to jak własny domek. Pozamykasz i cały rok może stać, a kiedy ci trzeba, przyjeżdżasz, otwierasz drzwi i jesteś u siebie.

- A Kosmosu szkoda – jeszcze raz powtórzył Rycho i znowu zapatrzył się gdzieś daleko, na Barani Wierch, pod którym w młodości wypasaliśmy bydło. – I tyle wspomnień, tyle historii się z nim wiąże. Ot, choćby ta ze starym Gacem, dawnym radnym i sołtysem. Żyje jeszcze?

- Nie. Odszedł, będzie jakiś rok temu. Dwa miesiące zabrakło mu do dziewięćdziesiątki. Kilka lat przed śmiercią zranił się w lesie siekierą w nogę, gdy robił opał na zimę. Rana okazała się paskudna, więc trzeba było go zwieść do lekarza, żeby założył szwy. Nie chciał, ale w końcu musiał ustąpić. W ośrodku zdrowia doktor, który go przyjmował, nie mógł się nadziwić, bo okazało się, że Gac nigdy w życiu nie był jeszcze u lekarza. Facet miał końskie zdrowie.

- Tak. Chłop był silny, twardy i czerstwy jak zardzewiały gwóźdź do krokwi. Przed moim wyjazdem nikt, nawet ja, chociaż miałem wtedy zaledwie dwadzieścia klika lat i krzepy w rękach mi nie brakowało, nie mogłem się z nim równać.

- Co racja, to racja. Gac był niepowtarzalny. Ludzie powiadają, że gdy jechał na cały dzień w pole albo do lasu, na południe zabierał kanapkę z boczkiem z połowy bochenka chleba i butelkę samogonu. I nigdy mu nic nie było – dodałem.

- Ja tego nie widziałem, ale że głowę miał mocniejszą od innych, to fakt – zgodził się Rycho. – Pewnej soboty po robocie zachodzę pod Kosmos, a tam, za sklepem pod lipą, między innymi, siedzi Gac z dwoma synami i piją wino od południa.

„Wypij wino z kolegami, ale najpierw postaw swoje” – woła mnie do towarzystwa i częstuje, na zaczątek, szklaneczką. Wypiłem i postawiłem cztery butelki „patykiem pisanego”, bo akurat byłem po wypłacie. Gac dotrzymał mi kroku, ale jego bliźniaki, którzy już wcześniej mieli dość i drzemali na siedząco, z otwartymi oczami, jak kury na grzędzie, po pierwszej kolejce praktycznie popadali na trawę i posnęli.

Stary trzymał się do końca. W pewnym momencie doszedł do wniosku, że trzeba się zbierać do domu, bo słońce już zachodziło, a on miał jeszcze jakąś pilną robotę w gospodarstwie. Wziął wiec jednego syna pod jedną pachę, drugiego pod drugą, i trzymając ich mocno, ruszył z nimi drogą przez Kamienną Górkę, za którą w dolinie, pod lasem, znajdował się jego dom. Po zrobieniu kilkunastu kroków odwrócił się:

„No i popatrzcie, chłopaki, z kim ja mam pić?” – powiedział. „Wypierdki. Mnie, staremu, nie potrafią dotrzymać kroku. A mówią, że niedaleko pada jabłko od jabłoni. Z tych dwóch żaden się do mnie nie przydał...”.

Po wypowiedzeniu tych słów Rycho zamilkł na chwilę. Zapatrzył się gdzieś daleko, zadumał, a ja mu nie przerywałem. Może krążył myślami dookoła naszej dawnej, zawsze otwartej, czekającej na każdego, drewnianej świetlicy nad rzeką, której już nie było, bo została rozebrana i zastąpiona przez nową, wybudowaną w innym miejscu, murowaną, ale pozbawioną tego wyjątkowego, przepojonego historią i życiem smaku, po której pozostał już tylko pusty, zarośnięty chwastami plac.

Może wspominał sobotnie zabawy, w których uczestniczył; kolegów, dziewczyny które poderwał, smak pierwszych pocałunków..., i bójki z chłopakami z sąsiednich wsi, z których zawsze wychodził zwycięsko. Może unosił się gdzieś w przestworzach nad ziejącym pustką budynkiem szkoły, do której obaj chodziliśmy, gdzie od kilku lat nie było już żadnych lekcji, bo we wsi z każdym rokiem rodziło się coraz mniej dzieci i władzom nie opłacało się łożyć na jej utrzymanie i opłacać nauczycieli, gdyż młodzi ludzie – zmuszeni na przełomie dwudziestego i dwudziestego pierwszego wieku do emigracji za chlebem – żyli i wychowywali swoje dzieci gdzieś na obczyźnie, w dalekiej Anglii, Irlandii, Francji, czy w Niemczech oraz w wielu innych krajach, a w najlepszym razie w dużych polskich miastach, gdzie łatwiej było o pracę. A może bujał gdzieś w przestworzach nad Kamienną Górką nieopodal której, po południowej stronie znajdowała się chałupa Starego Gaca. Może był wszędzie, nad całą Porąbką, w tym szczególnie nad własnym domem, gdzie się urodził i wychował, i skąd musiał wyruszyć w świat.

 

- Niedaleko pada jabłko od jabłoni – powiedział, gdy się ocknął. - Gac nie miał racji. Ci dwaj jego synowie, Michał i Adam, fizycznie: wzrostem i mocnymi głowami mu nie dorównywali, bo dominowały u nich cechy matki, która była kobietą delikatną, niewielkiego wzrostu. Ale jako wyjątki potwierdzają tylko prawdę wypływającą z tego przysłowia. Bo Gac, oprócz bliźniaków i dwóch córek, miał jeszcze trzech starszych synów; wielkich i mocnych, jak dorodne dęby, kubek w kubek podobnych do ojca; może z wyjątkiem tego, że nie lubili przesiadywać pod sklepem. Za to byli niezwykle zapobiegliwi, pracowici, pazerni na kobiety, więc szybko się pożenili i poszli na swoje. A tam, gdzie osiedli, wyróżniali się nie tylko wzrostem, ale i charakterem, i intelektem, i tym, że dobrze radzili sobie w życiu. Bo do domu, w odwiedziny do rodziców, już wtedy, przyjeżdżali takimi brykami, że głowa boli.

Słuchając Rycha, dziwiłem się, że jest taki mądry, chociaż studiów żadnych nie ukończył. I dałbym sobie głowę odciąć, że opowiadając o starym Gacu i jego synach, i o tym, że niedaleko pada jabłko od jabłoni, myślał i mówił także o sobie, i swoim ojcu, prawdziwym narwańcu, który miał to do siebie, że gdy się wkurzył i wpadał w szał, mógł człowieka zabić, ale chwilę później był gotów od nowa go posklejać. I Rycho z każdym rokiem stawał się do niego podobniejszy.

A może myślał o nas wszystkich, którzy wywodziliśmy się z Porąbki i zmuszeni przez życie - na skutek błędnych decyzji nieudolnych, sprzedajnych polityków - rozeszliśmy się za pracą po całym świecie – bo nie brakowało nas i w Ameryce, w Zachodniej Europie, a nawet w dalekiej Australii. Ale mentalnie, duchowo, ani na krok nie oddaliliśmy się od Porąbki, gdzie się urodziliśmy i wychowali; gdzie żyli nasi rodzice, dziadkowie i ich przodkowie. Gdzie byliśmy szczęśliwi i gdzie na zawsze już pozostały nasze serca.

 

 

Wiesław Hop

Bircza, dnia 02.05.2021r.

 

 

 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz