Z przymrużeniem oka o lokalnej, podkarpackiej Polsce
Wbrew
temu, co niektórzy, na przykład takiej w Warszawie, mogą sobie
pomyśleć; powiatowe miasta Podkarpacia i przynależące do nich
gminy nie leżą na końcu świata. Przekonał się tym każdy, kto
chociaż raz, na chwilę, w ostatnim czasie, pojawił się na ulicach
naszych urokliwych, gminnych miejscowości.
Od
razu widać, że w niczym nie odstajemy od pozostałej części
Polski: Wszędzie kręci się mnóstwo ludzi, którzy coś kupują,
coś załatwiają. Jest ciasno i tłoczno. Parkingi przez cały dzień
zapchane samochodami, że nigdzie nie wciśniesz zapałki. Tu i tam,
w zasięgu wzroku, coś się buduje. I to są nie tylko prywatne
inwestycje, bo rozkopana jeszcze w niektórych miejscach ziemia
przypomina, że w mieście i powiecie realizuje się jakieś
publiczne inwestycje.
Na
głównych ulicach, przed urzędami i gminnymi ośrodkami kultury,
sportu i turystyki (taką często wdzięczną nazwę noszą te
instytucje), w niektóre dni tygodnia przed południem, można
zobaczyć ludzi w garniturach, pod krawatami, twardo trzymających w
rękach teczki na dokumenty, którzy często zbijają się w małe,
sympatyzujące ze sobą, grupki i coś tam szepczą, coś tam
ustalają. To rajcy miejscy, powiatowi i gminni ( którym w wyborach
cztery lata temu powierzyliśmy nasze losy), którzy niczym wolni
obywatele na forum romanum, pozują na – walczących z globalnym
ociepleniem i decydujących o losach świata - wielkich polityków,
zawierają drobne koalicje i ustalają strategie obrad i głosowań w
czasie mającej się odbyć tego dnia sesji. Czasami przyłączy się
do nich z jakimś problemem onieśmielony sołtys, albo urzędnik lub
drobny przedsiębiorca. To tak zwani lobbyści. Oni zabiegają o
poparcie dla swoich spraw, bo sami głosu nie maja. Niekiedy trafi
się jakiś rekin finansowy, którzy dużo obiecuje, ale mało daje i
w rzeczywistości chodzi mu głównie o swój własny, prywatny
interes. A więc wszystko, jak w wielkim świecie.
Prezydenci,
wójtowie i radni jeszcze są spokojni; wieżą, że ostatnim rzutem
na taśmę uda się zrobić dla gawiedzi cos spektakularnego, co
przechyli sympatię wyborców w ich stronę, i po cichu liczą na
reelekcję. Ale bardziej zapobiegliwi już rejestrują komitety
wyborcze, myślą o „bilbordach” i sloganach wyborczych, już
szukają stronników i poparcia. Dużo chętniej, niż jeszcze pół
roku temu, poznają znajomych i ściskają im ręce...
Ale
dajmy spokój radnym. Bo oto inna grupa społeczna, mająca czynne
prawo wyborcze, dyspozycyjna i chętna do współpracy, domaga się
żeby ją zauważono: To tak zwane uliczne lekkoduchy: ludzie typu -
„Niech żyje wolność, wolność i swoboda, kieliszeczek wódki i
dziewczyna młoda...”, którzy całe dnie spędzają na parkingach
w rynkach i w okolicach barów. Schodzą się tutaj pobliskich ulic i
miejscowości, mając nadzieję, że trafi się u kogoś małe
rąbanie drewna na opał, odrzucanie śniegu, czy inna drobna
robótka, która przyniesie parę groszy; albo że jakaś poczciwa
dusza - zagadnięta słowami: „Kopsnij szluga na warę”, a potem
„Pożycz dwa złote.”- nie odmówi pomocy, co, czerwonym winem,
wydatnie wzbogaci nudne życie towarzyskie.
W
ośrodku zdrowia, w długich kolejkach, nie tylko do specjalistów,
czekają ludzie dbający o zdrowie, którzy chcą się dostać do
lekarza. Niektórzy z nich, nie mogąc godzinami wysiedzieć na
twardych krzesłach, wychodzą na zewnątrz, niby to, złapać
świeżego powietrza i rozprostować nogi. A w rzeczywistości
drepczą po wąskich chodniczkach pobliskich uliczek i innych
zakamarkach, złaknieni nikotyny, niecierpliwie kurzą cygara. Tych
samych ludzi można później zobaczyć szukających tańszej apteki.
Tam dopiero każdego coś ściska za serce, bo trzeba płacić
wysokie rachunki, a w portfelach, zwłaszcza pod koniec miesiąca,
pusto. Ale o nich wiele nie powiemy. Chyba tylko to, że są
cierpliwi, uparci i wytrwali, bo na przekór różnym, rzucanym im
pod nogi kłodom przez urzędników Narodowego Funduszu Zdrowia,
domagają się swoich konstytucyjnych praw i mają zdrowie żeby się
leczyć. Chciałoby się zapytać: Gdzie się podziała, ta znana nam
z amerykańskich filmów, idea lekarza rodzinnego, zawsze
uśmiechniętego, gotowego do poświęceń, często nocą, samotnie,
jednokonna bryką przemierzającego duże połacie prerii, aby tylko
zdążyć odwiedzić w domach wszystkich potrzebujących pomocy
pacjentów?
O
tym, że nie leżymy na końcu świata, świadczy również to, że
nie omijają nas całkowicie wielkie afery, o których codziennie
trąbi się w telewizji. Bo, jak słyszeliśmy, ponoć także w
naszej piłce nożnej umoczyła nieco swój szkaradny dziób, trochę
już zapomniana, afera futbolowa. Wprawdzie na razie nie słychać,
abyśmy mieli jakieś poważniejsze związki z aferą hazardową.
Ale, podobno, w okolicznych lokalach rozrywkowych, w których rzadko
bywam, ukrywa się w kątach sporo jednorękich bandytów, którzy
stale czyhają na forsiastych klientów. Złośliwi powiadają, że
oni nawiązują do dawnych zbójeckich tradycji. Wprawdzie nie
działają tak ostro, jak chociażby osławiony Diabeł Łańcucki -
który, jak podają miejscowi historycy, często zapuszczał się w
okolice Przemyśla i Birczy, a w Dubiecku w lochach więził swoje
ofiary - czy inni dawni lokalni, mniej znani opryszkowie, nikogo nie
napadają i nie walą maczugami po łbach, ale za to mądrze i
skutecznie czyszczą z grosza kieszenie wielu, złowionych w sidła
hazardu, spragnionym adrenaliny i wygranej naiwniakom.
I
jest jeszcze ogromna większość zwykłych ludzi, którzy nie piją,
nie rozpuszczają forsy na hazard i wątpliwej jakości rozrywki, i
dzięki Bogu jeszcze nie chorują, których w normalny dzień ciężko
zobaczyć, bo tylko przemykają się ulicami. Oni nigdy nie maja
czasu, bo ciągle pracują: w domu, w lesie, w tartakach, na
budowach, w urzędach, w szkołach i wielu innych miejscach, aby
jakoś związać koniec z końcem i zapewnić utrzymanie, i jakąś
tam przyszłość swoim dzieciom. Często codziennie, za marne grosze
wypłacane przez różnych cwanych wykonawców, podwykonawców,
ajentów i podajentów – bez ubezpieczenia i stałej umowy o pracę,
harują codziennie po kilkanaście godzin i widać ich tylko w
niedzielę w kościele. I są też tacy, których można spotkać
tylko dwa albo trzy razy w roku – na Boże Narodzenie i Święta
Wielkanocne i czasami na wakacjach, bo tutaj, wbrew powtarzającym
się obietnicom kurczowo trzymających się władzy, często
nieudolnych polityków, nie było dla nich miejsca do życia i
wyemigrowali za pracą do dużych miast lub za granicę. I są też
ci najmłodsi i najważniejsi – nasze dzieci. To oni stanowią sól
i nadzieję tej ziemi. Ale kto o nich myśli? I kto się martwi o ten
nasz polski dom rodzinny? Chyba nie aktualnie rządzący Polską
politycy, którzy chyba już obrośli w tłuszcz i stracili kontakt z
rzeczywistością i zapomnieli, że zadaniem władzy jest realizacja
konstytucyjnych uprawnień obywateli. Dla nich liczą się tylko
sondaże wyborcze i wygrane wybory. A później, pal diabli to, co
się naobiecywało. Za cztery lata ludzie zapomną i będzie można
znowu obiecać im to samo.
Bircza, dnia 21.09.
2010r. Wiesław Hop
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz