środa, 25 marca 2020

Artykuł "Z przymrużeniem oka o lokalnej, podkarpackiej Polsce" napisałem już dziesięć lat temu. Myślę jednak, że niewiele stracił na aktualności i warto go przeczytać, tym bardziej, że ekipa, która wtedy trzymała stery i prowadziła nas ku przepaści, ponownie, korzystając z tego, że czas pożera pamięć, ponownie ma chrapkę na przejęcie władzy.

Z przymrużeniem oka o lokalnej, podkarpackiej Polsce




Wbrew temu, co niektórzy, na przykład takiej w Warszawie, mogą sobie pomyśleć; powiatowe miasta Podkarpacia i przynależące do nich gminy nie leżą na końcu świata. Przekonał się tym każdy, kto chociaż raz, na chwilę, w ostatnim czasie, pojawił się na ulicach naszych urokliwych, gminnych miejscowości.
Od razu widać, że w niczym nie odstajemy od pozostałej części Polski: Wszędzie kręci się mnóstwo ludzi, którzy coś kupują, coś załatwiają. Jest ciasno i tłoczno. Parkingi przez cały dzień zapchane samochodami, że nigdzie nie wciśniesz zapałki. Tu i tam, w zasięgu wzroku, coś się buduje. I to są nie tylko prywatne inwestycje, bo rozkopana jeszcze w niektórych miejscach ziemia przypomina, że w mieście i powiecie realizuje się jakieś publiczne inwestycje.
Na głównych ulicach, przed urzędami i gminnymi ośrodkami kultury, sportu i turystyki (taką często wdzięczną nazwę noszą te instytucje), w niektóre dni tygodnia przed południem, można zobaczyć ludzi w garniturach, pod krawatami, twardo trzymających w rękach teczki na dokumenty, którzy często zbijają się w małe, sympatyzujące ze sobą, grupki i coś tam szepczą, coś tam ustalają. To rajcy miejscy, powiatowi i gminni ( którym w wyborach cztery lata temu powierzyliśmy nasze losy), którzy niczym wolni obywatele na forum romanum, pozują na – walczących z globalnym ociepleniem i decydujących o losach świata - wielkich polityków, zawierają drobne koalicje i ustalają strategie obrad i głosowań w czasie mającej się odbyć tego dnia sesji. Czasami przyłączy się do nich z jakimś problemem onieśmielony sołtys, albo urzędnik lub drobny przedsiębiorca. To tak zwani lobbyści. Oni zabiegają o poparcie dla swoich spraw, bo sami głosu nie maja. Niekiedy trafi się jakiś rekin finansowy, którzy dużo obiecuje, ale mało daje i w rzeczywistości chodzi mu głównie o swój własny, prywatny interes. A więc wszystko, jak w wielkim świecie.
Prezydenci, wójtowie i radni jeszcze są spokojni; wieżą, że ostatnim rzutem na taśmę uda się zrobić dla gawiedzi cos spektakularnego, co przechyli sympatię wyborców w ich stronę, i po cichu liczą na reelekcję. Ale bardziej zapobiegliwi już rejestrują komitety wyborcze, myślą o „bilbordach” i sloganach wyborczych, już szukają stronników i poparcia. Dużo chętniej, niż jeszcze pół roku temu, poznają znajomych i ściskają im ręce...
Ale dajmy spokój radnym. Bo oto inna grupa społeczna, mająca czynne prawo wyborcze, dyspozycyjna i chętna do współpracy, domaga się żeby ją zauważono: To tak zwane uliczne lekkoduchy: ludzie typu - „Niech żyje wolność, wolność i swoboda, kieliszeczek wódki i dziewczyna młoda...”, którzy całe dnie spędzają na parkingach w rynkach i w okolicach barów. Schodzą się tutaj pobliskich ulic i miejscowości, mając nadzieję, że trafi się u kogoś małe rąbanie drewna na opał, odrzucanie śniegu, czy inna drobna robótka, która przyniesie parę groszy; albo że jakaś poczciwa dusza - zagadnięta słowami: „Kopsnij szluga na warę”, a potem „Pożycz dwa złote.”- nie odmówi pomocy, co, czerwonym winem, wydatnie wzbogaci nudne życie towarzyskie.
W ośrodku zdrowia, w długich kolejkach, nie tylko do specjalistów, czekają ludzie dbający o zdrowie, którzy chcą się dostać do lekarza. Niektórzy z nich, nie mogąc godzinami wysiedzieć na twardych krzesłach, wychodzą na zewnątrz, niby to, złapać świeżego powietrza i rozprostować nogi. A w rzeczywistości drepczą po wąskich chodniczkach pobliskich uliczek i innych zakamarkach, złaknieni nikotyny, niecierpliwie kurzą cygara. Tych samych ludzi można później zobaczyć szukających tańszej apteki. Tam dopiero każdego coś ściska za serce, bo trzeba płacić wysokie rachunki, a w portfelach, zwłaszcza pod koniec miesiąca, pusto. Ale o nich wiele nie powiemy. Chyba tylko to, że są cierpliwi, uparci i wytrwali, bo na przekór różnym, rzucanym im pod nogi kłodom przez urzędników Narodowego Funduszu Zdrowia, domagają się swoich konstytucyjnych praw i mają zdrowie żeby się leczyć. Chciałoby się zapytać: Gdzie się podziała, ta znana nam z amerykańskich filmów, idea lekarza rodzinnego, zawsze uśmiechniętego, gotowego do poświęceń, często nocą, samotnie, jednokonna bryką przemierzającego duże połacie prerii, aby tylko zdążyć odwiedzić w domach wszystkich potrzebujących pomocy pacjentów?
O tym, że nie leżymy na końcu świata, świadczy również to, że nie omijają nas całkowicie wielkie afery, o których codziennie trąbi się w telewizji. Bo, jak słyszeliśmy, ponoć także w naszej piłce nożnej umoczyła nieco swój szkaradny dziób, trochę już zapomniana, afera futbolowa. Wprawdzie na razie nie słychać, abyśmy mieli jakieś poważniejsze związki z aferą hazardową. Ale, podobno, w okolicznych lokalach rozrywkowych, w których rzadko bywam, ukrywa się w kątach sporo jednorękich bandytów, którzy stale czyhają na forsiastych klientów. Złośliwi powiadają, że oni nawiązują do dawnych zbójeckich tradycji. Wprawdzie nie działają tak ostro, jak chociażby osławiony Diabeł Łańcucki - który, jak podają miejscowi historycy, często zapuszczał się w okolice Przemyśla i Birczy, a w Dubiecku w lochach więził swoje ofiary - czy inni dawni lokalni, mniej znani opryszkowie, nikogo nie napadają i nie walą maczugami po łbach, ale za to mądrze i skutecznie czyszczą z grosza kieszenie wielu, złowionych w sidła hazardu, spragnionym adrenaliny i wygranej naiwniakom.
I jest jeszcze ogromna większość zwykłych ludzi, którzy nie piją, nie rozpuszczają forsy na hazard i wątpliwej jakości rozrywki, i dzięki Bogu jeszcze nie chorują, których w normalny dzień ciężko zobaczyć, bo tylko przemykają się ulicami. Oni nigdy nie maja czasu, bo ciągle pracują: w domu, w lesie, w tartakach, na budowach, w urzędach, w szkołach i wielu innych miejscach, aby jakoś związać koniec z końcem i zapewnić utrzymanie, i jakąś tam przyszłość swoim dzieciom. Często codziennie, za marne grosze wypłacane przez różnych cwanych wykonawców, podwykonawców, ajentów i podajentów – bez ubezpieczenia i stałej umowy o pracę, harują codziennie po kilkanaście godzin i widać ich tylko w niedzielę w kościele. I są też tacy, których można spotkać tylko dwa albo trzy razy w roku – na Boże Narodzenie i Święta Wielkanocne i czasami na wakacjach, bo tutaj, wbrew powtarzającym się obietnicom kurczowo trzymających się władzy, często nieudolnych polityków, nie było dla nich miejsca do życia i wyemigrowali za pracą do dużych miast lub za granicę. I są też ci najmłodsi i najważniejsi – nasze dzieci. To oni stanowią sól i nadzieję tej ziemi. Ale kto o nich myśli? I kto się martwi o ten nasz polski dom rodzinny? Chyba nie aktualnie rządzący Polską politycy, którzy chyba już obrośli w tłuszcz i stracili kontakt z rzeczywistością i zapomnieli, że zadaniem władzy jest realizacja konstytucyjnych uprawnień obywateli. Dla nich liczą się tylko sondaże wyborcze i wygrane wybory. A później, pal diabli to, co się naobiecywało. Za cztery lata ludzie zapomną i będzie można znowu obiecać im to samo.


Bircza, dnia 21.09. 2010r. Wiesław Hop

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz