środa, 11 czerwca 2025

Zapraszam na chwile rozrywki z moim opowiadaniem ZŁAMANE SERCE. Myślę, że nadaje się do czytania. Miłość, jakakolwiek by ona nie była, szara, ledwie "żyjąca", czy rozpalona do czerwoności, zawsze jest wdzięcznym tematem dla autora i czytelnika. 


ZŁAMANE SERCE

 

 

Wieczór powinien się udać – myślałem – przyglądając się krytycznie w dużym, trzyczęściowym lustrze. Chwilę później wyruszyłem z Jerzym w kierunku domu ludowego. Gęsta, szara mgła zalała dolinę. Na ciężkim, nisko opuszczonym niebie nie widać było śladu gwiazd. W połowie drogi Jerzy odwrócił się i powiedział:

- Pamiętaj, na zabawie nie możesz się wstydzić. Dziewczyny kochają śmiałych facetów. W tańcu, lubią kiedy je mocno obejmujesz w talii, przyciskasz do siebie; kiedy kręci im się w głowie od szybkich obrotów i nie mogą oddychać; czasami bronią się, protestują, że to za szybko, ale to lubią...

W jasno oświetlonym korytarzu domu ludowego stało już sporo osób. Z trudem przepchnęliśmy się do środka. Czteroosobowa orkiestra grała jakąś sentymentalną melodię. Na parkiecie tańczyły cztery pary.

Usiedliśmy obok okna, przy ostatnim, wolnym jeszcze stoliku. Piliśmy czerwone, cierpkie wino. W sąsiedztwie siedziało kilka wesoło usposobionych dziewczyn. Jedna z nich, zgrabna lalunia o wyjątkowo dużych, ciemnych i błyszczących oczach, od razu mi się spodobała. Miała na imię Agnieszka i coś takiego w swoim wyglądzie i zachowaniu, co sprawiało, że ani na chwilę nie mogłem oderwać od niej oczu. Pokonując wrodzoną nieśmiałość, wsparty rozgrzewającym działaniem wina, podszedłem do niej.

- Przepraszam, czy mogę cię prosić – powiedziałem, wykonując śmieszny, przypominający ukłon ruch ciałem.

- Chętnie – zgodziła się.

Była o głowę niższa ode mnie. Bardzo elegancka, gustownie ubrana i wesoła jak skowronek. I jakby tego jeszcze było mało, żeby całkowicie zawrócić mi w głowie, dobrze tańczyła, jak prawdziwa cyganka z wędrownego taboru, wychowana przy dźwiękach gitary i płonącym ognisku. Nic więc dziwnego, że od razu przypadliśmy sobie do gustu i bawiliśmy się razem do końca zabawy.

Noc już ustępowała, kiedy wyszliśmy ze świetlicy. Mgła zrzedła. Na blednącym niebie jarzyło się jeszcze kilka porannych gwiazd. Łagodny mróz związał wierzchnią warstwę ziemi. Odprowadziłem ją do domu. Mieszkała wysoko pod lasem, na końcu sąsiedniej wioski. Przed rozstaniem długo staliśmy w pustym sadzie. Nie pamiętam o czym rozmawialiśmy. Od tej nocy, przez dwa tygodnie, spotykaliśmy się codziennie.

Spadł gęsty śnieg. Chodziłem do niej, brnąc kilka kilometrów pod górę, wąską, zawianą ścieżką. A czas szybko mijał.

 

Po dwóch tygodniach wyjechała. Ukończyła szkołę dziewiarską i postanowiła jak najszybciej podjąć pracę. Przy pożegnaniu przycisnąłem ją mocno do siebie, spojrzała na mnie pytającym, czułym wzrokiem.

- Być może nie jest to miejsce na to, co chcę ci powiedzieć, ale nie mam wyboru. Dzisiaj wyjeżdżasz, chcę abyś wiedziała, że nie ma dla mnie innej dziewczyny... Kocham cię!

Przez chwilę milczała, po czym ścisnęła mi mocniej rękę i poważnie odpowiedziała:

- Adaś, widzisz te góry porośnięte lasem? One tutaj pozostają, a wraz z nimi moje serce i moje uczucie do ciebie. Każdego ranka, kiedy się obudzisz, pomyśl, że cię kocham i czekam na ciebie. Za pół roku zdasz maturę. Wtedy się pobierzemy. Tymczasem będę do ciebie pisała, tęskniła i marzyła o naszych wspólnych spacerach...

Tydzień później otrzymałem od niej czuły list. Odtąd pisywaliśmy do siebie systematycznie jeden raz w tygodniu. W każdy piątek uciekałem z ostatnich lekcji, by jak najszybciej przeczytać czekającą na mnie w domu korespondencję. W ostatnią sobotę każdego miesiąca przyjeżdżała do rodziców, wtedy się spotykaliśmy. Zwykle siedzieliśmy do późna, rozmawiając na różne tematy. Patrzyłem na nią zakochanym wzrokiem. Całowaliśmy się. Po każdym spotkaniu wracałem coraz bardziej oszołomiony zalewającym mnie uczuciem miłości.

Minęły dwa miesiące. Razem spędziliśmy Święta Bożego Narodzenia i noc sylwestrową.

W którąś marcową sobotę obiecała przyjechać do domu, mieliśmy się spotkać na dyskotece. Spóźniała się, czekałem na nią do północy. Nie mając co ze sobą zrobić grałem z kim popadło w sąsiedniej sali w tenisa stołowego.

Gdy było już jasne, że nie przyjdzie, zmęczony i załamany wszedłem na salę taneczną. Trójkąty kolorowych świateł krążyły po suficie. Tuż przy wejściu tańczyła Marzena – koleżanka Agnieszki.

- Hej, Adam! – krzyknęła, gdy się do niej zbliżyłem. – Ciągle czekasz na Agnieszkę?

- Właściwie już nie... – skłamałem.

- To chodź,  pokręcimy się trochę.

Tańcząc zapomniałem o rzeczywistości. Wydawało mi się, że jestem z Agnieszką, że czuję na twarzy jej gorący oddech, miły, wręcz oszałamiający zapach ciała. Wszystko to sprawiło, że zupełnie straciłem głowę – niemal odpłynąłem... Więc, gdy światło przygasło, pochyliłem się i zupełnie nie zdając sobie sprawy z tego, co robię, pocałowałem dziewczynę w usta.

-        Agnieszka... – wyszeptałem.

-        A jednak, miałam rację! – wesoły, drwiący głos przywołał mnie do świadomości. -Jesteś naiwny – roześmiała się. – Nic nie wiesz. A ona ma już innego chłopaka, z mieszkaniem w mieście. Rozumiesz?

Fala dziwnego uczucia ze zdwojoną siłą napłynęła mi do serca. Jednocześnie odczułem przerażającą obcość otaczających mnie ludzi. Muzyka ucichła. Wyszliśmy na zewnątrz budynku. W głowie mi się zakręciło i wydawało mi się, że za chwilę stracę świadomość. Marzena położyła rękę na moim ramieniu i mocno przylgnęła do mnie. Musnęła wargami moje usta.

– Agnieszka, Agnieszka... Tak bardzo cię kocham – wyszeptałem oszołomiony.

Tej nocy postanowiłem skończyć z tą nieprawdziwą miłością. Chodziłem na dyskoteki, tańczyłem, zaczepiałem dziewczyny. Jednakże nic nie pomagało. W żaden sposób nie mogłem zatrzeć obrazu okrągłej, uśmiechniętej buzi Agnieszki i podświadomie ukrywałem to przed sobą. Czekałem na list, który nadszedł w piątek przed Świętami Wielkanocnymi.

„...Słońce wschodzi, unosi się coraz wyżej. W południe osiąga zenit i wtedy jest najgorętsze, po czym zaczyna opadać. Tak było z naszą miłością. Przygasła i zbladła. Poznałam innego chłopca, dojrzałego mężczyznę z poważnymi zamiarami. A najważniejsze, że jest tutaj ze mną i spotykamy się codziennie. Nie możesz mi mieć tego za złe...”

Przeczytałem te zdania spokojnie. List włożyłem do koperty i podarłem na drobne części. Wrzuciłem je do rzeki... Długo patrzyłem, jak strzępy listu spływają w dół, kołysząc się na falach. Następnego dnia napisałem do niej:

„Masz rację, to nie była miłość. Słońce nagrzewa ziemię, wieczorem chowa się za horyzontem pozostawiając ciepło, które pozwala przetrwać noc. Następnego dnia wschodzi, wznosi się, i znowu góruje... A zachodząc pozostawia gwiazdy i księżyc – strażników śpiącego króla. Miłość, która nie potrafi przetrwać jednej nocy, nie jest prawdziwą miłością. Nie mam do ciebie żalu. Jutrzejszy dzień zatrze wspomnienia. Życzę ci dużo szczęścia. Żegnaj!”

Wysiłkiem całej woli starałem się ukrywać dławiące mnie uczucie. Dni stały się nudne, bezcelowe. Godziny upływały nie przynosząc żadnej ulgi, żadnego ukojenia. W Wielkanocny Poniedziałek, po południu, wyprowadziłem z garażu motocykl. Szybka jazda zawsze sprawiała mi przyjemność.

Zbliżał się wieczór. Po drodze wzdłuż wsi spacerowały świątecznie ubrane dziewczyny. Na końcu wsi, tuż za ostatnimi zabudowaniami rozciągał się odcinek prostej drogi, kończący się ostrym zakrętem z zabezpieczającym wysokim, grubym murem, na którym namalowano czerwoną strzałkę wskazującą kierunek jazdy. Przyspieszyłem. Ostre, świszczące powietrze wyciskało łzy z oczu... Nie próbowałem skręcić.


            Po sześciu miesiącach wyszedłem ze szpitala. Dzień był pogodny, piękny. Wesoło szumiały zielone jeszcze liście drzew. Szedłem utykając na lewa nogę. W drugim tygodniu pobytu w domu wybrałem się na dyskotekę. Na parkiecie królował już nowy taniec. Tam też dowiedziałem się, że w najbliższą sobotę odbędzie się ślub Agnieszki.

W sobotę o czternastej trzydzieści zatrzymałem się przed kościołem. W środku huczały organy. Pół godziny później orszak ślubny wyszedł na zewnątrz. Stanęli przed bramą. Spojrzałem na moją sztywną lewą nogę, potem przeniosłem wzrok na pannę młodą. Nie była ładna, nie była warta takiej miłości. Nawet z daleka widać było szeroką bliznę na jej policzku. Proste, zbyt sztywne, rude włosy wychodziły spod źle upiętego welonu. Zawróciłem, i szybko ruszyłem motorem w dół ulicy.

Wciąż jeszcze była mi bliska. Wciąż jeszcze ją kochałem, pragnąłem jej i nie potrafiłem się od niej uwolnić. I tak musiało pozostać, chociażby tylko dlatego, że pozostała w moim życiu pierwszą i ostatnią kobietą, która złamała i serce.

 

Wiesław Hop


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz