niedziela, 18 maja 2025

 

Moda na czytanie

 

Był późny zimowy wieczór. Mroźno. A na dodatek śnieg, z którym nie radziły sobie zamarzające wycieraczki, od godziny padał jak jasna cholera. Przysłaniał widoczność, zmuszając mojego, siedzącego za kierownicą radiowozu, starszego kolegę, sierż. sztab. Adama, pamiętającego dobrze zamierzchłe już czasy nieboszczki milicji, do mrużenia oczu i wyjątkowej ostrożności.

Wracaliśmy do komisariatu w Cisnej, już prawie pustą o tej porze, drogą wojewódzką nr 893 z Izby Wytrzeźwień w Sanoku, gdzie z awantury domowej zawieźliśmy i pozostawiliśmy do wytrzeźwienia stałego bywalca z Dołżycy. Facet miał na imię Bolesław i, jak przystało na


prawdziwego, twardego, a nie tylko medialnego, bieszczadzkiego zakapiora „Bolka”, który pracował jako drwal w miejscowym nadleśnictwie, gdy przekroczył miarę w piciu, dawał swojej kobiecie i nam mocno do wiwatu... Dzisiaj jednak był w wyjątkowo łagodnym usposobieniu; wyjątkowo „uprzejmy”, bo nie próbował, jak zwykle, zdemolować nam kabaryny; a w zamian umilał nam czas swoimi – jak on to je sam nazywał – szantowymi piosenkami, które jednak z morzem, nawet tym niewielkim, naszym, bieszczadzkim i żeglarstwem, przeważnie niewiele miały wspólnego. Ale może chodziło mu o tą umowną, wspólną, łączącą je nić w postaci „wódy”, od której przecież, wiadomo, żaden szanujący się prawdziwy korsarz - niezniszczalny, zakonserwowany solą i śledziami morski wilk, tak jak i stały bywalec, słynnej już w całej Polce „Siekierezady” – kultowego lokalu w Cisnej, nad którą szczęśliwie od lat czuwa, wiecznie żywy, duch pisarza Edwarda Stachury - nie powinien stronić.

Pozwalaliśmy mu śpiewać, bo miał niezły, przyjemny dla ucha wokal i takiego powera, taką moc w głosie, że wydawało się, że gdyby się postarał i akurat był trzeźwy, mógłby bez problemu dublować słynnego greckiego piosenkarza Denisa Lusosa. Dlatego wierzyliśmy mu, gdy chwalił się, chociaż nie był jeszcze stary, że za młodych lat koncertował z własną kapelą na weselach i zabawach w całych Bieszczadach oraz na dansingach w restauracji „Młyn” w Ustrzykach Dolnych. Jedyny problem stanowiło to, że teksty tych swoich, często śmiesznych i dosadnych piosenek modyfikował na bieżąco, i to w taki sposób, żeby na każdym kroku wbijać nam w tyłki szpilę. Przy czym, wszędzie gdzie tylko się dało, wtykał taką oto przyśpiewkę, stanowiącą coś w rodzaju uszczypliwego refrenu albo bojowego zawołania. Leciało to jakoś tak:

 

„Policja tu, policja tam.

Policja chuja zrobi nam!

A pewien pies się mocno wściekł

I zaraz potem szybko zdechł.”

 

Przymykaliśmy na to oczy, bo czego to człowiek nie zrobi dla dobrej muzyki i świętego spokoju... I docenialiśmy jego poczucie humoru, ten niewątpliwy, może nie do końca jeszcze odkryty, talent ludowego twórcy, bo miał jakąś zdolność do układania satyrycznych, wpadających w ucho, prostych rymów.

 

Gdy dojechaliśmy do ulicy 3-go Maja w Lesku, w głośniku naszego radiotelefonu coś przeraźliwie zapiszczało, zakrztusiło się i zaskrzeczało kilka razy, po czym, niczym zza dalekiej wody, przez te trzaski i piski przebił się chropawy, głęboki i tajemniczy głos Luisa Armstronga, w którym rozpoznaliśmy naszego szefa, podkom. Macieja Twardego:

- Dziesięć – sześćdziesiąt cztery, zgłoś się dla sześćdziesiąt!

Z taką męską, podniecającą chrypą, facet robił duże wrażenie na kobietach. I miał powodzenie. Leciały na niego szczególnie te miłe, delikatne, pachnące drogimi perfumami, atrakcyjne lalunie pod czterdziestkę z luksusowych fur, samotnie zwiedzające Bieszczady; bo ich bogaci, wiecznie zatroskani o pieniądze i notowania swoich firm, przeważnie starsi o kilkanaście lat mężowie, nie mieli na to czasu albo ochoty.

- Tu sześćdziesiąt cztery. Zgłaszam się dla sześćdziesiąt – odpowiedział Adam.

- Gdzie jesteś?

- Jeszcze w Lesku, ale już wracam do bazy z „domu chłopa” w Sanoku.

- Rozumiem. To dobrze, że wracasz. Tylko uważaj na siebie, bo droga jest dzisiaj cholernie śliska. – Stary chyba by nie przeżył, gdyby tego ostrzeżenia głośno nie wypowiedział. Może obawiał się, że jak rozbijemy jeden z dwóch radiowozów, które mieliśmy na stanie w komisariacie, to komendant powiatowy, nie tylko kierowcy, ale i jemu pojedzie po premii - I przywieź mi po drodze, jeżeli ci to nie sprawi problemu, jakąś dobrą książkę do czytania.

- Zrobi się, szefie. Może być jakiś klasyczny polski kryminał? – Adam, jakoś tak półgębkiem, uśmiechnął się do mikrofonu i jednocześnie, konspiracyjnie, mrugnął do mnie lewym okiem.

- Jasne – zgodził się Twardy. - Tylko niezbyt gruby. Taki na jedno posiedzenie, żebym nie zarwał całej nocy...

„Facet ma olej pod sufitem. I dobrze kuma. – myślałem. – Nie ma nic przyjemniejszego, przy takiej wrednej pogodzie, gdy na dworze ciemno, zimno, a wiatr piźdździ tak, że o mało człowiekowi łba nie oberwie, od wygodnego fotela na biegunach, stojącego przy kominku, na którym jasnym płomieniem buzują brzozowe polana, i ciekawej lektury. Nic tylko siedzieć, grzać się i czytać!”

Byłem młodym gliniarzem i dopiero trzy miesiące wcześniej przeniosłem się z Krakowa, z kompanii patrolowo-interwencyjnej, gdzie odsłużyłem trzy lata, do komisariatu w Cisnej, ale wiedziałem że Stary ma w domu kominek, często wychwalał jego zalety, i lubi czytać, bo kilka razy słyszałem już podobne komunikaty. Nigdy jednak nie pełniłem służby z kimś, kogo bezpośrednio prosił o podrzucenie książki. Prawdę mówiąc, dziwiłem się, albo inaczej, podziwiałem go, że tyle czyta. Teraz ogarnęły mnie nawet, muszę to przyznać, mieszane uczucia: z jednej strony poczułem zazdrość, coś w rodzaju lekkiego ukłucia, że nie jestem na jego miejscu. Przyjemnie przecież byłoby zasiąść w fotelu przed kominkiem, pobujać się, pogrzać w kojącym cieple płonących polan, a nawet zdrzemnąć się z godzinkę. Z drugiej zrobiło mi się trochę wstyd, bo ja również kochałem książki, ale ostatnie kłopoty, związane ze zmianą miejsca pracy i przeprowadzką spowodowały, że jakoś się trochę zaniedbałem i czytałem niewiele, więc on, pod tym względem, niewątpliwie bił mnie na głowę.

- No, to jedziemy do biblioteki – zadecydował Adam, znowu tak jakoś tajemniczo, jakby trochę ironicznie, się uśmiechając. Widać, chłop nie cenił książek, ani tego typu intelektualnej rozrywki, które one ze sobą niosą, i miał ochotę pożartować sobie trochę z naszego przełożonego. Ale widząc, że nie podejmuję tematu, ugryzł się w język i zamilkł.

Chwilę później zawrócił na najbliższym skrzyżowaniu. Jednak, ku mojemu zaskoczeniu, zamiast skierować się na Wesołą, gdzie znajdowała się, o ile się orientowałem, czynna jeszcze o tej porze, wypożyczalnia miejskiej biblioteki, albo do któregoś supermarketu ze stoiskiem książkowym, pojechał prosto na Osiedle Witosa, do całodobowego sklepu spożywczo-monopolowego, gdzie czasami, późną nocą, wracając z izby wytrzeźwień, kupowaliśmy coś smacznego do przegryzienia w radiowozie przed śniadaniem.

„No, i sprawa się wyjaśniła. Takie jaja... Więc o to tylko w tym całym gadaniu o książkach chodziło. Że też wcześniej na to nie wpadłem” – myślałem zaskoczony i jakby trochę zdegustowany, czerwieniąc się w duchu z własnej głupoty, gdy Adam przyniósł i wrzucił do schowka, niezbyt dokładnie owiniętego w biały papier pakunkowy, „Pana Tadeusza”. Na szczęście nie zorientował się, że dałem się nabić w butelkę, bo miałbym przechlapane i przez najbliższe miesiące stałbym się w komisariacie obiektem powszechnych, chociaż może niezbyt ostrych żartów.

 

Kilka lat później, na spotkaniu towarzyskim w pięknej, przestronnej i bajkowej sali bankietowej w restauracji „U Trolla”, w którym uczestniczyły także nasze żony, kilku miejscowych dygnitarzy i komendanci z powiatu, gdzie spotkaliśmy się, żeby z honorami – dobrym jedzeniem, rozmową, muzyką i tańcami – uczcić przejście na zasłużoną emeryturę jednego z starszych kolegów, podkom. Twardy, około północy, gdy z czachy już mu się dymiło jak z komina, postanowił wznieść kolejny toast i przy okazji zabłysnąć jeszcze jedną dobrą, inteligentną, pożegnalną mową, na którą odchodzący z pewnością zasługiwał.

Krzesło zaskrzypiało, stary wydostał się za stołu. Stanął mocno w rozkroku, na chwiejących się nogach. Odsapnął. Wyprostował się, poprawił na nosie okulary. Powiódł wzrokiem dookoła po uczestnikach imprezy, uciszając towarzystwo. Przez chwilę milczał, budując napięcie, po czym wyciągnął przed siebie rękę, w której trzymał napełniony kielich, i powiedział:

-  Powiem ci, Zbyszek, tak już na pełnym luzie, nie jako twój komendant, przełożony, bo od dzisiaj jesteś już zasłużonym emerytem, ale jako człowiek, że tak powiem, występujący tutaj zupełnie inkognido...

Spojrzeliśmy na niego, jak na idiotę...

Ale nie! Idiotą to on na pewno nie był. Więcej, nie skłamię, jeżeli powiem, że był bystrym, inteligentnym facetem. I w robocie radził sobie nadspodziewanie dobrze. Ale po prostu czegoś mu brakowało, bo „czytał” książki nie takie, jak trzeba. I lepiej na tym wychodził, gdy trzymał się ściśle policyjnego żargonu.

 

Wiesław Hop

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz