Wiesław Hop
PORANEK
PEŁEN NADZIEI
Rozdział pierwszy
1
Na bezchmurnym niebie żarzyły się
już pierwsze gwiazdy, a lekki ciepły wiatr zawiewał od strony
Sanu. Opadające z drzew liście szeleściły jesiennie. Kończyło
się lato. I nadchodziła długa, pogodna, a może słotna jesień –
tego nigdy nie można przewidzieć.
Andrzej Cybulski wyszedł z domu. Miał
na sobie dżinsowe, wycierane spodnie i delikatną koszulę bez
rękawów w kolorowe paski, a do kompletu białe adidasy. Miał
szczupłą, wysportowaną sylwetkę (od dwóch lat uprawiał
kulturystykę) i kędzierzawe, jasne włosy. Lubił się dobrze
ubierać. Modny strój poprawiał mu samopoczucie i pomagał
pokonywać wrodzoną nieśmiałość.
Pochodził z ubogiej, chłopskiej
rodziny i odkąd pamiętał, dokuczał mu notoryczny brak pieniędzy.
Nigdy nie miał ich zbyt wiele i nie nauczył się oszczędzać, tak
jak to podobno robią mądrzy ludzie z zadatkami na bogaczy, do
których on niestety nigdy nie będzie mógł się zaliczyć. Nawet
teraz, pracując już od roku, nie zaoszczędził ani grosza.
Pieniądze przeciekały mu przez palce. Tak jak większość młodych
ludzi wydawał je bez skrupułów na zabawy, alkohole i dziewczyny. W
czasach licealnych uzupełniał skromne kieszonkowe, rozładowując
wagony węgla albo cementu na stacji kolejowej w Dynowie przez kilka
dni w miesiącu. Urywał się wtedy z lekcji, ale ponieważ dobrze
radził sobie z nauką, wychowawca nie robił z tego problemu. Na wsi
trudniej było o dodatkowe, dobrze płatne zajęcie. Pomimo to żył
cały czas beztrosko, nie martwiąc się o przyszłość.
Dobre samopoczucie mąciła mu tylko
myśl o czekającej go niebawem służbie wojskowej, od której nie
zdołał się wymigać. Nie miał wady wzroku, ani wady kręgosłupa,
czy jakichkolwiek wtyków w komisji wojskowej, toteż bez problemu
został zakwalifikowany jako najwyższy gatunek mięsa armatniego, z
przeznaczeniem do natychmiastowego odstrzału. Traktował to jako zło
konieczne, kwitując powiedzeniem: „Dwa lata wyrwane z kalendarza”.
Co oznaczało: najlepsze dwa lata życia stracone bezpowrotnie.
„Wchodzisz w bramę koszar na kacu bez grosza przy duszy i po
dwudziestu czterech miesiącach – jeżeli miałeś szczęście i
nie spotkało cię coś złego w rodzaju przedłużenia służby –
wychodzisz bez grosza z zepsutym żołądkiem. A te wszystkie
patriotyczne słowa o obowiązku wobec ojczyzny, które przy różnych
okazjach wypowiadali nadęci faceci, czerwoni na twarzach od nadmiaru
wódki, z mocno zaokrąglonymi brzuchami, robiący nieraz kariery
polityczne, to tylko zwyczajne mydlenie oczu” – tak myślał.
Ojczyzna mogła się bez niego obejść, nie była przecież w
wielkiej potrzebie. Zresztą mógł się jej przysłużyć w inny
sposób – chociażby uczciwie zarabiając na życie i płacąc
podatki.
Nie był jednak mięczakiem. Wiedział,
że potrafi, nie gorzej od innych, odbębnić swoją dolę, nawet
gdyby okazała się gorsza niż myślał. Podświadomie coś go
nawet ciągnęło do wojska. Zwłaszcza teraz, gdy od trzech tygodni
posiadał w kieszeni darmowy bilet na przejazd do Żar.
Służba wojskowa zbliżała się
nieuchronnie z szybkością armatniego pocisku. Odczuwał nawet z
tego powodu pewien rodzaj dumy, ale tę ukrył gdzieś głęboko i
nikomu o tym nie mówił.
Idąc na zabawę, w kieszeni posiadał
kilka tysięcy złotych z odprawy przysługującej poborowym i
teoretycznie powinien czuć się cholernie dobrze. Coś jednak nadal
dręczyło go w środku, pomimo, że dawno pogodził się z sytuacją.
Ale machnął na to ręką i postanowił, mimo wszystko, porządnie
się zabawić, postawić coś chłopakom, no i przyzwoicie rozstać
się z Kasią.
„Niech to będzie wielka, pożegnalna
popijawa, o której długo nie zapomną”, myślał.
Powietrze pachniało jesienią. Zapach
więdnących traw i liści kojarzył mu się zawsze z wypasaniem
bydła na opustoszałych polach, krzykiem odlatujących kluczami na
południe żurawi, z pieczonymi kartoflami z czasów dzieciństwa,
pierwszymi jesiennymi przymrozkami, z rodzinna wsią – z tym
zagubionym pośród gór i lasów małym światem, który dobrze znał
i kochał. Wychował się bowiem w dolinie Sanu, w malowniczej wiosce
o tajemniczej nazwie Huta Brzuska, poznając wcześnie twarde życie
chłopów i drwali, i tajemnicę domowej produkcji spirytusu. Kochał
wieś – wszystkie te drewniane ciepłe domki i rodzimą przyrodę.
Tęsknoty za miastem nie rozbudził w nim nawet czteroletni pobyt w
Liceum Ogólnokształcącym w Dynowie. Ale z tego okresu pozostały
mu dwie namiętności – piłka nożna i miejski taniec, które
tworzyły ważną część jego dotychczasowego życia.
Noc zaczęła się krystalizować i
zrobiło się chłodniej. Na niebo wytoczyło się olbrzymie koło
srebrzystego księżyca, który przyćmił dalekie gwiazdy i jaśniej
oświetlił wąską, wiejską, asfaltową dróżkę.
Andrzej spojrzał na zegarek.
Dochodziła dwudziesta trzydzieści. Pomyślał, że jest już
spóźniony, ale miał nadzieję, że Kasia będzie na niego czekała.
Przyspieszył kroku, bo miał jeszcze do przejścia około kilometra.
Idąc mijał po drodze grupy młodzieży stojącej w pobliżu płotów.
Dużo motocyklistów i kilka samochodów wyprzedziło go i pojechało
w kierunku domu ludowego.
„Młodzież z sąsiednich wsi
tłumnie ściąga na zabawę”, pomyślał i poczuł w głębi serca
jakieś delikatne ukłucie i żal, że dla niego to już ostatnia
impreza w tym roku, bo po niedzieli wyjeżdża przecież do wojska.
2
We wsi wszyscy się znali i wieść,
że Andrzej Cybulski otrzymał bilet do armii dawno się rozeszła,
więc gdy pojawił się w drzwiach świetlicy, Paweł, organizator
zabawy, przyjaźnie klepnął go w plecy i powiedział:
- Schowaj pieniądze bracie! I pchaj
się do środka! Poborowi i żołnierze zawsze u nas mają wstęp
wolny. To takie stare, polskie, niepisane prawo.
- Dziękuję – odpowiedział
Andrzej. – Może później wypijemy razem butelkę czegoś
mocniejszego – zaproponował w drodze rewanżu.
- Do tego nigdy nie musisz mnie
namawiać. Chętnie obalę z tobą kilka kieliszków, ale dopiero po
północy – odpowiedział mężczyzna, który był komendantem
Ochotniczej Straży Pożarnej w Hucie Brzuskiej i kilka razy w roku,
ze swoimi ludźmi, z ramienia tej organizacji od dawna robił tego
typu imprezy, a zarobione pieniądze przeznaczał na sprzęt
strażacki, wyposażenie remizy i mikołajkowe paczki dla dzieci
szkolnych.
Czteroosobowa orkiestra, rozlokowana
na podwyższeniu sceny, grała bez wytchnienia już całą godzinę.
Na środku obszernej jak stodoła sali tanecznej kręciło się
kilkanaście par. Ale bardziej nieśmiali młodsi chłopcy i
dziewczyny podpierali jeszcze ściany i dodawali sobie odwagi,
częstując się papierosami i tanim winem. A przy stolikach w
pobliżu bufetu siedzieli butnie prawdziwi koneserzy wiejskich zabaw,
zwolennicy mocnych trunków i podwyższonej adrenaliny – starzy
kawalerowie, wiejskie zawalidrogi, czyhający na każdą okazję do
zrobienia solidnej burdy. Wszędzie było ciasno i głośno. Ludzie
wciskali się pomiędzy stoliki i co chwilę ktoś, pomagając sobie
rękami, przedzierał się w stronę wyjścia lub bufetu.
Kasia Konarska, uczennica czwartej
klasy Liceum Ogólnokształcącego w Dynowie zawsze na imprezach
cieszyła się wielkim powodzeniem. Dzisiaj także nie narzekała na
brak adoratorów i tańczyła nieprzerwanie od początku zabawy.
Wypiła już parę kieliszków i czuła ten lekki, rozbrajający
zawrót głowy, który powoduje, że dziewczęta, w sobotnią noc, na
chwilę tracą zdrowy rozsadek, ale w zamian zyskują jakąś
beztroskę, lekkość i swobodę, co jeszcze bardziej uwydatnia ich
niewinną, spragnioną miłości naturę. Teraz przytulała się w
tańcu delikatnie do Andrzeja, pozwalała się dotykać i ukradkiem
całować w usta, które rozchylała dziecinnie, wysuwając
jednocześnie do przodu czubek języczka. Miała dziewczęcą śliczną
buzię otoczoną złotymi lokami, sylwetkę dojrzałej kobiety i
rozbrajający uśmiech. Ubrana w podkreślającą biodra czerwoną
spódniczkę, sięgającą dobrze powyżej kolan i białą bluzkę z
dużym dekoltem, odsłaniającym jędrne piersi, sprawiała wrażenie
róży w pierwszych dniach rozkwitu.
Andrzej obejmował ją w talii,
wdychał zapach jej włosów i przy każdym obrocie delikatnie
przesuwał ręce po jej piersiach i biodrach. Czuł, jak jej piękne
ciało rozumie go, z wdziękiem pozwala się prowadzić, a wielkie
jak dukaty zielone oczy błyszczą z zachwytu.
- Taniec z tobą to prawdziwa
przyjemność – powiedział nieco onieśmielony jej urodą. „Kocham
cię mała, bo czymże innym może być to co czuję”, pomyślał,
ale nie zdobył się na to, aby głośno wypowiedzieć te słowa.
Zamiast tego pochylił się i
pocałował Kasię w odsłoniętą szyję. Zapach rozgrzanego tańcem,
młodego kobiecego ciała, pomieszany z delikatną wonią perfum,
przyjemnie podrażnił jego zmysły i przyprawił go o zawrót głowy.
W tej chwili był odurzony miłością do niej i pragnął, aby ta
noc nigdy się nie skończyła, a czas rozstania i odjazdu do wojska
nigdy nie nadszedł. Bo wydawało mu się, że kiedy wróci do domu
po dwóch latach, będzie już za stary na zabawy i na miłość.
„Dwa lata to naprawdę spory szmat
czasu”, przemknęło mu przez głowę. W głębi duszy obawiał
się, że może Kasię stracić, ale postanowił nie zdradzać się z
tymi rozterkami.
- Napijemy się czegoś? – zapytał,
gdy orkiestra zrobiła krótką przerwę.
- Chętnie – odpowiedziała,
opierając głowę na jego piersi. – Strasznie tutaj gorąco i w
ustach mi zaschło.
Trzymając się za ręce, przecisnęli
się do bufetu.
Przy stoliku pod oknem siedzieli z
dziewczynami koledzy Andrzeja. Dwaj z nich, Andrzej Wróblewski i
Jacek Pasternak, także otrzymali darmowe bilety na przejazd koleją
i szykowali się do woja; trzeci, Marcin Stadnik, miał już służbę
poza sobą. Był rezerwistą. Od roku pracował jako gajowy w
Leśnictwie Łodzinka i zamierzał się ożenić jeszcze przed
świętami Bożego Narodzenia. Może dlatego najwięcej żartował i
starał się utrzymać pogodny nastrój w całym towarzystwie.
- Hej, zakochani! Chodźcie do nas! –
krzyknął ponad głowami tłumu i pomachał ręką do Kasi i
Andrzeja. – Wypijemy po jednym, póki jeszcze wszyscy razem tutaj
jesteśmy.
Andrzej kupił kilka butelek pepsi,
jedno wino i butelkę wódki. Dźwigając to wszystko, oboje z Kasią
podeszli do stolika pod oknem.
- Nic się nie martw chłopie. Wojsko
to jest tylko wojsko, i nic więcej. A co to znaczy, każdy powinien
się sam przekonać – powiedział Marcin. Był już trochę
wstawiony. – Na bramie piszą tam: „Witamy Was”, a w środku
mówią: „Mamy was…”. I to jest cała cholerna tajemnica. Jakoś
musicie przez to przebrnąć. Ale skoro ja wytrzymałem, to i wam się
uda. I przyjdzie taki dzień, że zaśmiejecie się w twarz
sierżantowi, zaśpiewacie „Rezerwę” i pierdolniecie bramą
koszar, wychodząc na ulicę. I wtedy przy okazji zrozumiecie, czym
jest prawdziwe szczęście.
Pili po kolei z jednego kieliszka,
przepijając pepsi prosto z butelek, gdy dziewczyny powoli, lecz
systematycznie osuszały butelkę słodkiego wina. Dym z wypalanych
w ogromnej ilości papierosów mieszał się z unoszącym się z
podłogi kurzem i oparami rozlewanego z gestem alkoholu. Roześmiane
dziewczyny tuliły się do swoich chłopców, a ich skąpo
przyodziane, gorące ciała pachniały i budziły żądzę. Co pewien
czas któraś parka wymykała się na dłuższy spacer po wiejskich
dróżkach. Później wracała owiana chłodem rozgwieżdżonej nocy
i jakby jeszcze bardziej sobą zauroczona.
W świetlicy, nad głowami rozbawionej
młodzieży, unosiła się atmosfera beztroski i szczęścia. Tak
wieś żegnała swoich poborowych.
- A ja mam gdzieś cały ten szum
dookoła wojska. Dzisiaj chcę się po prostu porządnie napić i
dobrze się zabawić - powiedział Jacek Pasternak.
Podniósł się z krzesła i pociągnął
za rękę siedzącą obok niego Marię. Głowa mu się lekko chwiała.
Udawał twardziela, ale nie potrafił ukryć ogarniającego go
wzruszenia.
- Dali mi bilet go Gdańska, na drugi
koniec Polski. Marynarka wojenna, trzy lata... Wyobrażacie to sobie?
A ja właściwie jeszcze nigdy nie widziałem morza… z wyjątkiem
morza wódki, którą wypiło się na zabawach! – zażartował.
- No! To za naszą służbę dla
kraju! – rzekł Andrzej i wychylił do dna stojący przed nim
kieliszek żytniówki.
Kiedy muzykanci ponownie zaczęli
grać, wszyscy wstali od stolika i skierowali się na środek sali
tanecznej. Darek Wróblewski, trzeci z poborowych, który otrzymał
powołanie do jednostki rakietowej w Toruniu, potknął się o
wysunięte daleko nogi mężczyzny z Babic, zatoczył się i prawie
upadł na podłogę.
- Cholera jasna! Człowieku! –
zaklął. – Trzymaj może lepiej te nogi trochę bliżej dupy. Nie
siedzisz przecież w domu przed telewizorem.
Skarcony w ten sposób mężczyzna
uśmiechnął się. Od lat przychodził na każdą zabawę w okolicy,
ale prawie nigdy nie tańczył. Przeważnie pił alkohol z podobnymi
do siebie oprychami i szukał okazji do zwady. Lubił się bić.
Uważał, że to dobry sposób spędzania sobotnich nocy. Miał
prawie trzydzieści dwa lata i był w okolicy niekoronowanym królem
starych kawalerów, którzy na tyle rozkochali się w swobodnym,
beztroskim życiu, aby nie pozwolić żadnej kobiecie zarzucić sobie
spódnicy na głowę. Chociaż, czasami, zdarzało się, że któryś
z nich, przed czterdziestką, tracił rozum, zakochiwał się na
śmierć w młodszej od siebie o kilkanaście lat dziewczynie, łamał
swoje dotychczasowe zasady i dawał się wodzić za nos, jak cielę,
na niewidocznej gołym okiem, ale bardzo mocnej gumce od majtek.
- Parszywe pętaki – mruknął do
przyjaciół, otwierając następną butelkę wódki. – Rzygać mi
się chce od tego ich gadania o wojsku. Trzeba by im trochę nosa
przytrzeć. Co o tym sądzicie, chłopaki?
- Dobra myśl! – zgodził się jego
sąsiad o podłużnej, lisiej twarzy i przedwcześnie łysiejącej
głowie. Miał już dobrze w czubie, ale z przyjemnością wychylił
kolejny kieliszek. – Przyda im się trochę edukacji. Te gnojki
myślą, że tylko oni mają tu coś do powiedzenia.
Zanosiło się na porządną burdę.
Tymczasem ktoś zamówił piosenkę pod tytułem „Przyszedł czas,
gdy do wojska ruszałem”. Jej słowa mówiły o rozstaniu dwojga
ludzi, o wojsku, o zapomnieniu i zdradzie. Opowiadały historię
porzuconego przez narzeczoną żołnierza, która jednak nie każdemu
musiała się przydarzyć. Tak właśnie myślał Andrzej i jego
koledzy.
Tańcząc, uśmiechali się beztrosko,
pełni zaufania do swoich dziewczyn i młodzieńczej, niczym nie
skrępowanej wiary w życie. W końcu każdy z nich znał swoja
wartość i pielęgnował, wpajane od młodości, poczucie godności
osobistej. Więc budzący się niepokój został mężnie zduszony i
ukryty głęboko, gdzieś na dnie młodzieńczych serc.
Po północy orkiestra zagrała
„Rezerwę”, a po niej nastąpił kulminacyjny punkt programu –
walczyk czekoladowy. W sali panował ogromny zgiełk. Tancerze
wirowali zapamiętale. Spódniczki dziewczyn unosiły się,
odsłaniając zgrabne kolana i uda. Chłopcy przyciskali partnerki
mocno do siebie, i niby to przypadkiem, „bezinteresownie”,
przesuwali ręce w stronę zaokrąglonych bioder i pośladków. A
pomiędzy nimi, z wielką wprawą i swobodą, chodziły wybrane pary,
sprzedając tańczącym kawalerom czekolady dla ich dziewczyn.
Król dożywotnich kawalerów w
odpowiednim momencie, dokładnie obmyślonym wcześniej, precyzyjnym
ruchem, ale tak, aby wyglądało to naturalnie, prawie od niechcenia,
wysunął przed siebie nogę.
Darek Wróblewski, powracający z
dziewczyną do stolika, po raz drugi tej nocy potknął się o nogę.
Tym razem jednak upadł, uderzając głową o kant krzesła. Na
ustach siedzącego mężczyzny pojawił się niewinny, zanikający
uśmiech. Był pewny, że tym wypróbowanym, prostym sposobem udało
mu się sprowokować tego zarozumiałego szczyla do bójki.
- Oferma! – mruknął. – Patrz,
jak łazisz, gnojku. I nie depcz ludziom po piętach.
- Ty parszywy draniu! Mówiłem ci
już, żebyś zabrał te szczudła i nie wysuwał ich na środek sali
– powiedział Darek przez zaciśnięte zęby. Po czym, jak
smagnięty batem, poderwał się z podłogi, ale jeszcze panował nad
sobą, pomimo, że był wytrącony z równowagi i wściekły, bo na
głowie wyrósł mu olbrzymi, bolący guz. Na szczęście skóra nie
została przecięta.
- Zamknij się synku. I nie pij więcej
wódki! Bo jeszcze cię jak nic coś gorszego spotka przed wyjazdem
do wojska. A tego by mama nie chciała. Ale takiemu mleczakowi, jak
ty, w armii już dobrze w jaja wstawią – włączył się do
pyskówki mężczyzna z lisią twarzą. Czuł, że w powietrzu wisi
niezła draka i nie chciał, aby się to rozeszło po kościach.
- Parszywy drań! Zaraz wkopię mu te
nogi do dupy – mruknął Darek.
Był śmiertelnie blady. Wyrwał się
dziewczynie, która go przytrzymywała za szyję, długim susem
skoczył do przodu i uderzył swojego przeciwnika zaciśniętą
pięścią w szczękę. Sam w rewanżu otrzymał mocny cios w
żołądek, który przełamał go prawie na pół. Ale w tym momencie
obok niego pojawili się Andrzej Cybulski, Marcin Stadnik i Jacek
Pasternak. Rozpoczęło się prawdziwe mordobicie, jak do słów
piosenki „Na dancingu się zjawili jacyś dwaj cywili...”,
piosenki, którą orkiestra rżnęła właśnie od ucha. Dziewczyny
piszczały, a mężczyźni okładali się nawzajem pięściami. W
krótkim czasie „starzy kawalerowie” zostali pokonani i wyrzuceni
na zewnątrz. Zanim to jednak nastąpiło, zrobili pewne spustoszenia
na twarzach swoich przeciwników. Szczególnie dobrze w tej walce
spisał się król starych kawalerów. Chociaż tym razem, ku swojemu
zdumieniu, trafił na mocniejszego od siebie. Po prostu podszedł do
sprawy zbyt lekceważąco i nie docenił przeciwnika. Bo skąd do
jasnej cholery mógł przypuszczać, że Andrzej, ten zwyczajny
gówniarz przed wojskiem, będzie miał taki talent w pięści…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz