czwartek, 26 lutego 2015

Wiesław Hop
PORANEK PEŁEN NADZIEI

Rozdział pierwszy
1
Na bezchmurnym niebie żarzyły się już pierwsze gwiazdy, a lekki ciepły wiatr zawiewał od strony Sanu. Opadające z drzew liście szeleściły jesiennie. Kończyło się lato. I nadchodziła długa, pogodna, a może słotna jesień – tego nigdy nie można przewidzieć.
Andrzej Cybulski wyszedł z domu. Miał na sobie dżinsowe, wycierane spodnie i delikatną koszulę bez rękawów w kolorowe paski, a do kompletu białe adidasy. Miał szczupłą, wysportowaną sylwetkę (od dwóch lat uprawiał kulturystykę) i kędzierzawe, jasne włosy. Lubił się dobrze ubierać. Modny strój poprawiał mu samopoczucie i pomagał pokonywać wrodzoną nieśmiałość.
Pochodził z ubogiej, chłopskiej rodziny i odkąd pamiętał, dokuczał mu notoryczny brak pieniędzy. Nigdy nie miał ich zbyt wiele i nie nauczył się oszczędzać, tak jak to podobno robią mądrzy ludzie z zadatkami na bogaczy, do których on niestety nigdy nie będzie mógł się zaliczyć. Nawet teraz, pracując już od roku, nie zaoszczędził ani grosza. Pieniądze przeciekały mu przez palce. Tak jak większość młodych ludzi wydawał je bez skrupułów na zabawy, alkohole i dziewczyny. W czasach licealnych uzupełniał skromne kieszonkowe, rozładowując wagony węgla albo cementu na stacji kolejowej w Dynowie przez kilka dni w miesiącu. Urywał się wtedy z lekcji, ale ponieważ dobrze radził sobie z nauką, wychowawca nie robił z tego problemu. Na wsi trudniej było o dodatkowe, dobrze płatne zajęcie. Pomimo to żył cały czas beztrosko, nie martwiąc się o przyszłość.
Dobre samopoczucie mąciła mu tylko myśl o czekającej go niebawem służbie wojskowej, od której nie zdołał się wymigać. Nie miał wady wzroku, ani wady kręgosłupa, czy jakichkolwiek wtyków w komisji wojskowej, toteż bez problemu został zakwalifikowany jako najwyższy gatunek mięsa armatniego, z przeznaczeniem do natychmiastowego odstrzału. Traktował to jako zło konieczne, kwitując powiedzeniem: „Dwa lata wyrwane z kalendarza”. Co oznaczało: najlepsze dwa lata życia stracone bezpowrotnie. „Wchodzisz w bramę koszar na kacu bez grosza przy duszy i po dwudziestu czterech miesiącach – jeżeli miałeś szczęście i nie spotkało cię coś złego w rodzaju przedłużenia służby – wychodzisz bez grosza z zepsutym żołądkiem. A te wszystkie patriotyczne słowa o obowiązku wobec ojczyzny, które przy różnych okazjach wypowiadali nadęci faceci, czerwoni na twarzach od nadmiaru wódki, z mocno zaokrąglonymi brzuchami, robiący nieraz kariery polityczne, to tylko zwyczajne mydlenie oczu” – tak myślał. Ojczyzna mogła się bez niego obejść, nie była przecież w wielkiej potrzebie. Zresztą mógł się jej przysłużyć w inny sposób – chociażby uczciwie zarabiając na życie i płacąc podatki.
Nie był jednak mięczakiem. Wiedział, że potrafi, nie gorzej od innych, odbębnić swoją dolę, nawet gdyby okazała się gorsza niż myślał. Podświadomie coś go nawet ciągnęło do wojska. Zwłaszcza teraz, gdy od trzech tygodni posiadał w kieszeni darmowy bilet na przejazd do Żar.
Służba wojskowa zbliżała się nieuchronnie z szybkością armatniego pocisku. Odczuwał nawet z tego powodu pewien rodzaj dumy, ale tę ukrył gdzieś głęboko i nikomu o tym nie mówił.
Idąc na zabawę, w kieszeni posiadał kilka tysięcy złotych z odprawy przysługującej poborowym i teoretycznie powinien czuć się cholernie dobrze. Coś jednak nadal dręczyło go w środku, pomimo, że dawno pogodził się z sytuacją. Ale machnął na to ręką i postanowił, mimo wszystko, porządnie się zabawić, postawić coś chłopakom, no i przyzwoicie rozstać się z Kasią.
Niech to będzie wielka, pożegnalna popijawa, o której długo nie zapomną”, myślał.
Powietrze pachniało jesienią. Zapach więdnących traw i liści kojarzył mu się zawsze z wypasaniem bydła na opustoszałych polach, krzykiem odlatujących kluczami na południe żurawi, z pieczonymi kartoflami z czasów dzieciństwa, pierwszymi jesiennymi przymrozkami, z rodzinna wsią – z tym zagubionym pośród gór i lasów małym światem, który dobrze znał i kochał. Wychował się bowiem w dolinie Sanu, w malowniczej wiosce o tajemniczej nazwie Huta Brzuska, poznając wcześnie twarde życie chłopów i drwali, i tajemnicę domowej produkcji spirytusu. Kochał wieś – wszystkie te drewniane ciepłe domki i rodzimą przyrodę. Tęsknoty za miastem nie rozbudził w nim nawet czteroletni pobyt w Liceum Ogólnokształcącym w Dynowie. Ale z tego okresu pozostały mu dwie namiętności – piłka nożna i miejski taniec, które tworzyły ważną część jego dotychczasowego życia.
Noc zaczęła się krystalizować i zrobiło się chłodniej. Na niebo wytoczyło się olbrzymie koło srebrzystego księżyca, który przyćmił dalekie gwiazdy i jaśniej oświetlił wąską, wiejską, asfaltową dróżkę.
Andrzej spojrzał na zegarek. Dochodziła dwudziesta trzydzieści. Pomyślał, że jest już spóźniony, ale miał nadzieję, że Kasia będzie na niego czekała. Przyspieszył kroku, bo miał jeszcze do przejścia około kilometra. Idąc mijał po drodze grupy młodzieży stojącej w pobliżu płotów. Dużo motocyklistów i kilka samochodów wyprzedziło go i pojechało w kierunku domu ludowego.
Młodzież z sąsiednich wsi tłumnie ściąga na zabawę”, pomyślał i poczuł w głębi serca jakieś delikatne ukłucie i żal, że dla niego to już ostatnia impreza w tym roku, bo po niedzieli wyjeżdża przecież do wojska.

2
We wsi wszyscy się znali i wieść, że Andrzej Cybulski otrzymał bilet do armii dawno się rozeszła, więc gdy pojawił się w drzwiach świetlicy, Paweł, organizator zabawy, przyjaźnie klepnął go w plecy i powiedział:
- Schowaj pieniądze bracie! I pchaj się do środka! Poborowi i żołnierze zawsze u nas mają wstęp wolny. To takie stare, polskie, niepisane prawo.
- Dziękuję – odpowiedział Andrzej. – Może później wypijemy razem butelkę czegoś mocniejszego – zaproponował w drodze rewanżu.
- Do tego nigdy nie musisz mnie namawiać. Chętnie obalę z tobą kilka kieliszków, ale dopiero po północy – odpowiedział mężczyzna, który był komendantem Ochotniczej Straży Pożarnej w Hucie Brzuskiej i kilka razy w roku, ze swoimi ludźmi, z ramienia tej organizacji od dawna robił tego typu imprezy, a zarobione pieniądze przeznaczał na sprzęt strażacki, wyposażenie remizy i mikołajkowe paczki dla dzieci szkolnych.
Czteroosobowa orkiestra, rozlokowana na podwyższeniu sceny, grała bez wytchnienia już całą godzinę. Na środku obszernej jak stodoła sali tanecznej kręciło się kilkanaście par. Ale bardziej nieśmiali młodsi chłopcy i dziewczyny podpierali jeszcze ściany i dodawali sobie odwagi, częstując się papierosami i tanim winem. A przy stolikach w pobliżu bufetu siedzieli butnie prawdziwi koneserzy wiejskich zabaw, zwolennicy mocnych trunków i podwyższonej adrenaliny – starzy kawalerowie, wiejskie zawalidrogi, czyhający na każdą okazję do zrobienia solidnej burdy. Wszędzie było ciasno i głośno. Ludzie wciskali się pomiędzy stoliki i co chwilę ktoś, pomagając sobie rękami, przedzierał się w stronę wyjścia lub bufetu.
Kasia Konarska, uczennica czwartej klasy Liceum Ogólnokształcącego w Dynowie zawsze na imprezach cieszyła się wielkim powodzeniem. Dzisiaj także nie narzekała na brak adoratorów i tańczyła nieprzerwanie od początku zabawy. Wypiła już parę kieliszków i czuła ten lekki, rozbrajający zawrót głowy, który powoduje, że dziewczęta, w sobotnią noc, na chwilę tracą zdrowy rozsadek, ale w zamian zyskują jakąś beztroskę, lekkość i swobodę, co jeszcze bardziej uwydatnia ich niewinną, spragnioną miłości naturę. Teraz przytulała się w tańcu delikatnie do Andrzeja, pozwalała się dotykać i ukradkiem całować w usta, które rozchylała dziecinnie, wysuwając jednocześnie do przodu czubek języczka. Miała dziewczęcą śliczną buzię otoczoną złotymi lokami, sylwetkę dojrzałej kobiety i rozbrajający uśmiech. Ubrana w podkreślającą biodra czerwoną spódniczkę, sięgającą dobrze powyżej kolan i białą bluzkę z dużym dekoltem, odsłaniającym jędrne piersi, sprawiała wrażenie róży w pierwszych dniach rozkwitu.
Andrzej obejmował ją w talii, wdychał zapach jej włosów i przy każdym obrocie delikatnie przesuwał ręce po jej piersiach i biodrach. Czuł, jak jej piękne ciało rozumie go, z wdziękiem pozwala się prowadzić, a wielkie jak dukaty zielone oczy błyszczą z zachwytu.
- Taniec z tobą to prawdziwa przyjemność – powiedział nieco onieśmielony jej urodą. „Kocham cię mała, bo czymże innym może być to co czuję”, pomyślał, ale nie zdobył się na to, aby głośno wypowiedzieć te słowa.
Zamiast tego pochylił się i pocałował Kasię w odsłoniętą szyję. Zapach rozgrzanego tańcem, młodego kobiecego ciała, pomieszany z delikatną wonią perfum, przyjemnie podrażnił jego zmysły i przyprawił go o zawrót głowy. W tej chwili był odurzony miłością do niej i pragnął, aby ta noc nigdy się nie skończyła, a czas rozstania i odjazdu do wojska nigdy nie nadszedł. Bo wydawało mu się, że kiedy wróci do domu po dwóch latach, będzie już za stary na zabawy i na miłość.
Dwa lata to naprawdę spory szmat czasu”, przemknęło mu przez głowę. W głębi duszy obawiał się, że może Kasię stracić, ale postanowił nie zdradzać się z tymi rozterkami.
- Napijemy się czegoś? – zapytał, gdy orkiestra zrobiła krótką przerwę.
- Chętnie – odpowiedziała, opierając głowę na jego piersi. – Strasznie tutaj gorąco i w ustach mi zaschło.
Trzymając się za ręce, przecisnęli się do bufetu.
Przy stoliku pod oknem siedzieli z dziewczynami koledzy Andrzeja. Dwaj z nich, Andrzej Wróblewski i Jacek Pasternak, także otrzymali darmowe bilety na przejazd koleją i szykowali się do woja; trzeci, Marcin Stadnik, miał już służbę poza sobą. Był rezerwistą. Od roku pracował jako gajowy w Leśnictwie Łodzinka i zamierzał się ożenić jeszcze przed świętami Bożego Narodzenia. Może dlatego najwięcej żartował i starał się utrzymać pogodny nastrój w całym towarzystwie.
- Hej, zakochani! Chodźcie do nas! – krzyknął ponad głowami tłumu i pomachał ręką do Kasi i Andrzeja. – Wypijemy po jednym, póki jeszcze wszyscy razem tutaj jesteśmy.
Andrzej kupił kilka butelek pepsi, jedno wino i butelkę wódki. Dźwigając to wszystko, oboje z Kasią podeszli do stolika pod oknem.
- Nic się nie martw chłopie. Wojsko to jest tylko wojsko, i nic więcej. A co to znaczy, każdy powinien się sam przekonać – powiedział Marcin. Był już trochę wstawiony. – Na bramie piszą tam: „Witamy Was”, a w środku mówią: „Mamy was…”. I to jest cała cholerna tajemnica. Jakoś musicie przez to przebrnąć. Ale skoro ja wytrzymałem, to i wam się uda. I przyjdzie taki dzień, że zaśmiejecie się w twarz sierżantowi, zaśpiewacie „Rezerwę” i pierdolniecie bramą koszar, wychodząc na ulicę. I wtedy przy okazji zrozumiecie, czym jest prawdziwe szczęście.
Pili po kolei z jednego kieliszka, przepijając pepsi prosto z butelek, gdy dziewczyny powoli, lecz systematycznie osuszały butelkę słodkiego wina. Dym z wypalanych w ogromnej ilości papierosów mieszał się z unoszącym się z podłogi kurzem i oparami rozlewanego z gestem alkoholu. Roześmiane dziewczyny tuliły się do swoich chłopców, a ich skąpo przyodziane, gorące ciała pachniały i budziły żądzę. Co pewien czas któraś parka wymykała się na dłuższy spacer po wiejskich dróżkach. Później wracała owiana chłodem rozgwieżdżonej nocy i jakby jeszcze bardziej sobą zauroczona.
W świetlicy, nad głowami rozbawionej młodzieży, unosiła się atmosfera beztroski i szczęścia. Tak wieś żegnała swoich poborowych.
- A ja mam gdzieś cały ten szum dookoła wojska. Dzisiaj chcę się po prostu porządnie napić i dobrze się zabawić - powiedział Jacek Pasternak.
Podniósł się z krzesła i pociągnął za rękę siedzącą obok niego Marię. Głowa mu się lekko chwiała. Udawał twardziela, ale nie potrafił ukryć ogarniającego go wzruszenia.
- Dali mi bilet go Gdańska, na drugi koniec Polski. Marynarka wojenna, trzy lata... Wyobrażacie to sobie? A ja właściwie jeszcze nigdy nie widziałem morza… z wyjątkiem morza wódki, którą wypiło się na zabawach! – zażartował.
- No! To za naszą służbę dla kraju! – rzekł Andrzej i wychylił do dna stojący przed nim kieliszek żytniówki.
Kiedy muzykanci ponownie zaczęli grać, wszyscy wstali od stolika i skierowali się na środek sali tanecznej. Darek Wróblewski, trzeci z poborowych, który otrzymał powołanie do jednostki rakietowej w Toruniu, potknął się o wysunięte daleko nogi mężczyzny z Babic, zatoczył się i prawie upadł na podłogę.
- Cholera jasna! Człowieku! – zaklął. – Trzymaj może lepiej te nogi trochę bliżej dupy. Nie siedzisz przecież w domu przed telewizorem.
Skarcony w ten sposób mężczyzna uśmiechnął się. Od lat przychodził na każdą zabawę w okolicy, ale prawie nigdy nie tańczył. Przeważnie pił alkohol z podobnymi do siebie oprychami i szukał okazji do zwady. Lubił się bić. Uważał, że to dobry sposób spędzania sobotnich nocy. Miał prawie trzydzieści dwa lata i był w okolicy niekoronowanym królem starych kawalerów, którzy na tyle rozkochali się w swobodnym, beztroskim życiu, aby nie pozwolić żadnej kobiecie zarzucić sobie spódnicy na głowę. Chociaż, czasami, zdarzało się, że któryś z nich, przed czterdziestką, tracił rozum, zakochiwał się na śmierć w młodszej od siebie o kilkanaście lat dziewczynie, łamał swoje dotychczasowe zasady i dawał się wodzić za nos, jak cielę, na niewidocznej gołym okiem, ale bardzo mocnej gumce od majtek.
- Parszywe pętaki – mruknął do przyjaciół, otwierając następną butelkę wódki. – Rzygać mi się chce od tego ich gadania o wojsku. Trzeba by im trochę nosa przytrzeć. Co o tym sądzicie, chłopaki?
- Dobra myśl! – zgodził się jego sąsiad o podłużnej, lisiej twarzy i przedwcześnie łysiejącej głowie. Miał już dobrze w czubie, ale z przyjemnością wychylił kolejny kieliszek. – Przyda im się trochę edukacji. Te gnojki myślą, że tylko oni mają tu coś do powiedzenia.
Zanosiło się na porządną burdę. Tymczasem ktoś zamówił piosenkę pod tytułem „Przyszedł czas, gdy do wojska ruszałem”. Jej słowa mówiły o rozstaniu dwojga ludzi, o wojsku, o zapomnieniu i zdradzie. Opowiadały historię porzuconego przez narzeczoną żołnierza, która jednak nie każdemu musiała się przydarzyć. Tak właśnie myślał Andrzej i jego koledzy.
Tańcząc, uśmiechali się beztrosko, pełni zaufania do swoich dziewczyn i młodzieńczej, niczym nie skrępowanej wiary w życie. W końcu każdy z nich znał swoja wartość i pielęgnował, wpajane od młodości, poczucie godności osobistej. Więc budzący się niepokój został mężnie zduszony i ukryty głęboko, gdzieś na dnie młodzieńczych serc.
Po północy orkiestra zagrała „Rezerwę”, a po niej nastąpił kulminacyjny punkt programu – walczyk czekoladowy. W sali panował ogromny zgiełk. Tancerze wirowali zapamiętale. Spódniczki dziewczyn unosiły się, odsłaniając zgrabne kolana i uda. Chłopcy przyciskali partnerki mocno do siebie, i niby to przypadkiem, „bezinteresownie”, przesuwali ręce w stronę zaokrąglonych bioder i pośladków. A pomiędzy nimi, z wielką wprawą i swobodą, chodziły wybrane pary, sprzedając tańczącym kawalerom czekolady dla ich dziewczyn.
Król dożywotnich kawalerów w odpowiednim momencie, dokładnie obmyślonym wcześniej, precyzyjnym ruchem, ale tak, aby wyglądało to naturalnie, prawie od niechcenia, wysunął przed siebie nogę.
Darek Wróblewski, powracający z dziewczyną do stolika, po raz drugi tej nocy potknął się o nogę. Tym razem jednak upadł, uderzając głową o kant krzesła. Na ustach siedzącego mężczyzny pojawił się niewinny, zanikający uśmiech. Był pewny, że tym wypróbowanym, prostym sposobem udało mu się sprowokować tego zarozumiałego szczyla do bójki.
- Oferma! – mruknął. – Patrz, jak łazisz, gnojku. I nie depcz ludziom po piętach.
- Ty parszywy draniu! Mówiłem ci już, żebyś zabrał te szczudła i nie wysuwał ich na środek sali – powiedział Darek przez zaciśnięte zęby. Po czym, jak smagnięty batem, poderwał się z podłogi, ale jeszcze panował nad sobą, pomimo, że był wytrącony z równowagi i wściekły, bo na głowie wyrósł mu olbrzymi, bolący guz. Na szczęście skóra nie została przecięta.
- Zamknij się synku. I nie pij więcej wódki! Bo jeszcze cię jak nic coś gorszego spotka przed wyjazdem do wojska. A tego by mama nie chciała. Ale takiemu mleczakowi, jak ty, w armii już dobrze w jaja wstawią – włączył się do pyskówki mężczyzna z lisią twarzą. Czuł, że w powietrzu wisi niezła draka i nie chciał, aby się to rozeszło po kościach.
- Parszywy drań! Zaraz wkopię mu te nogi do dupy – mruknął Darek.
Był śmiertelnie blady. Wyrwał się dziewczynie, która go przytrzymywała za szyję, długim susem skoczył do przodu i uderzył swojego przeciwnika zaciśniętą pięścią w szczękę. Sam w rewanżu otrzymał mocny cios w żołądek, który przełamał go prawie na pół. Ale w tym momencie obok niego pojawili się Andrzej Cybulski, Marcin Stadnik i Jacek Pasternak. Rozpoczęło się prawdziwe mordobicie, jak do słów piosenki „Na dancingu się zjawili jacyś dwaj cywili...”, piosenki, którą orkiestra rżnęła właśnie od ucha. Dziewczyny piszczały, a mężczyźni okładali się nawzajem pięściami. W krótkim czasie „starzy kawalerowie” zostali pokonani i wyrzuceni na zewnątrz. Zanim to jednak nastąpiło, zrobili pewne spustoszenia na twarzach swoich przeciwników. Szczególnie dobrze w tej walce spisał się król starych kawalerów. Chociaż tym razem, ku swojemu zdumieniu, trafił na mocniejszego od siebie. Po prostu podszedł do sprawy zbyt lekceważąco i nie docenił przeciwnika. Bo skąd do jasnej cholery mógł przypuszczać, że Andrzej, ten zwyczajny gówniarz przed wojskiem, będzie miał taki talent w pięści…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz