Kłusownik w łowisku
(część
3)
Myśliwych
zastaliśmy pod komisariatem. Było ich dwóch, obaj mocno wybłoceni,
jakby ich ktoś wytarzał w kąpielisku dla dzików.
Starszy,
urzędnik bankowy o imieniu Andrzej – miał około pięćdziesiątki,
sporych rozmiarów brzuszek i szpakowatą fryzurę – bez przerwy
kurzył fajki i warzył słowa jak księgowy pieniądze. Za to
młodszemu o połowę – powiedzmy, że nazywał się Janusz
Dorobkiewicz i dzierżawił kilka bud z odzieżą na Stadionie
Polonii w Przemyślu – ani na chwilę nie zamykała się gęba.
Szybko
zorientowałem się, że do zdarzenia doszło znowu w rejonie
„Czarnych młak”, a sytuacja była cholernie niebezpieczna.
-
Zmierzchało się już, gdy usłyszeliśmy strzał, a po niedługim
czasie zobaczyłem go w lornetce na sąsiednim wzniesieniu. Szedł
skrajem lasu, na ramieniu niósł sarnę, a w drugiej ręce trzymał
sztucer. Pomyślałem, że możemy go dopaść, bo dzieliło nas
jakieś trzysta, czterysta metrów. Ruszyliśmy więc biegiem, aby
się do niego zbliżyć i zaskoczyć go w dogodnym miejscu, gdy
niczego się nie będzie spodziewał.
-
Tak było – przerwał mu na moment Andrzej. Ślepy by się
zorientował, że nie jest on typem sportowca, który codziennie
trenuje jogging, więc nie mógł nadążyć za swoim młodszym
kolegą. – Chcieliśmy go dopaść, ale ja w pewnym momencie
poczułem, że mam dość i jak nie zwolnię, to dostanę zawału...
-
Przed Garbem, to takie wzniesienie, za którym teren zaczyna łagodnie
opadać w kierunku drogi – kontynuował swoją relację Janusz -
już prawie go miałem, ale zdążył przejść na drugą stronę i
na chwilę zniknął mi z oczu. Przyśpieszyłem. Musiał się jednak
zorientować, że coś się dzieje, bo gdy znalazłem się po drugiej
stronie pagórka, zaszedł mnie od tyłu.
-
Rzuć broń i spierdalaj! – wysyczał mi prawie do ucha, celując z
rury w moją głowę. – Zabierzesz, kiedy mnie już tutaj nie
będzie. I morda w kubeł! Bo przy następnym spotkaniu nie będę
już taki uprzejmy.
Co
mogłem zrobić? Nogi mi zmiękły i ze strachu prawie narobiłem w
gacie. Spokojnie, aby go nie sprowokować – nie chciałem być
przecież martwym bohaterem – odłożyłem pukawkę, odwróciłem
się i odszedłem.
Kilka
dodatkowych pytań pozwoliło mi szybko ustalić, że kłusownik był
wysokim, silnym i barczystym mężczyzną, ale żaden z nich nie był
w stanie go rozpoznać, bo widzieli go tylko z tyłu i z boku, i to
dość niedokładnie, bo miał na sobie szarą myśliwską kurtkę, z
dużym kapturem na głowie, który przysłaniał twarz. A sama
sylwetka, to trochę za mało, aby oskarżyć kogoś o tak poważne
przestępstwa.
Jednak
to czego się dowiedziałem, w połączeniu z ustaleniami Bena, z
dużym prawdopodobieństwem, przemawiało za tym, że kłusownikiem
tym jest Frankensztajn. Aby potwierdzić te podejrzenia musieliśmy
kuć żelazo póki gorące i natychmiast udać się do jego leśnej
posiadłości, bo rano mogło być już za późno.
Pogórze
Przemyskie i Bieszczady, to nie Warszawa, czy Rzeszów, gdzie w
każdej chwili można liczyć na wsparcie antyterrorystów, aby
schronić swój tyłek za ich plecami. Tutaj, jeżeli chcesz być
skuteczny, musisz ryzykować i nadstawiać własną głowę.
Noc
była ciemna, pochmurna i mokra, widoczność niemal zerowa. W takich
warunkach las zmienia się nie do poznania. A na dodatek, każdy
trzask złamanej gałęzi, wycie wilka, każde huknięcie sowy, każdy
przedśmiertelny skowyt upolowanego przez lisa młodego zająca,
powoduje, iż wydaje ci się, że w każdym jarze, za każdym
krzakiem czai się na ciebie, z wyszczerzonym kłami, jakiś
złowieszczy, drapieżny demon... Pewnie dlatego nie udało nam się
za pierwszym podejściem zlokalizować pasieki Frankensztajna. Żeby
ją odnaleźć musieliśmy wrócić do najbliższej wsi i zabrać ze
sobą obytego z terenem przewodnika.
Dzięki
niemu około pierwszej dotarliśmy na miejsce. Na szczęście niebo
się odrobinę przetarło, w prześwitach między chmurami pojawiły
się gwiazdy i zrobiło się nieco widniej.
Przewodnik
zatrzymał się na rozwidleniu leśnych dróg. Zacząłem obawiać
się, że i jemu noc zamieszała w głowie, więc zabłądził, tak
jak i my godzinę wcześniej, ale on powiedział:
-
Pięćdziesiąt metrów stąd, za tą ścianą lasu – wskazał ręką
na gęsty jodłowy bór – znajduje się pasieka Frankensztajna. Ale
ja dalej nie pójdę. Nie chcę, żeby mnie zobaczył. Jeżeli jest
na miejscu, przed domkiem powinien stać polnez.
-
W porządku – zgodziłem się. – Dziękuję za pomoc. Może pan
wracać do domu.
Myśliwi
chcieli iść z nami, ale nie przystałem na to.
-
Spełniliście już, panowie, swój obywatelski obowiązek. Reszta to
nasza działka. Płacą nam za nadstawianie karku – powiedziałem i
odesłałem ich do stojącego pod lasem samochodu, aby tam,
bezpiecznie, zaczekali na dalszy rozwój wydarzeń.
Dalej
ruszyliśmy tylko we trzech: Ja, sierżant Zbigniew i posterunkowy
Janusz, młody policjant w okresie próbnym, którego nie miałem
okazji jeszcze bliżej poznać.
Samochód
stał pod starą jodłą, przed ogrodzeniem z drutu kolczastego. Za
nim, pośród drzew, w mroku nocy i oparach mgły majaczył
niewyraźnie dosyć okazały, piętrowy domek, w którym było ciemno
i cicho jak w grobowcu. Za domkiem – teraz ich nie było widać,
ale wiedziałem o tym z poprzedniej wizyty w tym miejscu –
znajdowało się cztery długie rzędy uli typu warszawskiego.
Gdzieś
nad naszymi głowami zahuczała sowa i niemal jednocześnie powietrze
rozpruło dalekie, złowieszcze wycie wilka. Zrobiło się strasznie
- niebezpiecznie i wydawało się, że jakaś tragedia nieuchronnie
wisi w powietrzu.
-
Co teraz? – szepnął Zbigniew. Z jego drżącego nienaturalnie
głosu wywnioskowałem, że dał się ponieść emocjom i ma ochotę
na jakąś brawurową, spektakularną akcję.
-
Trzymajcie się z tyłu, najlepiej blisko drzew, żebyście w razie
czego mieli się za czym ukryć. Macie mnie tylko ubezpieczać.
Resztą sam się zajmę.
Oświetlając
sobie drogę latarką, śmiało podszedłem do bramki.
-
Jest tu kto? – zagadnąłem głośno wkraczając na teren pasieki.
– Jesteśmy policjantami z miejscowego komisariatu i chcemy
porozmawiać.
-
Co ty robisz? – warknął gdzieś za moich pleców Zbigniew. My
mamy go zaskoczyć, a nie ostrzegać.
-
Spokojnie chłopaki. Adrenalina nie jest najlepszym doradcą. On już
dawno wie, że tutaj jesteśmy i obserwuje nas ze środka. A poza
tym, nawet gdyby spał jak kamień, to wolę go obudzić i
przygotować na naszą wizytę. Nie chcę go zaskakiwać, bo gdyby
się nam to nie udało, to może wpaść w popłoch, stracić
panowanie nad nerwami, wygarnąć do nas z dwururki i odstrzelić
komuś jaja. A tego przecież wolimy uniknąć.
Zbigniew
nie wydawał się być przekonany, ale skąd miał wiedzieć, jak
załatwia się tego typu sprawy. Brakowało mu doświadczenia. Przez
dwadzieścia lat służby odwalał robotę ciecia na biurze
przepustek w komendzie powiatowej, gdzie kłaniał się komendantom i
zagadywał młode, długonogie funkcjonariuszki i sekretarki, a na
ulicę, na stanowisko dzielnicowego trafił dopiero dwa miesiące
przed opisywanym zdarzeniem. Tutaj nie było miejsca na brawurę.
Liczyła się tylko chłodna kalkulacja i skuteczność. I
najważniejsze – żeby nikt nie ucierpiał.
-
Jest pan tam, panie Machaj (tak się nazywał właściciel pasieki)?
– kontynuowałem swoja pozornie bezładną paplaninę, zbliżając
się jednocześnie do celu. – Przepraszam, że wyrywamy pana ze snu
w środku nocy. Ale musimy porozmawiać...
Drzwi
wejściowe do domu były otwarte na oścież. Wewnątrz panowały
egipskie ciemności. Gospodarz nie odpowiadał i nie było go na
parterze, w dużej kuchni, którą omiotłem światłem mojej
latarki. Z prawej strony, przy ścianie znajdowały się schody
prowadzące do sypialni na piętrze, które kończyły się mrocznym
otworem w suficie. Jeżeli Frankensztajn tam był, to z jakiegoś
powodu milczał jak kamień. Może, drań, szykował nam jakąś
niespodziankę?
Nie
było wyjścia, musiałem zaryzykować i zajrzeć tam, ale myśl o
tym, co może się wydarzyć, gdy wsunę głowę w ziejący grozą
otwór w powale (wyobraźnia podpowiadała mi różne, wszystkie
równie krwawe, scenariusze), na chwilę mnie sparaliżowała i
ciarki przeszły mi po plecach. Zdołałem jednak to pokonać i
ostrożnie, czujnie jak kot, ruszyłem na górę po skrzypiących
schodach...
Noc
była chłodna, jak na środek upalnego lata, i bardzo wilgotna. Może
właśnie dlatego, w połowie drogi, zrobiło mi się zimno. I jakby
na złość, żeby mnie dobić, niemal w tym samym momencie, spadła
mi z włosów za kołnierz, na kark olbrzymia kropla lodowatej rosy.
Zimny
dreszcz – od stóp do głowy – wstrząsnął moim ciałem.
„Jeżeli
ktoś ma tutaj oberwać, to niech będę to ja” – pomyślałem.
Wtedy już miałem pewność, że Frankensztajn tam jest i czeka na
mnie...
(ciąg
dalszy nastąpi)
Wiesław
Hop
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz