czwartek, 25 października 2018




Kłusownik w łowisku

(część 3)

Myśliwych zastaliśmy pod komisariatem. Było ich dwóch, obaj mocno wybłoceni, jakby ich ktoś wytarzał w kąpielisku dla dzików.
Starszy, urzędnik bankowy o imieniu Andrzej – miał około pięćdziesiątki, sporych rozmiarów brzuszek i szpakowatą fryzurę – bez przerwy kurzył fajki i warzył słowa jak księgowy pieniądze. Za to młodszemu o połowę – powiedzmy, że nazywał się Janusz Dorobkiewicz i dzierżawił kilka bud z odzieżą na Stadionie Polonii w Przemyślu – ani na chwilę nie zamykała się gęba.

Szybko zorientowałem się, że do zdarzenia doszło znowu w rejonie „Czarnych młak”, a sytuacja była cholernie niebezpieczna.
- Zmierzchało się już, gdy usłyszeliśmy strzał, a po niedługim czasie zobaczyłem go w lornetce na sąsiednim wzniesieniu. Szedł skrajem lasu, na ramieniu niósł sarnę, a w drugiej ręce trzymał sztucer. Pomyślałem, że możemy go dopaść, bo dzieliło nas jakieś trzysta, czterysta metrów. Ruszyliśmy więc biegiem, aby się do niego zbliżyć i zaskoczyć go w dogodnym miejscu, gdy niczego się nie będzie spodziewał.
- Tak było – przerwał mu na moment Andrzej. Ślepy by się zorientował, że nie jest on typem sportowca, który codziennie trenuje jogging, więc nie mógł nadążyć za swoim młodszym kolegą. – Chcieliśmy go dopaść, ale ja w pewnym momencie poczułem, że mam dość i jak nie zwolnię, to dostanę zawału...
- Przed Garbem, to takie wzniesienie, za którym teren zaczyna łagodnie opadać w kierunku drogi – kontynuował swoją relację Janusz - już prawie go miałem, ale zdążył przejść na drugą stronę i na chwilę zniknął mi z oczu. Przyśpieszyłem. Musiał się jednak zorientować, że coś się dzieje, bo gdy znalazłem się po drugiej stronie pagórka, zaszedł mnie od tyłu.
- Rzuć broń i spierdalaj! – wysyczał mi prawie do ucha, celując z rury w moją głowę. – Zabierzesz, kiedy mnie już tutaj nie będzie. I morda w kubeł! Bo przy następnym spotkaniu nie będę już taki uprzejmy.
Co mogłem zrobić? Nogi mi zmiękły i ze strachu prawie narobiłem w gacie. Spokojnie, aby go nie sprowokować – nie chciałem być przecież martwym bohaterem – odłożyłem pukawkę, odwróciłem się i odszedłem.
Kilka dodatkowych pytań pozwoliło mi szybko ustalić, że kłusownik był wysokim, silnym i barczystym mężczyzną, ale żaden z nich nie był w stanie go rozpoznać, bo widzieli go tylko z tyłu i z boku, i to dość niedokładnie, bo miał na sobie szarą myśliwską kurtkę, z dużym kapturem na głowie, który przysłaniał twarz. A sama sylwetka, to trochę za mało, aby oskarżyć kogoś o tak poważne przestępstwa.
Jednak to czego się dowiedziałem, w połączeniu z ustaleniami Bena, z dużym prawdopodobieństwem, przemawiało za tym, że kłusownikiem tym jest Frankensztajn. Aby potwierdzić te podejrzenia musieliśmy kuć żelazo póki gorące i natychmiast udać się do jego leśnej posiadłości, bo rano mogło być już za późno.
Pogórze Przemyskie i Bieszczady, to nie Warszawa, czy Rzeszów, gdzie w każdej chwili można liczyć na wsparcie antyterrorystów, aby schronić swój tyłek za ich plecami. Tutaj, jeżeli chcesz być skuteczny, musisz ryzykować i nadstawiać własną głowę.

Noc była ciemna, pochmurna i mokra, widoczność niemal zerowa. W takich warunkach las zmienia się nie do poznania. A na dodatek, każdy trzask złamanej gałęzi, wycie wilka, każde huknięcie sowy, każdy przedśmiertelny skowyt upolowanego przez lisa młodego zająca, powoduje, iż wydaje ci się, że w każdym jarze, za każdym krzakiem czai się na ciebie, z wyszczerzonym kłami, jakiś złowieszczy, drapieżny demon... Pewnie dlatego nie udało nam się za pierwszym podejściem zlokalizować pasieki Frankensztajna. Żeby ją odnaleźć musieliśmy wrócić do najbliższej wsi i zabrać ze sobą obytego z terenem przewodnika.
Dzięki niemu około pierwszej dotarliśmy na miejsce. Na szczęście niebo się odrobinę przetarło, w prześwitach między chmurami pojawiły się gwiazdy i zrobiło się nieco widniej.
Przewodnik zatrzymał się na rozwidleniu leśnych dróg. Zacząłem obawiać się, że i jemu noc zamieszała w głowie, więc zabłądził, tak jak i my godzinę wcześniej, ale on powiedział:
- Pięćdziesiąt metrów stąd, za tą ścianą lasu – wskazał ręką na gęsty jodłowy bór – znajduje się pasieka Frankensztajna. Ale ja dalej nie pójdę. Nie chcę, żeby mnie zobaczył. Jeżeli jest na miejscu, przed domkiem powinien stać polnez.
- W porządku – zgodziłem się. – Dziękuję za pomoc. Może pan wracać do domu.
Myśliwi chcieli iść z nami, ale nie przystałem na to.
- Spełniliście już, panowie, swój obywatelski obowiązek. Reszta to nasza działka. Płacą nam za nadstawianie karku – powiedziałem i odesłałem ich do stojącego pod lasem samochodu, aby tam, bezpiecznie, zaczekali na dalszy rozwój wydarzeń.
Dalej ruszyliśmy tylko we trzech: Ja, sierżant Zbigniew i posterunkowy Janusz, młody policjant w okresie próbnym, którego nie miałem okazji jeszcze bliżej poznać.
Samochód stał pod starą jodłą, przed ogrodzeniem z drutu kolczastego. Za nim, pośród drzew, w mroku nocy i oparach mgły majaczył niewyraźnie dosyć okazały, piętrowy domek, w którym było ciemno i cicho jak w grobowcu. Za domkiem – teraz ich nie było widać, ale wiedziałem o tym z poprzedniej wizyty w tym miejscu – znajdowało się cztery długie rzędy uli typu warszawskiego.
Gdzieś nad naszymi głowami zahuczała sowa i niemal jednocześnie powietrze rozpruło dalekie, złowieszcze wycie wilka. Zrobiło się strasznie - niebezpiecznie i wydawało się, że jakaś tragedia nieuchronnie wisi w powietrzu.
- Co teraz? – szepnął Zbigniew. Z jego drżącego nienaturalnie głosu wywnioskowałem, że dał się ponieść emocjom i ma ochotę na jakąś brawurową, spektakularną akcję.
- Trzymajcie się z tyłu, najlepiej blisko drzew, żebyście w razie czego mieli się za czym ukryć. Macie mnie tylko ubezpieczać. Resztą sam się zajmę.
Oświetlając sobie drogę latarką, śmiało podszedłem do bramki.
- Jest tu kto? – zagadnąłem głośno wkraczając na teren pasieki. – Jesteśmy policjantami z miejscowego komisariatu i chcemy porozmawiać.
- Co ty robisz? – warknął gdzieś za moich pleców Zbigniew. My mamy go zaskoczyć, a nie ostrzegać.
- Spokojnie chłopaki. Adrenalina nie jest najlepszym doradcą. On już dawno wie, że tutaj jesteśmy i obserwuje nas ze środka. A poza tym, nawet gdyby spał jak kamień, to wolę go obudzić i przygotować na naszą wizytę. Nie chcę go zaskakiwać, bo gdyby się nam to nie udało, to może wpaść w popłoch, stracić panowanie nad nerwami, wygarnąć do nas z dwururki i odstrzelić komuś jaja. A tego przecież wolimy uniknąć.
Zbigniew nie wydawał się być przekonany, ale skąd miał wiedzieć, jak załatwia się tego typu sprawy. Brakowało mu doświadczenia. Przez dwadzieścia lat służby odwalał robotę ciecia na biurze przepustek w komendzie powiatowej, gdzie kłaniał się komendantom i zagadywał młode, długonogie funkcjonariuszki i sekretarki, a na ulicę, na stanowisko dzielnicowego trafił dopiero dwa miesiące przed opisywanym zdarzeniem. Tutaj nie było miejsca na brawurę. Liczyła się tylko chłodna kalkulacja i skuteczność. I najważniejsze – żeby nikt nie ucierpiał.
- Jest pan tam, panie Machaj (tak się nazywał właściciel pasieki)? – kontynuowałem swoja pozornie bezładną paplaninę, zbliżając się jednocześnie do celu. – Przepraszam, że wyrywamy pana ze snu w środku nocy. Ale musimy porozmawiać...
Drzwi wejściowe do domu były otwarte na oścież. Wewnątrz panowały egipskie ciemności. Gospodarz nie odpowiadał i nie było go na parterze, w dużej kuchni, którą omiotłem światłem mojej latarki. Z prawej strony, przy ścianie znajdowały się schody prowadzące do sypialni na piętrze, które kończyły się mrocznym otworem w suficie. Jeżeli Frankensztajn tam był, to z jakiegoś powodu milczał jak kamień. Może, drań, szykował nam jakąś niespodziankę?
Nie było wyjścia, musiałem zaryzykować i zajrzeć tam, ale myśl o tym, co może się wydarzyć, gdy wsunę głowę w ziejący grozą otwór w powale (wyobraźnia podpowiadała mi różne, wszystkie równie krwawe, scenariusze), na chwilę mnie sparaliżowała i ciarki przeszły mi po plecach. Zdołałem jednak to pokonać i ostrożnie, czujnie jak kot, ruszyłem na górę po skrzypiących schodach...
Noc była chłodna, jak na środek upalnego lata, i bardzo wilgotna. Może właśnie dlatego, w połowie drogi, zrobiło mi się zimno. I jakby na złość, żeby mnie dobić, niemal w tym samym momencie, spadła mi z włosów za kołnierz, na kark olbrzymia kropla lodowatej rosy.
Zimny dreszcz – od stóp do głowy – wstrząsnął moim ciałem.
„Jeżeli ktoś ma tutaj oberwać, to niech będę to ja” – pomyślałem. Wtedy już miałem pewność, że Frankensztajn tam jest i czeka na mnie...
(ciąg dalszy nastąpi)

Wiesław Hop



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz