środa, 15 maja 2019

"O PÓŁNOCY W BIESZCZADACH" (fragmenty)


W czasie, gdy doszło do zabójstwa Anetki Rybotyckiej, Wincenty od dawna już nie żył. Dziesięć lat wcześniej, w kwitnącym sadzie, w biały dzień, w niedzielne południe stoczył śmiertelną walkę z samym Belzebubem, który osobiście przyszedł po swoją schedę.
Wracający z kościoła ludzie, widzieli, jak w samych kalesonach i podkoszulku, boso uciekał przed czymś do sadu. W ręku trzymał drewniany, ciężki, rzeźbiony stołek, którym machał i zadawał ciosy w powietrze, próbując się bronić przed niewidocznym dla innych wrogiem.

- Czego chcesz, diable przeklęty? Przyszedłeś po moją duszę? Nie dam się! Jeszcze za wcześnie! – krzyczał i zadawał straszne uderzenia na prawo i lewo, gdyż był jeszcze krzepkim mężczyzną.
W ten sposób, krzycząc i bijąc stołkiem tak zapamiętale, że nikt - nawet żona, w obawie, że postradał zmysły i może jej zrobić krzywdę – nie miał odwagi się do niego zbliżyć, miotał się przez pół godziny. Po czym, uchwycony w żelazne, piekielne kleszcze Belzebuba, którego nie mógł przemóc, zsiniał, padł na ziemię pod starą gruszę i okropnie rzężąc, wyzionął ducha, który, zgodnie z umową, poszedł prosto, w ognistą czeluść piekła, warzyć diabłom smołę.
Po śmierci Wincenty zmienił się nie do poznania (Lucyfer dobrze pilnował swojej zdobyczy). Jakaś siła, okropna moc wykrzywiła mu twarz i wysadziła na wierzch olbrzymie oczy. A paciorki różańca, którymi zapobiegliwe i miłosierne kobiety związały mu ręce, przez noc spęczniały i zrobiły się wielkie jak kartofle.
Taką niesamowitą historię, po powrocie ze szpitala psychiatrycznego, rozpowiadał ludziom sołtys Rybotycki. Twierdził także, że zobowiązania i grzechy Wincentego, siłą rzeczy, przeszły na jego syna,
Antoniego, a przez niego i na wnuka Józefa. I że ten najmłodszy, zarażony wścieklizną, diabelski pomiot, z pomocą koguta – wychowańca, wywabił z domu, zgwałcił w zbożu i zamordował jego córkę, Anetkę.
We wsi, starsi mieszkańcy pamiętali jeszcze Wincentego Kurasza i tę, wyłaniającą się jakby zza oparów nocnej mgły, opowieść o diabelskim banku i kogucie - wychowańcu. Przypominali sobie, jak umarł i mówili, że dziwny był to człowiek i okropnie pazerny na pieniądze, ale nawet oni – nie mówiąc już o ludziach z młodszego pokolenia, dla których ta niesamowita historia stanowiła już tylko coś w rodzaju bieszczadzkiej fantastyki - nie traktowali jej tak poważnie i dosłownie. Wszyscy natomiast patrzyli na Stanisława Rybotyckiego z niezbędną w tej sytuacji dozą wyrozumiałości, uważając, że to co opowiada, w dużej mierze jest efektem załamania nerwowego i pomieszania zmysłów, jakie przeżył po stracie córki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz