wtorek, 15 maja 2018


NAJPIĘKNIEJSZE POLOWANIE


Wiecie, jak to jest, gdy się człowiek znajdzie w gronie starych myśliwych, co to pamiętają dawne, dobre czasy; a na polowaniach zęby zjedli... Każdy z nich przeżył w łowisku jakieś niesamowite, niepowtarzalne przygody... Każdy ma coś ciekawego do powiedzenia. A do tego, gdy się jeszcze trafi nie tylko dobry myśliwy, z celnym okiem – taki, co to z odległości dwustu metrów umie trafić w sam środek główki od szpilki – ale i niezły gawędziarz, który - na zawołanie - sypie kawałami jak z rękawa; i nie tylko o polowaniu, ale i o kobietach, i o miłości opowiadać umie...; nikt mu nie dorówna!

Więc, co ja, który dopiero rozpoczynałem swoją przygodę z łowiectwem, mogłem im opowiedzieć? Czym zaskoczyć? I czym rozbawić?
Ale łowczy – poczciwy starowina, skrupulatnie pilnował kolejności i nie dał mi się wymigać.
- No! To teraz twoja kolej, Młody. Wal śmiało! Polujesz już kilka lat, opowiedz nam, co ci się ciekawego w łowisku przydarzyło.
- Może wlazła ci pod „lufę” jakaś młoda łania na dwóch nogach, w krótkiej spódnicy? – odezwał się gdzieś z drugiej strony ogniska jakiś żartowniś i wszyscy zarechotali. Nawet łowczy, ale szybko się opanował:
- Myśliwy, w lesie, musi być na wszystko przygotowany. Nawet na takie sytuacje, więc na wszelki wypadek – myślę tu o kawalerach, kibicach w naszym, myśliwskim żargonie – powinien i dobrą gumkę mieć w podręcznej torbie na naboje.
- Ale mów! Na pewno coś sobie przypomniałeś – nalegał.
- No dobra – ustąpiłem, bo wiedziałem, że nie pozwolą mi się wykręcić sianem. I nie chciałem narażać się na kolejne docinki, które by się pojawiły, gdybym dłużej próbował się opierać. – Nie będzie to jednak moja osobista przygoda, tylko historia pewnego myśliwego z mojej rodzinnej wsi, związana z jego pseudonimem, który, niestety, w ubiegłym roku, w wieku dziewięćdziesięciu pięciu lat, przeniósł się do Krainy Wiecznych Łowów.
- Tym razem może być – zgodził się łowczy.
- Miał na imię Józef – zacząłem - ale u nas, w Ropience ludzie wołali na niego Tim i była to tylko skrócona wersja jego przezwiska, które w całości brzmiało: Tim Tego Na. Dziwne. Prawda? I oryginalne, bo sam Tim był wyjątkowym, trochę dziwnym i bardzo tajemniczym człowiekiem. Może ktoś wie dlaczego miał takie przezwisko? – zapytałem, mając nadzieję, że nikt się taki nie znajdzie, bo to położyłoby moją opowieść.
- Przezwisko, jak przezwisko, kto by sobie tym głowę łamał – odezwał się prezes naszego koła, który lepiej od innych znał Tima. – Niby tam kiedyś obiło mi się coś o uszy, ale o co chodziło, już nie pamiętam.
- O jego polowaniach z podchodu krążyły legendy. Mówiono, że gdy po upadku komunizmu nowa władza likwidowała Ośrodek Rządowy w Arłamowie, na dotacjach z upolowanej zwierzyny, której było za dużo w stosunku do pojemności łowiska i trzeba było drastycznie zmniejszyć pogłowie dzika i jelenia, dorobił się niezłego grosza. Krążyły także pogłoski, że w młodych latach Tim był niedoścignionym „psem na baby”. Że miał w sobie coś takiego, co sprawiało, iż żadna kobieta nie była w stanie mu się oprzeć.
Mnie dzieliła od niego przepaść. Gdy ja dorastałem, on – ze względu na wiek – praktycznie przestawał już polować. Później wyjechałem na studia leśne do Warszawy i nie widziałem go przez pięć, może sześć lat. Myślałem, że umarł, ale okazało się, że miał się w miarę dobrze.
Jakieś cztery lata temu, na wakacjach, będąc kandydatem na myśliwego, w ramach stażu, przy pomocy teścia Stanisława i jego kolegi z koła, Michała Górskiego z Tyrawy Wołoskiej, budowałem ambonę na Margielu. Pracowaliśmy trzy dni, ale ambona wyszła taka zgrabna, że najlepszy bieszczadzki cieśla by się nie powstydził. Pod wieczór, po skończonej robocie zapaliliśmy ognisko i siedzieliśmy sobie przy buteleczce bieszczadzkiej gorzałki. I właśnie wtedy z lasu wyszedł Tim.
- Darz Bór! – przywitał się.
- Witaj Tim – odpowiedział teść i wskazał mu miejsce na kłodzie, obok siebie. – Siadaj.
- Przyszedłem zobaczyć, jak wam poszło.
- Sam oceń – odezwał się Górski, który był „projektantem, głównym wykonawcą i inspektorem nadzoru” w jednej osobie.
- Dobra! Zgrabniejszej i w samym Arłamowie, u pułkownika Doskoczyńskiego nie widziałem. A wtedy nie tak oszczędnie jak dzisiaj się ambony budowało. Nikt materiału nie żałował. Cyrankiewicz bezpiecznie mógłby na niej siedzieć...
Tim, chociaż, jak na swój wiek, czuł się w miarę dobrze i nogi nie odmawiały mu posłuszeństwa, należał już do tych ludzi, którzy dokładnie pamiętają wydarzenia z przed siedemdziesięciu lat, gdy byli młodzi - pełni wigoru i głodni życia, a nie zawsze potrafią przypomnieć sobie, co rano jedli na śniadanie.
Teść podał mu szklaneczkę:
- To wypijmy. Twoje zdrowie, Tim!
- Niech będzie. Zdrowie i umarłemu nie zaszkodzi, a ja już jestem blisko tamtej strony... – zażartował i przechylił swój kieliszek. – Dobra! Jeszcze z dziesięć lat temu łyżką, na śniadanie, taką wódeczkę bym jadł. Ale teraz, więcej jak cztery miarki nie wolno mi wypić.
- No, to jeszcze ci trochę zostało – uśmiechnął się Michał i rozlał następną kolejkę.
- Nie odmówię, żeby wam się ta ambona za szybko nie rozeschła.
Po czwartym kieliszku Tim poczerwieniał na twarzy, wyraźnie się ożywił i widać było, że nabrał ochoty na wspomnienia. Jednocześnie, zdecydowanym ruchem, przewrócił swój kieliszek do góry dnem.
- Więcej nie wypiję. Lekarz zakazał. Ale za to zabawię was moją opowieścią:
Na polowaniu, jak i w normalnym życiu, trzeba mieć szczęście. Od tego dużo zależy. A ja szczęście zawsze miałem. Ono sprawia, że przy odrobinie dobrych chęci trafia się człowiekowi coś bez jego zasługi – jak ślepej kurze ziarnko. Ja w swoim długim życiu dużo się nastrzelałem. Polowałem na wilki, rysie, a nawet niedźwiedzie. O dzikach i jeleniach nie wspomnę, bo to i dzisiaj dla myśliwego chleb powszedni... Lubiłem także na głuszca się zasadzić. A to nie lada sztuka. Byłoby o czym mówić. Jednak najmilej zawsze wspominam tamto bezkrwawe polowanie na moją „łanię licówkę”.
Byłem wtedy jeszcze kawalerem i nocą wracałem pociągiem z delegacji, z Krakowa do Ustrzyk Dolnych, gdzie wtedy pracowałem i mieszkałem. Już za Płaszowem, w czasie pierwszej kontroli biletów, zwróciłem uwagę na młodą, niezwykle atrakcyjną konduktorkę. Miała pszeniczne, sięgające ramion, falowane włosy. Ogromne, łagodne, pełne zaufania do ludzi, zielone oczy i wszystkie potrzebne dziewczynie krągłości, w najlepszym dla mężczyzny rozmiarze. Wprost promieniała radością życia i bez przerwy uśmiechała się do podróżnych. A w jej wyglądzie – może za sprawą białej, rozpinanej bluzki z dekoltem odsłaniającej duże piersi i czarnej spódniczki z rozcięciem z tyłu oraz zawodowej czujności – było coś takiego, że przywodziła mi na myśl najdorodniejszą, jaką widziałem, młodą łanie, zalotnie skubiącą trawę, w okresie rykowiska, na pastwisku pod lasem.
Zrobiła na mnie takie wrażenie, że wprost nie mogłem od niej oderwać oczu. Instynktownie czułem, że i ja przypadłem jej do gustu; i że od pierwszej chwili, chociaż zamieniliśmy tylko kilka zwyczajnych, grzecznościowych słów, złączyła nas ta sama myśl... Dzisiaj młodzi powiedzieliby, że zadziałała chemia i po prostu mieliśmy na siebie ochotę, ale to z byt proste wytłumaczenie.
Mijały kilometry, miasta i miasteczka, a ja na każdej stacji wychodziłem na korytarz, żeby chociaż spojrzeć na moją konduktorkę; a gdy się nadarzy okazja, stanąć w przejściu, zagadać i chociaż otrzeć się o jej wypukłości, gdy będzie przeciskała się obok mnie.
Ponieważ długo kawalerowałem i miałem już trochę doświadczenia w tych sprawach - a podrywanie dziewczyn, jeżeli rozumiecie w czym rzecz, nie różni się wiele od polowania z podchodu na płową zwierzynę - już przed Dębicą byliśmy dobrymi znajomymi...
W Rzeszowie pociąg praktycznie opustoszał. I wiadomo było, że tak będzie, aż do końcowej stacji. Chwilę po przekroczeniu granicy miasta, oboje z moją konduktoreczką, jakby na komende, wyszliśmy na korytarz i spotkaliśmy się w przejściu pomiędzy wagonami. Poczęstowałem ją papierosem i tak zbajerowałem, że zaprosiła mnie do swojego służbowego przedziału na gorącą herbatę. Co się później działo, sami możecie się domyśleć...
Zaczęliśmy się całować – miała niesamowicie podniecające, jędrne i smaczne usta – i oboje zupełnie potraciliśmy głowy... Gdy zaczęły jej mięknąć nogi, przekręciłem klucz w zamku. A później – wiecie, jak to jest. Co tam będę niepotrzebnie strzępił język.
- Pociąg po szynach: Tim tim, tim tim, tim tim... A ja jej w przedziale: Tego na! Tego na! Tego na!...
No! Myślę sobie po wszystkim: Człowieku, to ci się trafiło szczęście, jak ślepej kurze ziarnko. W lesie nie byłeś, a taką „łanię” udało ci się upolować!
- A co potem, Tim? – odważyłem się zapytać.
- Jak to, co?
- Spotkaliście się jeszcze?
- Jakże by inaczej, młodzieńcze – odpowiedział i porozumiewawczo mrugnął do mnie okiem. - Gdybym był Włochem, powiedziałbym, że tamtego dnia trafił mnie – nas oboje - sycylijski piorun. A od tego nie ma ucieczki! Niedługo później pobraliśmy się i żyjemy razem do dzisiaj.

I w ten oto sposób, dzięki staremu Timowi, wyszedłem zwycięsko z potyczki „polowanie na słowa”, bo nikt inny nie opowiedział ciekawszej historii.

Wiesław Hop



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz