NAJPIĘKNIEJSZE POLOWANIE
Wiecie,
jak to jest, gdy się człowiek znajdzie w gronie starych myśliwych,
co to pamiętają dawne, dobre czasy; a na polowaniach zęby
zjedli... Każdy z nich przeżył w łowisku jakieś niesamowite,
niepowtarzalne przygody... Każdy ma coś ciekawego do powiedzenia. A
do tego, gdy się jeszcze trafi nie tylko dobry myśliwy, z celnym
okiem – taki, co to z odległości dwustu metrów umie trafić w
sam środek główki od szpilki – ale i niezły gawędziarz, który
- na zawołanie - sypie kawałami jak z rękawa; i nie tylko o
polowaniu, ale i o kobietach, i o miłości opowiadać umie...; nikt
mu nie dorówna!
Więc,
co ja, który dopiero rozpoczynałem swoją przygodę z łowiectwem,
mogłem im opowiedzieć? Czym zaskoczyć? I czym rozbawić?
Ale
łowczy – poczciwy starowina, skrupulatnie pilnował kolejności i
nie dał mi się wymigać.
-
No! To teraz twoja kolej, Młody. Wal śmiało! Polujesz już kilka
lat, opowiedz nam, co ci się ciekawego w łowisku przydarzyło.
-
Może wlazła ci pod „lufę” jakaś młoda łania na dwóch
nogach, w krótkiej spódnicy? – odezwał się gdzieś z drugiej
strony ogniska jakiś żartowniś i wszyscy zarechotali. Nawet
łowczy, ale szybko się opanował:
-
Myśliwy, w lesie, musi być na wszystko przygotowany. Nawet na takie
sytuacje, więc na wszelki wypadek – myślę tu o kawalerach,
kibicach w naszym, myśliwskim żargonie – powinien i dobrą gumkę
mieć w podręcznej torbie na naboje.
-
Ale mów! Na pewno coś sobie przypomniałeś – nalegał.
-
No dobra – ustąpiłem, bo wiedziałem, że nie pozwolą mi się
wykręcić sianem. I nie chciałem narażać się na kolejne docinki,
które by się pojawiły, gdybym dłużej próbował się opierać. –
Nie będzie to jednak moja osobista przygoda, tylko historia pewnego
myśliwego z mojej rodzinnej wsi, związana z jego pseudonimem,
który, niestety, w ubiegłym roku, w wieku dziewięćdziesięciu
pięciu lat, przeniósł się do Krainy Wiecznych Łowów.
-
Tym razem może być – zgodził się łowczy.
-
Miał na imię Józef – zacząłem - ale u nas, w Ropience ludzie
wołali na niego Tim i była to tylko skrócona wersja jego
przezwiska, które w całości brzmiało: Tim Tego Na. Dziwne.
Prawda? I oryginalne, bo sam Tim był wyjątkowym, trochę dziwnym i
bardzo tajemniczym człowiekiem. Może ktoś wie dlaczego miał takie
przezwisko? – zapytałem, mając nadzieję, że nikt się taki nie
znajdzie, bo to położyłoby moją opowieść.
-
Przezwisko, jak przezwisko, kto by sobie tym głowę łamał –
odezwał się prezes naszego koła, który lepiej od innych znał
Tima. – Niby tam kiedyś obiło mi się coś o uszy, ale o co
chodziło, już nie pamiętam.
-
O jego polowaniach z podchodu krążyły legendy. Mówiono, że gdy
po upadku komunizmu nowa władza likwidowała Ośrodek Rządowy w
Arłamowie, na dotacjach z upolowanej zwierzyny, której było za
dużo w stosunku do pojemności łowiska i trzeba było drastycznie
zmniejszyć pogłowie dzika i jelenia, dorobił się niezłego
grosza. Krążyły także pogłoski, że w młodych latach Tim był
niedoścignionym „psem na baby”. Że miał w sobie coś takiego,
co sprawiało, iż żadna kobieta nie była w stanie mu się oprzeć.
Mnie
dzieliła od niego przepaść. Gdy ja dorastałem, on – ze względu
na wiek – praktycznie przestawał już polować. Później
wyjechałem na studia leśne do Warszawy i nie widziałem go przez
pięć, może sześć lat. Myślałem, że umarł, ale okazało się,
że miał się w miarę dobrze.
Jakieś
cztery lata temu, na wakacjach, będąc kandydatem na myśliwego, w
ramach stażu, przy pomocy teścia Stanisława i jego kolegi z koła,
Michała Górskiego z Tyrawy Wołoskiej, budowałem ambonę na
Margielu. Pracowaliśmy trzy dni, ale ambona wyszła taka zgrabna, że
najlepszy bieszczadzki cieśla by się nie powstydził. Pod wieczór,
po skończonej robocie zapaliliśmy ognisko i siedzieliśmy sobie
przy buteleczce bieszczadzkiej gorzałki. I właśnie wtedy z lasu
wyszedł Tim.
-
Darz Bór! – przywitał się.
-
Witaj Tim – odpowiedział teść i wskazał mu miejsce na kłodzie,
obok siebie. – Siadaj.
-
Przyszedłem zobaczyć, jak wam poszło.
-
Sam oceń – odezwał się Górski, który był „projektantem,
głównym wykonawcą i inspektorem nadzoru” w jednej osobie.
-
Dobra! Zgrabniejszej i w samym Arłamowie, u pułkownika
Doskoczyńskiego nie widziałem. A wtedy nie tak oszczędnie jak
dzisiaj się ambony budowało. Nikt materiału nie żałował.
Cyrankiewicz bezpiecznie mógłby na niej siedzieć...
Tim,
chociaż, jak na swój wiek, czuł się w miarę dobrze i nogi nie
odmawiały mu posłuszeństwa, należał już do tych ludzi, którzy
dokładnie pamiętają wydarzenia z przed siedemdziesięciu lat, gdy
byli młodzi - pełni wigoru i głodni życia, a nie zawsze potrafią
przypomnieć sobie, co rano jedli na śniadanie.
Teść
podał mu szklaneczkę:
-
To wypijmy. Twoje zdrowie, Tim!
-
Niech będzie. Zdrowie i umarłemu nie zaszkodzi, a ja już jestem
blisko tamtej strony... – zażartował i przechylił swój
kieliszek. – Dobra! Jeszcze z dziesięć lat temu łyżką, na
śniadanie, taką wódeczkę bym jadł. Ale teraz, więcej jak cztery
miarki nie wolno mi wypić.
-
No, to jeszcze ci trochę zostało – uśmiechnął się Michał i
rozlał następną kolejkę.
-
Nie odmówię, żeby wam się ta ambona za szybko nie rozeschła.
Po
czwartym kieliszku Tim poczerwieniał na twarzy, wyraźnie się
ożywił i widać było, że nabrał ochoty na wspomnienia.
Jednocześnie, zdecydowanym ruchem, przewrócił swój kieliszek do
góry dnem.
-
Więcej nie wypiję. Lekarz zakazał. Ale za to zabawię was moją
opowieścią:
Na
polowaniu, jak i w normalnym życiu, trzeba mieć szczęście. Od
tego dużo zależy. A ja szczęście zawsze miałem. Ono sprawia, że
przy odrobinie dobrych chęci trafia się człowiekowi coś bez jego
zasługi – jak ślepej kurze ziarnko. Ja w swoim długim życiu
dużo się nastrzelałem. Polowałem na wilki, rysie, a nawet
niedźwiedzie. O dzikach i jeleniach nie wspomnę, bo to i dzisiaj
dla myśliwego chleb powszedni... Lubiłem także na głuszca się
zasadzić. A to nie lada sztuka. Byłoby o czym mówić. Jednak
najmilej zawsze wspominam tamto bezkrwawe polowanie na moją „łanię
licówkę”.
Byłem
wtedy jeszcze kawalerem i nocą wracałem pociągiem z delegacji, z
Krakowa do Ustrzyk Dolnych, gdzie wtedy pracowałem i mieszkałem.
Już za Płaszowem, w czasie pierwszej kontroli biletów, zwróciłem
uwagę na młodą, niezwykle atrakcyjną konduktorkę. Miała
pszeniczne, sięgające ramion, falowane włosy. Ogromne, łagodne,
pełne zaufania do ludzi, zielone oczy i wszystkie potrzebne
dziewczynie krągłości, w najlepszym dla mężczyzny rozmiarze.
Wprost promieniała radością życia i bez przerwy uśmiechała się
do podróżnych. A w jej wyglądzie – może za sprawą białej,
rozpinanej bluzki z dekoltem odsłaniającej duże piersi i czarnej
spódniczki z rozcięciem z tyłu oraz zawodowej czujności – było
coś takiego, że przywodziła mi na myśl najdorodniejszą, jaką
widziałem, młodą łanie, zalotnie skubiącą trawę, w okresie
rykowiska, na pastwisku pod lasem.
Zrobiła
na mnie takie wrażenie, że wprost nie mogłem od niej oderwać
oczu. Instynktownie czułem, że i ja przypadłem jej do gustu; i że
od pierwszej chwili, chociaż zamieniliśmy tylko kilka zwyczajnych,
grzecznościowych słów, złączyła nas ta sama myśl... Dzisiaj
młodzi powiedzieliby, że zadziałała chemia i po prostu mieliśmy
na siebie ochotę, ale to z byt proste wytłumaczenie.
Mijały
kilometry, miasta i miasteczka, a ja na każdej stacji wychodziłem
na korytarz, żeby chociaż spojrzeć na moją konduktorkę; a gdy
się nadarzy okazja, stanąć w przejściu, zagadać i chociaż
otrzeć się o jej wypukłości, gdy będzie przeciskała się obok
mnie.
Ponieważ
długo kawalerowałem i miałem już trochę doświadczenia w tych
sprawach - a podrywanie dziewczyn, jeżeli rozumiecie w czym rzecz,
nie różni się wiele od polowania z podchodu na płową zwierzynę
- już przed Dębicą byliśmy dobrymi znajomymi...
W
Rzeszowie pociąg praktycznie opustoszał. I wiadomo było, że tak
będzie, aż do końcowej stacji. Chwilę po przekroczeniu granicy
miasta, oboje z moją konduktoreczką, jakby na komende, wyszliśmy
na korytarz i spotkaliśmy się w przejściu pomiędzy wagonami.
Poczęstowałem ją papierosem i tak zbajerowałem, że zaprosiła
mnie do swojego służbowego przedziału na gorącą herbatę. Co się
później działo, sami możecie się domyśleć...
Zaczęliśmy
się całować – miała niesamowicie podniecające, jędrne i
smaczne usta – i oboje zupełnie potraciliśmy głowy... Gdy
zaczęły jej mięknąć nogi, przekręciłem klucz w zamku. A
później – wiecie, jak to jest. Co tam będę niepotrzebnie
strzępił język.
-
Pociąg po szynach: Tim tim, tim tim, tim tim... A ja jej w
przedziale: Tego na! Tego na! Tego na!...
No!
Myślę sobie po wszystkim: Człowieku, to ci się trafiło
szczęście, jak ślepej kurze ziarnko. W lesie nie byłeś, a taką
„łanię” udało ci się upolować!
-
A co potem, Tim? – odważyłem się zapytać.
-
Jak to, co?
-
Spotkaliście się jeszcze?
-
Jakże by inaczej, młodzieńcze – odpowiedział i porozumiewawczo
mrugnął do mnie okiem. - Gdybym był Włochem, powiedziałbym, że
tamtego dnia trafił mnie – nas oboje - sycylijski piorun. A od
tego nie ma ucieczki! Niedługo później pobraliśmy się i żyjemy
razem do dzisiaj.
I
w ten oto sposób, dzięki staremu Timowi, wyszedłem zwycięsko z
potyczki „polowanie na słowa”, bo nikt inny nie opowiedział
ciekawszej historii.
Wiesław
Hop
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz